Defoe Daniel - Przygody Robinsona Kruzoe.doc

(986 KB) Pobierz
DANIEL DEFOE

DANIEL DEFOE

PRZYPADKI

ROBINSONA KRUZOE

Opracował

Władyslaw Ludwik Anczyc

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

Przedmowa

Któż z nas nie zna Robinsona Kruzoe? Komu czytanie tego dziełka nie przywodzi na myśl

najmilszych wspomnień młodocianych.

Półtora wieku upłynęło od chwili, jak utalentowane pióro Daniela Defoe skreśliło ten

utwór, drugie tyle przeminie, a Robinson zawsze stanowić będzie jedną z najulubieńszych,

najbardziej zajmujących i najlepszych książek dla młodzieży. Nie dość bowiem, że z łudzącym

prawdopodobieństwem opowiada przygody nieszczęśliwego rozbitka, ale zarazem ukrywa

zręcznie zacną dążność obudzenia zamiłowania do pracy i uczciwości, nie grzesząc wcale

przeładowaniem morałami, jakimi czysto niezgrabni autorzy zniechęcają do czytania młode

umysły, nie osiągając wcale zamierzonego celu.

Dotychczasowe polskie przekłady wydawanego bądź z tłumaczeń francuskich oryginału

angielskiego, bądź z przeróbki niemieckiej Campego. Ani jedne, ani drugie, chociaż wykonane

starannie, nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom.

D e f o e w pracy swojej popełnił wiele błędów pod wzglądem wiadomości przyrodniczych

i geograficznych, wynikających ze stanu, w jakim nauki, w czasie gdy pisał Robinsona, zostawały.

Nadto dzieło jest więcej dla starszych, aniżeli dla młodzieży pisane.

C a m p e, mając na względzie cele pedagogiczne, popsuł Robinsona, nadawszy mu zamiast

żywego opowiadania, formę rozmów, którą już dziś powszechnie zarzucono i wiele

szczytnych ustępów Defoego, jak np. nawrócenie się Robinsona, pominął lub lekko tylko

dotknął.

Inne przerobienie niemieckie, przez G. A. G r a e b n e r a dokonane, lub od dawniejszych

lepsze i zalecające się poprawieniem naukowych błędów oryginału, jest jednak zbyt

rozciągłe, drobnostkowe, zbyt moralizujące. Robinson Graebnera jest przy tym Niemcem

flegmatykiem, miękkim, bojaźliwym i jesteśmy pewni, że by się naszej energicznej dziatwie

nie podobał.

Wezwani przez wydawców do wypracowania nowego przekładu, staraliśmy się połączyć

żywość Defoe z celami pedagogicznymi tłumaczy niemieckich, usiłujących dać obraz pierwiastkowego

rozwoju człowieka i trudności, z jakimi walczyć musiał dla zaspokojenia pierwszych

potrzeb życia. Dlatego też nie od razu, jak Defoe, podajemy mu w rękę narzędzia,

odzież, broń i pokarmy europejskie, ani też, jak Graebner, nie pozbawiamy go ich aż prawie

do końca pobytu na wyspie, ale dopiero przez siedem lat życia pełnego trudów i niewygód

pozwalamy mu dochodzie stopniowo do ich posiadania. Na koniec krótką tylko wzmianką

zbywamy późniejsze podróże Robinsona na Wschód, które niemieccy tłumacze Robinsona

dla dzieci zupełnie pomijają, a Defoe zanadto ze szkodą jednolitości dzieła rozszerza.

Robinson tłumaczony jest na języki wszystkich narodów cywilizowanych. W Niemczech

nawet włączono go do książek elementarnych dla szkół niższych. Wszędzie atoli oryginał

uległ znacznym zmianom, stosownie do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale zarozumiałością,

odstępując, o ile potrzeba wymagała, od oryginału, ale chęcią przysłużenia się

dziatwie naszej książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości.

Warszawa, 5 stycznia 1867 r.

WŁADYSŁAW LUDWIK ANCZYC

5

I

Urodzenie moje. Chęć żeglugi. Rodzice sprzeciwiają się temu.

W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym we wschodniej Anglii.

Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był szczęśliwy.

Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do marynarki

królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed dziesięciu laty na

morze, przepadł, jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiej spodziewać

pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy, jak zaraźliwej choroby.

Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze

wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku

laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka musiała

zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się spod

oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze

uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na

wszystkie moje wybryki.

Więc też zamiast iść do szkoły, albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i biegałem

do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć: różne

okręty, jedno- dwu- i trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne

łodzie nadbrzeżnych rybaków, różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków, wszystko

to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały

do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.

Wdajże się przy tym w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki,

który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Amerykanom,

co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosły olbrzymimi

drzewami, o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych

małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera

się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakie to swobodne i

wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i

bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i

diamenty...

Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał

mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po kątach,

desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym

oceanie.

Nieraz, gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem

się nad pięknością krajów zamorskich, ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata,

jednym słowem usta mi zamykał.

– Milcz, mówił, nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego

żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu

wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.

6

Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, czym będę. Ojciec chciał

mnie wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka

zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca, matka

parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą,

płakałem, także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te piękne zamiary

bardzo prędko wietrzały z mej głowy, i w parę dni potem broiłem po dawnemu.

Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu

kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny rozpowiadał

o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, polowaniach na słonie, o bogactwach i gościnności

tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego

odwlekania zostać marynarzem i po powrocie oświadczyłem to stanowczo mojej matce.

Biedna kobieta struchlała na te słowa.

– Moje dziecko, zawołała ze łzami, czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli,

że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biedne sieroty?

Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.

– Ha, jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od

ojca, to ja się utopię i kwita, zawołałem ze złością. Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym domu,

wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy!.

Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na

wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy spadały mi po twarzy, ale ja niegodziwy

nie wzruszyłem się tym wcale. Cierpienie drogiej matki wcale mię nie obchodziło,

upierałem się przy swoim. O jakże mię ciężko Bóg za to później ukarał!

Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną. Starzec,

usłyszawszy to, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast zawołać. Z

bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie krzyknął:

– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?

Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę,

astronomię i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysięcznych

niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym

trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i gawronić się na

okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do

niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi, co będziesz

robił na okręcie? Możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i

rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wybij

sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy, rozumiesz, nigdy nie pozwolę ci nogą

wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do

szkoły i wstąpisz do handlu. Pracuj, albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej

żywić próżniaka. A teraz precz!

Ostra przemowa ojca przeraziła mnie nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim

uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się,

jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka

matce położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.

Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem

się jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał.

O żegludze, przynajmniej w tym czasie, nie myślałem prawie. Prawda, że nieraz, ważąc kawę,

imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną, i nieraz

westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.

I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe

miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności

do uczynienia zadość pragnieniom.

7

Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:

– Dostaliśmy świeży transport towarów. Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać.

Tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!

Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia; od dwóch miesięcy oprócz kościoła nie wychodziłem

nigdzie, więc też poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.

Ale humor ten wesoły zniknął w chwili, gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych

okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale, jak

łabędzie, po wód zwierciadle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach

majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i

załamawszy ręce, mimowolnie w głos zawołałem:

– O mój Boże, mój Boże! Dlaczegóż jestem tak nieszczęśliwy!

– A ty, krecie ziemny, czego tak lamentujesz, zawołał ktoś, uderzając mnie z lekka po ramieniu.

Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który

od czterech lat służył na statku własnego ojca.

– To ty, Wiliamie, zawołałem z radością, nie widzieliśmy się tak dawno!

– Ba, nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem

w Goa, Kalkucie, Batawii, Manili, a nawet w Macao, podczas kiedy ty, ślimaku, pełzałeś

po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.

– Ach, jakżeś ty szczęśliwy, mówiłem ze smutkiem. Cóż bym dał za to, gdybym był na

twoim miejscu.

– A któż tobie broni spróbować lubej włóczęgi? Morze dla każdego otwarte, a na okrętach

miejsca nie braknie.

– Mnie nawet mówić o tym nie wolno, odrzekłem z niechęcią.

– Jak to, zapytał zadziwiony.

Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień,

utyskując, że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.

Wiliam, wysłuchawszy mnie, wzruszył ramionami i rzekł:

– I któż ci winien, że sobie radzić nie umiesz? Ja, na twoim miejscu, nic nikomu nie mówiąc,

porzuciłbym od dawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego

chłopca każdy kapitan z otwartymi rękoma przyjmie, a że nic nie umiesz, jak powiada

twój ojciec, to nic nie znaczy. Nie święci garnki lepią. I ja, wchodząc na okręt, o niczym

nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę patrzeć, jaki ze mnie wyborny marynarz.

– Przyznam ci się, odpowiedziałem, że dawno bym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny.

Ojciec powtarza mi ciągle, że kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić

nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili

się na morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.

– Niedołęga jesteś, kochaneczku, i kwita, zawołał z pogardą Wiliam. Miliony ludzi puszcza

się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gderać, to już taka ich natura. Teraz

gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia, ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy,

przyjmie cię z otwartymi rękami. Raz trzeba być mężczyzną! Ot, wiesz co, jutro płyniemy do

Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto, zakosztujesz marynarskiego

życia, a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie

znowu ważył miły pieprz i kochane goździki.

– Popłynąłbym z całej duszy, rzekłem wzdychając, ale cóż... kiedy... kiedy...

– Co takiego? Mów do kroćset masztów!

– Oto nie mam pieniędzy... i...

– Głupstwo, zawołał Wiliam, biorę cię na mój koszt tam i na powrót! Czy zgoda?

– Zgoda, zgoda, zawołałem, rzucając mu się naszyję.

8

– A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj, żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie

będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.

– Niech cię o to głowa nie boli, mówiłem odchodząc. Umiem ja wstawać bardzo rano, kiedy

tego potrzeba.

II

Pierwsza wycieczka na morze i co mnie w niej spotkało.

Rozszedłszy się z Wiliamem, pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzej,

aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biedny staruszek pochwalił mnie, mówiąc, iż z radością

przekonuje się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili, kiedy najczarniejszą

gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony, w nocy

spać nie mogłem, bojąc się chybić na naznaczony termin.

Ciemno jeszcze było, gdy porwałem się na nogi, ubierając śpiesznie. W całym domu cichuteńko,

jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie

przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.

Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie spotkał,

albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię bardzo

i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tym prędzej, aby raz dostawszy

się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu. Wiliam niecierpliwie przechadzał się po brzegu

i poznawszy mnie z daleka, krzyknął:

– Ha, idziesz przecie. Myślałem, że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No,

siadaj prędzej, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.

Wskoczyłem do łodzi.

Silnym pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza ułatwiał

nam przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała po falach, przechylając się często, a ja, pierwszy

raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, gdyż mi się zdawało, że lada chwila czółno wywróci

kozła. Lecz nie śmiałem słówka przemówić.

Po przybyciu do okrętu nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś

schodkach czy drabince, zawieszonej nad wodą. Nie wypadało okazywać bojaźni. Krew uderzyła

mi do głowy, ale przecież jakoś wdrapałem się na pokład.

Kapitan zburczał nas, żeśmy się nie pośpieszyli, i natychmiast gwizdnął silnie, co było

znakiem do podniesienia kotwicy. Zawarczał kołowrót i z jego pomocą wyciągnięto ciężką

kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie

wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt, pochyliwszy się

nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.

Był to piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt

ludzi obsady, zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów zbiegało

ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki sznurowe,

a z tyłu wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę angielską. Na szczycie masztów długie szkarłatne

chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.

Nie umiem opisać uczuć, jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszej chęci

żeglowania, byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda

rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny moim szczęściem, z pogardą spoglądałem na niknące

wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko. Wkrótce już tylko brzegi Anglii,

niby sinawa chmurka, rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały tylko nieprzejrzane

przestwory wód pode mną i niebo nad głową.

9

Ale zachwycenie moje trwało niedługo. Około jedenastej przed południem zerwał się silny

wiatr zachodni i począł statkiem gwałtownie kołysać. Raptem dostałem nudności, bólu głowy

i mocnych wymiotów. Była to choroba morska, której każdy, pierwszy raz płynący po morzu,

ulec musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem, że lada chwila okręt wywróci się i zatonie.

Natychmiast przypomnieli mi się biedni, zmartwieni moim nieposłuszeństwem, rodzice.

Ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.

Tymczasem wicher srożył się coraz bardziej, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany

piętrzyły się, rosły, a mnie się zdawało, iż lada chwila nas pochłoną. Opanowała mnie śmiertelna

trwoga, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli dostać

się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniej pracować będę.

O, jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w

duchu. Jakąż miał rację, gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja, wariat, nie

słuchałem go i samochcąc wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie wyratuję. I

znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.

– A ty czego się mazgaisz, babo jakaś – krzyknął nadbiegający Wiliam. Ślicznie wyglądasz

z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi

wstydu przed całą obsadą.

Na czworakach, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to podrzucany

chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w kajucie kapitana,

gdzie mnie, jako zaproszonego gościa, umieszczono. Ległem na łóżku, ale długi czas

usnąć nie mogłem. Okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znów pogrążał się w przepaści.

Maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały, podrzucane beczki i paki podskakiwały,

robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.

Na koniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.

Na drugi dzień obudziłem się późno. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty. Okręt

leciuchno się kołysał.

– A więc burza szczęśliwie minęła, zawołałem zrywając się z łóżka, a że wczoraj nie rozbierałem

się wcale, więc pobiegłem na pokład.

Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.

– No, i cóż ty, szczurze ziemny, zawołał wesoło, żyjesz przecie! Myślałem, żeś już umarł

ze strachu. Było się czego trwożyć.

– Pewnie, że było, odpowiedziałem, zniecierpliwiony trochę jego żarcikami. Jak żyję, nie

widziałem podobnej burzy.

– Burzy! Co, burzy? zawołał Wiliam, zanosząc się od śmiechu. Cha! cha! cha! on silny

wiatr burzą nazywa. Ciekawy jestem, co byś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała.

Ale bądź spokojny, tchórzu, okręt nasz, silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie zlęknie

się najgwałtowniejszego huraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w mgnieniu oka

z morskiej choroby uleczy.

To rzekłszy, zaprowadził mnie do ojcowskiej kajuty i podał potężną szklanicę gorącego

grogu, którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.

– Wypij to, ale do dna – mówił, pijąc sam – to ci dobrze zrobi i przywróci odwagę.

Jak żyję, nie piłem grogu. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego

piwa nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi,

ale on nazwałby mnie znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę. Krztusząc

się, wypiłem wszystko, lecz czułem od razu, że mi się głowa potężnie zawraca. Zaledwie

też wyszedłem z kajuty, nogi zaczęły mi się plątać, majtkowie, ujrzawszy to, poczęli się

śmiać i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka, trzymając się ścian. Tak to

pierwszy raz tylko wyłamawszy się spod czujnego oka rodziców, już się upiłem i zostałem

pośmiewiskiem prostaków.

10

Przez parę dni następnych okręt z powodu przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo powoli.

Kapitan mając interes w Yarmouth skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy parę

mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr wilgotny

zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnię morza, pokrywającą się tu i ówdzie białawą

pianą.

– Źle, będzie burza i to porządna, zawołał kapitan. Zwinąć wielki żagiel! Kieruj ku lądowi!

Dