David James F. - Fragmenty.rtf

(1198 KB) Pobierz

James F. David

 

Fragmenty

(Fragments)

 

Tłumaczył Piotr Grzegorzewski


PROLOG

 

13 października 1953 r.

 

Czerwone błyski kogutów policyjnych radiowozów lizały twarze ludzi, którzy zgromadzili się, by zobaczyć coś, o czym mogliby później opowiedzieć swoim, żyjącym w błogiej nieświadomości, znajomym. Udając zaciekawienie, przyłączył się do nich. Nie zamierzał pozostać długo, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń.

Tłum był zbity. Nowo przybyli zadawali szeptem pytania tym z przodu. Co, kto, jak, dlaczego?, a w odpowiedzi otrzymywali zlepek faktów, pogłosek i domysłów. Wmieszał się w tłum i sam zaczął zadawać pytania niskiemu mężczyźnie w brązowym kapeluszu. Mężczyzna odwrócił się, chcąc podzielić się z nim swoją wiedzą.

- Jeszcze jeden zabity chłopak - powiedział.

- Też student?

- Na to wygląda. Podobno na szybie samochodu miał nalepkę uniwersytetu.

- I też zasztyletowany?

- No właśnie. I, tak samo jak tamci, najwięcej ciosów otrzymał w... hm... podbrzusze. Policjanci mówią, że to ten sam m.o., Modus operandi, czy jakoś tak. Mój szwagier jest gliną. Twierdzi, że zawsze poznaje się, czy to ten sam morderca, po m.o.

- Czy ustalili już nazwisko chłopaka?

- Nie. Ale znaleźli jego ciało w zielonym chevrolecie, rocznik 49. Zna pan kogoś, kto takim jeździł?

Potrząsnął głową, bezgłośnie kłamiąc, po czym pozwolił, by mężczyzna odwrócił się i zaczął odpowiadać na pytania jakiejś młodej kobiety.

Potem zaś ruszył przed siebie szybkim krokiem, wyglądając jak ktoś, kto w ciepły październikowy wieczór wyszedł do 24 Flavors po podwójny sos albo do Hickmana po zimne picie. Starał się nie wzbudzać podejrzeń. Przeszedł przez trzypasmową jezdnię. Ogarnęło go przerażenie, które wzrastało z każdym krokiem, aż wreszcie stało się niemal nie do wytrzymania.

Doszedł do rogu Elm i skręcił w Lincolna. Jego dom znajdował się po lewej stronie, w połowie przecznicy. Budynek był duży - zbyt duży na jego obecne potrzeby. Kiedyś wszystkie sześć sypialni tętniło życiem; obecnie dom był jedynie pustą skorupą.

Wszystkie światła były zapalone, nadając pokojom pozór życia. Lubił, gdy jego dom był rozświetlony, nawet jeśli nikogo z mieszkańców nie było. Mógł przynajmniej odegnać cienie przeszłości. Spojrzał w górę. W otwartym oknie jej pokoju na pierwszym piętrze zobaczył jedynie białe koronkowe firany powiewające na wietrze. Wszedł po schodach na ganek. Drzwi wejściowe były zamknięte na klucz - tak, jak je zostawił. Po wejściu do środka najpierw skierował kroki na piętro, przytrzymując się poręczy. Zajrzał do jej pokoju z nadzieją, że zastanie ją w łóżku czytającą albo słuchającą płyt. Nie było jednak nikogo - podobnie jak i w pozostałych sypialniach. Salon, biblioteka i gabinet na dole również okazały się puste, przeszedł więc przez jadalnię do kuchni. Na stole stała pusta szklanka z wyschniętym kożuchem po mleku, a obok niej - talerz z okruchami ciasta. Chciał już wyjść na werandę, gdy nagle zauważył, że tylne drzwi są nieznacznie uchylone. Światło z kuchennego okna rozpraszało mrok na podwórzu, nie na tyle jednak, by można było mieć pewność, że nikt nie chowa się w krzakach. Zamknął drzwi. Klamka okazała się lepka od krwi.

Ślady krwi na podłodze zaprowadziły go przez kuchnię do drzwi od piwnicy. Na tej klamce było jeszcze więcej krwi, w piwnicy zaś paliło się światło. Zaczął ostrożnie schodzić po schodach, próbując unikać skrzypienia. Piwnica pełna była zapomnianych rekwizytów przeszłości. Znajdowały się tu materace i ramy łóżek z pustych obecnie sypialni na górze oraz rowery, na których nikt już nigdy nie będzie jeździł. Dziecięce ubranka i zabawki leżały w pudłach - nigdy nie zdobył się na to, by je komuś oddać. Były tu również rzeczy jego żony - dawno temu zniesione z pokoju, który z nią dzielił.

Ledwo zszedł ze schodów, usłyszał szum wody. Po prawej stronie była pralnia. Dźwięk jednak dobiegał z lewej, z jego warsztatu: małego pokoiku wydzielonego w rogu piwnicy. Starając się nie robić hałasu, zaczął przedzierać się przez stosy rupieci. I wtedy ją zobaczył. Pochylona nad zlewem z nierdzewnej stali, myła ręce. Miała na sobie jedynie białe szorty i biustonosz - bluzka leżała na podłodze. Myła się z pedantyczną wręcz starannością. Namydlała dłonie, potem rękę, aż do łokcia. Najpierw prawą, potem lewą. Kiedy skończyła, zaczęła wszystko od nowa. Patrzył na nią, usiłując znaleźć jakieś wytłumaczenie dla faktu, że znajdowała się w jego piwnicy i to robiła. Kiedy jednak podniosła z komory zlewu nóż, poczuł, że cała nadzieja go opuściła. Znał ten nóż - pochodził z jego kompletu kuchennego. Używał go wiele razy, zanim rozpoczęła się fala morderstw.

W tym momencie podjął tę straszliwą decyzję.

Prześlizgnąwszy się pomiędzy półkami z puszkami, odnalazł pośród rupieci stary komplet kijów do golfa. Wyjął z torby jeden z nich. Zamarł, gdy pozostałe kije zagrzechotały pozbawione swego towarzysza. Kiedy nabrał pewności, że woda nadal leci, zaczął skradać się wzdłuż ściany z półkami. Pochłonięta myciem noża, nie zauważyła jego nadejścia.

Podniósł kij, podbiegł kilka kroków i uderzył. Spojrzała w górę. Błysk rozpoznania rozświetlił jej twarz. W jej oczach ujrzał nie strach, tylko zdziwienie, że jej własny ojciec chce ją zgładzić. Ale w tym akurat się myliła. Nie mógłby jej zabić. W ostatniej chwili próbował zmienić decyzję i złagodzić uderzenie. Główka kija opadła w chwili, gdy ręka dziewczyny podniosła się w obronnym geście. Jednak siła uderzenia była wciąż na tyle duża, że jej ramię opadło, a kij dosięgnął głowy.

Osunęła się bezwładnie na podłogę. Podniósł kij do następnego uderzenia, zdecydowany skończyć to, co zaczął. I wtedy zobaczył jej twarz. Oczy miała zamknięte, a kosmyk jasnych włosów spadł jej na policzek. Przypomniały mu się czasy, gdy sprawdzał, czy ona i jej siostry zasnęły. Widok jego śpiących dzieci zawsze napełniał go wzruszeniem. Zdarzało się, że siadał i po prostu im się przyglądał, aż w końcu przychodziła żona, by zapędzić go do łóżka. Ukląkł teraz i odgarnął jej włosy z twarzy. Wyglądała jak śpiący aniołek. Wrócił myślami do ich wspólnej przeszłości, czasów, kiedy oboje byli czyści i niewinni. Nie było w nim żądzy mordu - nieważne, co zrobiła. Cieniutka strużka krwi znaczyła jej włosy, rana była jednak niewielka, a oddech równomierny. Miał nadzieję, że przeżyje.

Przeniósł ją z warsztatu na materac, po czym związał ręce i nogi. Oczywiście, że była szalona - chociaż nie na tyle, by nie mogła udawać normalnej. W końcu udało jej się oszukać zarówno jego, jak i tych wszystkich chłopaków. Już nigdy nie będzie jego małą dziewczynką. Nie obwiniał jej, przecież wcale nie chciała taka się stać, ale nie mógł dopuścić, by cały ten koszmar ciągnął się dalej ani tym bardziej żeby państwo dokonało egzekucji, na którą on sam nie potrafił się zdobyć.

Poszedł przygotować warsztat. Rozmontował tokarkę oraz piłę tarczową i wyniósł je. Pozostały jeszcze skrzynie, narzędzia wiszące na hakach i dwa imadła.

Po godzinie zaczęła jęczeć. Kilka minut później odezwała się.

- Nic takiego nie zrobiłam... - zaczęła.

Zgromił ją wzrokiem. I wtedy na jej twarzy pojawił się grymas wściekłości.

- A czego się... spodziewałeś? - wykrzyknęła. - Dobrze wiesz, co mi zrobili.

Popatrzył na nią ze złością, ale nie uspokoiła się. Wytrzymała jego spojrzenie.

- Ty nie zrobiłeś nic. Więc ja zrobiłam. Ktoś musiał.

Nie mogąc tego słuchać, wyciągnął z kosza z rzeczami do prania ścierkę i zatkał jej usta. Krzyczała i przeklinała go, gdy to robił, posługując się słownictwem, którego dziewczęta nie powinny nawet znać. Potem wrócił do rozmontowywania swojego warsztatu. Pracował całą noc, aż w końcu pomieszczenie opustoszało. Nie było tam okna, jedynie mocne drzwi. Przedarł się przez stosy zabawek i zapasów, aż w końcu znalazł skoble i zamontował je w drzwiach i framudze. Spała, kiedy skończył. Gdy próbował ją podnieść, obudziła się, ponieważ broniła się zaciekle, nie udało mu się jej dźwignąć. Wciągnął ją więc do pomieszczenia i zostawił w kącie. Skuliła się, patrząc na niego spode łba. Wtaszczył materac, a następnie z szafy na górze przyniósł koc. Próbował przenieść ją na materac, ale wyrywała się z jego objęć. W końcu owinął ją kocem, po czym wyszedł, zamykając drzwi na skobel i zabezpieczając go kłódką. To było wszystko, co na razie mógł zrobić. Dopiero wtedy poszedł na górę, rzucił się na łóżko i pogrążył się w głębokim śnie. Oto właśnie stracił kolejną córkę.

Obudził go odległy łomot. Był wyczerpany. Jego głowa pulsowała w jednym rytmie z hałasem dobiegającym z dołu. Nie mógł otworzyć ust, były zlepione, ciężkie od śluzu. Czuł się, jakby miał kaca - nie przypominał sobie jednak, żeby ostatniej nocy coś pił. Przysiadł na skraju łóżka, by oprzytomnieć. Potem podszedł do otwartego okna i wyjrzał na ulicę. Jeszcze jedno upalne popołudnie. Wkoło żywego ducha - jeśli nie liczyć pani Clayton, która bez przerwy podlewała wężem swoje krzewy. Dzięki temu mogła obserwować, co dzieje się na ulicy. Wrócił do sypialni, starając się zebrać myśli. Skąd to rozkojarzenie? A potem znów usłyszał dudnienie. „Co to?”, pomyślał. Kiedy usłyszał rozłupywanie drewna, wszystko sobie przypomniał.

Zbiegał po schodach na łeb na szyję. Potem przebiegając przez kuchnię, skierował się do piwnicy. Przeskoczył ostatnie cztery stopnie i puścił się biegiem, w tym samym bowiem momencie potężny kopniak wyważył drzwi od warsztatu, odłupując kawał drewna z framugi. Wydostała się na zewnątrz, wrzeszcząc z wściekłości. Rzucił się na nią. Jego ciężar dawał mu przewagę, dlatego udało mu się przewrócić ją na podłogę. Nie było jednak sposobu, by powstrzymać jej furię. Drapała i gryzła niczym dzikie zwierzę; niedługo potem był już cały zakrwawiony. Próbował otoczyć ją ramionami, ale jej gwałtowne ruchy mu to uniemożliwiały. W obawie, że może się wyrwać i przedrzeć do schodów, uderzył ją z całej siły w głowę.

Podniosła ramiona, by zasłonić twarz. Przestał bić dopiero, gdy usłyszał jej szloch.

Wykorzystał moment jej słabości. Zaniósł jądo warsztatu i rzucił na materac. Zwinęła się w kłębek. Jej ciałem wstrząsał szloch. Na jej nadgarstkach ujrzał krwawe pręgi. Zapewne powstały wtedy, gdy oswabadzała się z więzów. Pozbierał zakrwawione kawałki sznurka i przyjrzał się drzwiom. W miejscu, gdzie skobel został wyrwany, framuga była pęknięta. Odnalazł młotek i gwoździe i zbił ją, następnie znów założył skobel. Nie trzymał już tak mocno jak przedtem, znalazł więc grubą dechę i zabił nią drzwi, zabezpieczając, dopóki nie wróci.

W sklepie z artykułami żelaznymi znalazł to, czego potrzebował, i po pół godzinie był z powrotem. Nie mając warsztatu, musiał pracować na podłodze. Kiedy wszystko było już gotowe, odbił deskę i otworzył drzwi. Leżała pod ścianą, przyciskając kolana do piersi. W jej spojrzeniu znów była wrogość.

- Dlaczego mi to robisz? - wyszeptała chrapliwie.

Nie odpowiedział. Jak można powiedzieć komuś, że jest szalony? Zwłaszcza jeśli się nie jest pewnym swej własnej poczytalności. Podszedł do niej, zamierzając się deską.

- Odwróć się albo oberwiesz - warknął. Zawahała się, lecz w końcu posłuchała.

- Trzymaj ręce za sobą.

- Nie możesz mnie wiązać w nieskończoność.

- Ręce!

Szybko skrępował jej ręce i nogi sznurkiem. Następnie obiecał, że nie zaknebluje jej tym razem, jeśli nie będzie się odzywać. Wiertarką zrobił otwory w betonowej ścianie i przymocował do niej stalową płytę. Przez pierścień przytwierdzony do płyty przeciągnął ciężki łańcuch, po czym zabezpieczył go kłódką. Potem okręcił koniec łańcucha wokół jednego z jej nadgarstków i znów zatrzasnął kłódkę. Po zabezpieczeniu drugiego nadgarstka przeciął więzy. Ledwo puściły, porwała się na niego. Chwyciwszy w pośpiechu torbę z narzędziami, schronił się za drzwi, jakby miał uciekać. Rzuciła się z wrzaskiem w jego stronę, ale łańcuch zatrzymał ją tuż przy drzwiach. Stała tam, szarpiąc za łańcuchy i raniąc nadgarstki, i obrzucała go wyzwiskami.

Zamknął drzwi, odcinając się od jej wyzwisk i widoku tego, czym się stała. Nie chciał już nigdy jej takiej widzieć. Wolał pamiętać ją jako małą dziewczynkę, choćby nawet jej dzieciństwo bezpowrotnie odeszło, zostawiając potwora kopiącego teraz w drzwi.

Zaniósł jej jedzenie, ale wytrąciła tacę z jego rąk, ledwo tylko zdążył otworzyć. Potem doniósł jej jeszcze jeden koc. Cały czas miała na sobie tylko biustonosz i szorty. Nie było szans, by ją ubrać bez usunięcia łańcuchów.

Następnego dnia wypożyczył ciężarówkę. Przywiózł cegły i zaprawę. Zaczął stawiać na podwórku barbecue, równocześnie znosząc ukradkiem cegły do piwnicy. Składał je przy ścianie warsztatu. Wzniesienie muru zajęło mu trzy dni. Nie zamurował jedynie drzwi. Trzeciego dnia nie wytrąciła już mu tacy. Zaczęła jeść. Jej zachowanie uległo zmianie. Była teraz pełna skruchy i pokory, błagała go, by jej wybaczył i zrozumiał. Nie mógł jednak zrobić ani jednego, ani drugiego.

Kiedy wszystko było już gotowe, wszedł do jej „pokoju” i - trzymając w pogotowiu kij do golfa - skrócił łańcuch, tak żeby utrzymać ją z dala od drzwi. Potem zaczął znosić do pokoju meble: ramy i sprężyny łóżka, stół i szafę. Dziewczyna patrzyła z rosnącym przerażeniem, jak zdejmuje drzwi z zawiasów, rozwala framugę, chlapie zaprawą i układa pierwszą cegłę. Z krzykiem rzuciła się w jego stronę, ale łańcuchy ją przytrzymały. Krzyk przeszedł w ciche kwilenie.

- Proszę cię, tatusiu - wyszeptała. - Proszę, nie rób tego.

Jego serce zmiękło, ale nie stopniało. Dalej kładł cegły na zaprawie. Przerwał na chwilę, by zbić małą ramę z drewna. Umieścił ją na środku, a następnie ułożył nad nią i po obu jej stronach cegły. Potem pracował już nieprzerwanie, wmurowując stopniowo zapas cegieł, aż w końcu po drzwiach pozostał jedynie niewielki otwór na dole. Gdy skończył, usłyszał jej głos. Dobiegał niczym z grobowca.

- Dlaczego po prostu mnie nie zabijesz? - spytała.

- Bo cię kocham.

 

Już nigdy więcej się do niej nie odezwał.

Dopiero trzy dni później, gdy nabrał pewności, że zaprawa stwardniała, wrzucił jej przez otwór w ścianie klucze do kłódek. Natychmiast zaczęła uderzać łańcuchami o mur. Przez dwa dni głodził ją, dopóki nie oddała mu łańcuchów i kłódek. Przynosił jej jedzenie trzy razy dziennie. Na lunch wychodził dopiero wtedy, gdy upewnił się, że niczego jej nie braknie. Musiał sobie radzić również z jej ekskrementami i systematycznie dostarczał jej środki higieniczne. Poza tym regularnie przeciskał przez otwór w ścianie czyste ubrania, a zabierał brudne. Zaopatrywał ją też w książki, a kiedy poprosiła o kredki i blok rysunkowy, nie odmówił. Nigdy jednak nie obejrzał jej prac.

Początkowo dzwoniły do niej przyjaciółki. Ale miała ich ledwie parę. Większość opuściła miasto po tym, jak to wszystko się stało. Tym, które zostały, mówił, że wyjechała do Seattle, a one zwykle dawały temu wiarę. Całe szczęście, że ostatnio była przygnębiona, a poza tym nigdy nie należała do osób szczególnie towarzyskich. Zdarzało się przecież, że nieszczęśliwe nastolatki uciekały z domu. Natomiast jego córka była już na tyle dorosła, by mieszkać sama. Jej przyjaciółki powychodziły za mąż i były pochłonięte swoim własnym życiem. W końcu nawet najbardziej wytrwała z nich - Jean - przestała dzwonić.

Czasami nie jadła albo wyrzucała książki i inne zniszczone rzeczy, ale ostatecznie zawsze kapitulowała. W sumie, rozczarowywało go to. Gdyby była silniejsza, może w końcu zagłodziłaby się na śmierć. Inna sprawa, że gdyby nie ta słabość, pewnie w ogóle nie przydarzyłby jej się tamten wypadek i nie przeobraziłaby się w potwora.

Żałował, że nie wstawił do jej pokoju radia. Teraz wszystkie odbiorniki okazały się zbyt duże, by wsunąć je przez otwór. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak siedzieć na dole i słuchać radia tak głośno, by ona też mogła je słyszeć. Nigdy nie prosiła o jakieś konkretne audycje, słuchał więc głównie wiadomości i muzyki. Kiedy ostatecznie uwiodła go telewizja, zaczął włączać radio wieczorami, nastawiając je na stację z rock and roiłem. Nie miał pojęcia, czy lubi ten rodzaj muzyki - nigdy o tym nie mówiła. Ale pewnego dnia, gdy zszedł do piwnicy, zdawało mu się, że słyszy, jak śpiewa jedną z piosenek Elvisa Presleya.

Na gwiazdkę zawsze dawał jej prezenty. Rankiem siódmej gwiazdki, którą spędzała w zamknięciu, siedział na podłodze salonu i pakował świąteczne paczki. Tym razem postanowił podarować jej różowy sweter z kaszmiru, pudełko pastelowych kredek i małe radyjko, które bez problemu można było przecisnąć przez otwór w ścianie. Zawinął prezenty w papier w Mikołaje - zupełnie jak paczkę dla dziecka. Myślał jednak o niej jak o czterolatce, a nie osiemnastoletnim potworze, którym była, gdy widział ją po raz ostatni. Kiedy prezenty były już zapakowane, przewiązał je czerwonymi wstążkami, zrobił kokardy, na każdym z nich położył lizaka, po czym zniósł je do piwnicy. Wsunął paczki przez otwór. Nagle zza ściany zostało coś wypchnięte. Na podłodze leżała mała paczuszka zawinięta w kartkę z bloku rysunkowego pomalowaną na czerwono. Na górze była nawet kokarda ze zmiętego papieru. Nie bardzo wiedział, co robić. Chciał podziękować, ale nie odzywał się do niej od lat, a i ona nigdy nie przerwała milczenia.

Zabrał paczuszkę na górę i położył ją pod choinką. Był to jedyny prezent, jaki dostał. Wpatrywał się w niego bitą godzinę, po czym wstał, żeby ugotować szynkę. Obserwował paczkę cały dzień bez otwierania, upewniając się tylko, że tam ciągle jest. Była zaskakująco ciężka, jak na swój rozmiar, i podejrzewał jakiś okrutny żart. Bał się, że otworzy paczkę i znajdzie tam ekskrementy albo jeszcze coś gorszego. W porze obiadu szynkę, duszone ziemniaki oraz groch zaniósł na dół. Zawsze podawał jej też szklankę mleka - jako mała dziewczynka uwielbiała mleko. Kiedy zbliżył się do jej pokoju w kącie piwnicy, usłyszał kolędy nadawane przez radio. Godzinę później wrócił po naczynia i wsunął jej przez otwór w ścianie kawałek jabłecznika.

Nie odważył się otworzyć paczki tego wieczoru, chociaż dwa razy nią potrząsnął, czując się trochę jak ciekawskie dziecko. Przyniósł jej dokładkę szynki i jeszcze jeden kawałek ciasta. Tym razem w radiu leciał rock and roli.

Zgasił światło w salonie i spędził wieczór przy choinkowych lampkach, trzymając paczkę na kolanach i oglądając telewizję. Nie ruszył się z pokoju, gdy program telewizyjny dobiegł końca. Pół godziny wpatrywał się w obraz kontrolny, potem zaś wyłączył telewizor i siedział dalej w półmroku. Nie można było przedłużyć świąt, a nierozpakowanie gwiazdkowego prezentu było oznaką braku szacunku. Tylko że to było takie trudne. Kiedy go otworzy, dowie się, czy jego malutka dziewczynka kocha go jeszcze choć troszkę.

Otwierał paczkę powoli, starając się nie zniszczyć papierowej kokardy. Odwinął papier, odkrywając małą białą figurkę wyrzeźbioną w kawałku mydła. Była to malutka dziewczynka siedząca z podkurczonymi nogami w fotelu. Szczegóły były dopracowane z niewiarygodną wręcz starannością, a powierzchnia figurki - wypolerowana. Dziewczynka siedziała z zadartą głową, jakby patrzyła na kogoś stojącego przed nią. Miała rysy twarzy jego córeczki i wyobraził sobie, że patrzy na niego - swego tatusia. Dziewczynka spoglądała na niego smutnym wzrokiem, z miną, którą ona i jej siostry robiły, gdy je za coś karał, a która znaczyła: „Rozumiem i wciąż cię kocham”. Odkładając figurkę na bok, żeby jej nie zniszczyć, zaczął płakać.

Była druga w nocy, kiedy doszedł do siebie na tyle, by zejść do piwnicy. Światło w jej pokoju było zgaszone, radio - wyłączone. Wciąż w tym miejscu nie był w stanie wykrztusić choćby słowa, wsunął jednak przez otwór w ścianie jeszcze jeden kawałek ciasta. Żałosne podziękowanie, ale zarazem jedyne, na jakie go było stać. Później nigdy już nie dostał od niej prezentu, nie przejmował się tym jednak. Wiedział, że jest szalona. I że sam jest szalony, inaczej przecież by jej tu nie zamknął. Ale przez jedną, nieskończenie piękną chwilę byli oboje znów czyści i niewinni. W tej jednej chwili bezmiar miłości - miłości ojca i córki - pokonał szaleństwo. Nazajutrz figurkę pociągnął lakierem i postawił ją na nocnym stoliku przy łóżku, obok jej zdjęcia.

Sześć lat później przeszedł na emeryturę i zaczął całe dnie spędzać w domu. Minął rok. Pewnego dnia poczuł ból w piersi i trafił na dwa dni do szpitala. Tak usilnie nalegał, by go wypisali, że o mało nie dali mu środków uspokajających. W końcu ulegli i wrócił do domu z fiolką nitrogliceryny w kieszeni. Zaraz też zszedł do piwnicy, by ją nakarmić. Tej nocy nie mógł zasnąć. Martwił się, co się z nią stanie po jego śmierci. Czy umrze z głodu, czy też ktoś ją odnajdzie i uwolni? A jeśli stanie się to ostatnie, czy zacznie znów zabijać? Kiedy ją uwięził, była szalona; czy dalej taka jest? O czwartej nad ranem wstał i napisał list, w którym wyjaśniał, co z nią zrobił i dlaczego, i gdzie ją można znaleźć. Potem wrócił do łóżka. Obudził się o ósmej i podarł list.

Pół roku później przestał się tym martwić. Gdy zszedł do piwnicy ze śniadaniem, ujrzał rękę wystającą z otworu w ścianie. Dłoń była otwarta, jakby dziewczyna chciała coś chwycić. Dotknął jej ręki, obawiając się, że jeśli dotknie dłoni, ta go pochwyci. Ręka była zimna. Dźgnął dłoń palcem - żadnej reakcji. Była martwa. Co było przyczyną śmierci? Może samobójstwo, atak serca, a może zapalenie wyrostka. Żyła jeszcze na tyle długo, by doczołgać się do otworu w ścianie i wystawić rękę, szukając czegoś - szukając jego. Siedział, tuląc jej dłoń i opłakując swą małą dziewczynkę, która umarła dwa razy: po raz pierwszy tamtej straszliwej nocy przed laty, i teraz - ponownie.

Koło południa delikatnie położył jej rękę na podłodze, po czym pojechał po cegły. Po powrocie, trzymając jej rękę kilka minut, modlił się o pokój jej duszy. Potem zaś ucałował jej dłoń i delikatnie pchnął rękę w otwór w ścianie. Oczyścił drewnianą ramę, położył zaprawę, a potem umieścił w otworze pierwszą cegłę. Była jaśniejsza od innych. Zamurowanie otworu zajęło mu ledwie kilka minut. Kiedy ułożył ostatnią cegłę, poczuł ulgę i zarazem smutek. Tak oto dobiegł końca najbardziej bolesny rozdział jego życia i, prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by mógł być jeszcze jakiś. Była ostatnim z jego dzieci, a zarazem ostatnim członkiem jego rodziny. Co jeszcze jemu - staremu człowiekowi - pozostawało, oprócz dożycia swych dni w samotności, a może w jakimś domu opieki, w otoczeniu obcych? Nie odzywał się do niej, odkądjątu uwięził, coś ich jednak łączyło - choćby ten otwór, który właśnie zamurował. Tak długo, jak żyła w tej piwnicy, nie był samotny. Teraz to się zmieniło.

Tydzień później ponownie zszedł do piwnicy i zaczął pod ścianą warsztatu ustawiać regały. Pracował powoli, po kilka godzin dziennie. Południowy kraniec piwnicy zastawił skrzyniami. Kiedy skończył, piwnica przypominała labirynt, w którym nie sposób było się domyślić istnienia jej pokoju. Następnie zapełnił skrzynie i półki zapasami i narzędziami. Teraz piwnica wyglądała czyściej - po raz pierwszy od lat można było zobaczyć podłogę. Zasmucił się. Przypomniał sobie, jak jego dziewczynki jeździły po niej na trzykołowych rowerkach, a gdy podrosły, w dżdżyste dni grały tu w klasy i skakały przez skakankę albo jeździły na wrotkach.

Potem rzadko już schodził do piwnicy. Trzy lata później miał atak serca, po którym trafił do domu opieki. Po miesiącu zrozumiał, że już stamtąd nie wyjdzie, i poprosił, by ktoś przywiózł jego rzeczy. Jedna z pielęgniarek przywiozła mu piżamę, podomkę, kapcie, przybory toaletowe i zdjęcie przedstawiające jego z żoną i czterema córkami. Poprosił jeszcze tylko o jedną rzecz, małą figurkę dziewczynki siedzącej w fotelu.

Po jego śmierci dom został sprzedany.


1

PODSZEPT ŚMIERCI

 

Czasy współczesne

Nigdy nie myślał o tym jako o morderstwie; wszak nigdy nawet nie dotknął żadnej ze swych ofiar - w każdym razie fizycznie. Jedynie sugerował im pewne zachowania, a owe zachowania doprowadzały ich do śmierci. Już dawno temu pozbył się poczucia winy. Zresztą, czy to naprawdę jego wina, że ich umysły były słabsze? Gdyby byli silniejsi, nie ulegaliby jego sugestiom. Znajdował się zatem na wyższym szczeblu ewolucj i: jego genetyczne cechy dawały mu przewagę nad innymi przedstawicielami jego gatunku. Przeznaczone mu było przetrwanie. Tym zaś, którzy ulegali jego sugestiom - najwyraźniej nie. Śmierć osobników przeznaczonych przez ewolucję na wymarcie i tak nie miała znaczenia.

Teraz też wszystko wskazywało na to, że będzie musiał posłużyć się swymi zdolnościami. Doktor Birnbaum zachowywał się nieufnie. Gdy przejął go od swojej asystentki, na jego twarzy widniał wyraz desperacji.

Badali go najlepsi na świecie specjaliści od postrzegania pozazmysłowego, a żadnemu z nich nie udało się dowiedzieć, jak on to robi. Oczywiście, wszyscy ci naukowcy nie mieli pojęcia, że badają jedną i tę samą osobę - o to akurat zadbał. Ponadto odkrywał się zawsze tylko na tyle, by ich zainteresować, nigdy - przestraszyć. Zresztą, zawsze zadawali nie te pytania i patrzyli nie w tym kierunku, co potrzeba. Jajogłowi ze Stanowego Uniwersytetu Ohio nie różnili się w tym od innych.

 

Birnbaum i jego studenci badali go w typowej sali do przeprowadzania takich eksperymentów. Po jednej stronie zasłony siedział on, a po drugiej - prowadzący badanie. Tego ranka pracował z puszystą studentką, Sylvią. Miała okulary w drucianej oprawie i kłopoty z cerą. Była sztywna i oficjalna, pozbawiona poczucia humoru, więc nawet nie próbował z nią żartować. Zasłona uniemożliwiała mu zobaczenie jej rąk i kart. Posługiwała się standardowym zestawem kart psi o różnych wzorach: krzyże, koła, gwiazdy, fale lub kwadraty. Prowadzący badanie tasował talię, a potem wykładał jedną z kart i uważnie się w nią wpatrywał. Do niego należało odczytanie z myśli prowadzącego, co to za karta. Z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że każdy człowiek był w stanie udzielić odpowiedzi w dwudziestu procentach poprawnych. Jeśli komuś udawało się ciągle przekraczać owe magiczne dwadzieścia procent, badający uznawali, że posiada on zdolności telepatyczne. Musiał mieć pewność, że jego wyniki oscylują wokół czterdziestu procent. Trochę więcej i zostałby uznany za naukową sensację, a wtedy byłoby o nim głośno. Jeśli mniej, przestaliby się nim interesować. Przy czterdziestu procentach uznawali go za wartego badań, dzięki czemu mógł zdobywać nowe informacje, chcąc jak najwięcej nauczyć się o sobie samym i swoich zdolnościach.

Nie umiał czytać w myślach. Potrafił jednak wmówić im, że umie. To było dziecinnie proste. Parapsychologia była stosunkowo nową dziedziną nauki, ale już skostniałą. Rozpoznawano tylko cztery rodzaje zdolności: telekinezę - przenoszenie przedmiotów siłą woli; telepatię - wysyłanie i odczytywanie myśli; jasnowidzenie - dostrzeganie czegoś, co wydarzyło się zupełnie gdzie indziej, i przewidywanie przyszłości. Nie posiadał żadnego z tych darów - i dlatego właśnie tak łatwo było mu ich oszukać.

Za każdym razem nalegał, by badano go osobno. Utrzymywał, że dzięki temu nie będą go rozpraszać myśli innych, w rzeczywistości jednak chodziło o to, by ci „inni” go nie zdemaskowali. Badający zwykle zaczynali od tasowania kart; potem odwracali pierwszą z nich i wpatrywali się w nią. Wtedy albo starał się zwyczajnie zgadnąć, co to za karta - prawdopodobieństwo porażki wynosiło osiemdziesiąt procent - albo mówił cokolwiek, a potem przesyłał badającemu mysi sugerującą poprawną odpowiedź. Prowadzący odnotowywał poprawność odpowiedzi, po czym sięgał po kolejną kartę. Jego wyniki zakrawały na cud - dzień w dzień usiłowali dociec, jak on to robi. I wciąż im się nie udawało.

Sylvia, tak jak większość parapsychologów, okazała się łatwym łupem. Tak bardzo chciała uwierzyć w jego zdolności, że przekonanie jej, iż udziela poprawnych odpowiedzi, nie wymagało z jego strony większego wysiłku. Choć wszyscy studenci, którzy go do tej pory badali, dawali mu się prowadzić jak na sznurku, sprawiali już wrażenie zmęczonych nim. Musiał im podsunąć coś, co na nowo rozbudzi ich ciekawość, i dzięki czemu jego źródło utrzymania nie wyschnie. Zdecydował się zademonstrować nagłą erupcję zdolności i udzielić w siedemdziesięciu procentach poprawnych odpowiedzi. Na innych uniwersytetach, z którymi współpracował, doprowadzał swoimi osiągnięciami badaczy do szaleństwa, tym samym zapewniając sobie kilka tygodni dalszych badań. Powtarzał ten trick nieskończoną ilość razy i zawsze mu się udawało - aż do tego ranka. Oblana rumieńcem z emocji Sylvia wyszła z sali, by pokazać swoje wyniki innym. Ale kilka minut później pojawił się doktor Birnbaum z tą swoją poważną miną. Był nieufny, a tacy ludzie są niebezpieczni.

Nie wydawało się, by nagła eksplozja jego zdolności zrobiła na doktorze jakiekolwiek wrażenie. Poprosił go, by chwilę poczekał, po czym zaczął tasować karty. W tej chwili żałował, jak nigdy dotąd, że nie umie czytać w myślach. Był pewien, że doktorek coś knuje. Chyba zbyt późno wyskoczył z tymi siedemdziesięcioma procentami. Zganił siew myślach za nieostrożność. Przez chwilę zastanawiał się, czy tym razem nie zdać się na czysty przypadek, ale to wyglądałoby zbyt podejrzanie. Nie, lepiej już wrócić do swoich zwykłych czterdziestu procent. Później, bez uprzedzenia, opuści Columbus w stanie Ohio, by nie pojawić się tam już nigdy więcej.

- No dobrze, Carl. Jestem gotów. Zaczynamy.

Carl - pod takim imieniem tu występował - postanowił użyć swej mocy, by wkraść się w łaski Birnbauma, i zasugerował doktorowi, by cieplej o nim pomyślał. Był przystojnym mężczyzną o ciemnej karnacji i ostrych rysach twarzy. W sumie bardzo sympatycznym. Nie musiał więc jakoś specjalnie wykorzystywać swoich zdolności, by być lubianym.

Doktor zaczął test w zwykły sposób, ale na razie Carl powstrzymał się od sugestii, chcąc sprawdzić, czy na pewno nic się nie zmieniło. Pozostało mu więc zgadywanie. „Kwadrat”, „kwadrat”, „fale” - tak brzmiały jego pierwsze odpowiedzi. Twarz Birnbauma pozostawała bez wyrazu. Carl wiedział, że powinien już rozpocząć przekazywanie sugestii, w przeciwnym razie, chcąc osiągnąć swoje czterdzieści procent, będzie musiał przy końcu udzielać samych poprawnych odpowiedzi, a to byłoby podejrzane. Nie miał wyboru. Musiał zacząć.

- Karta - powiedział doktor Birnbaum.

- Krzyż - odparł, po czym pomyślał: „dobrze” i pchnął tę myśl przed siebie.

- Karta - kontynuował doktor, zachowując kamienną twarz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin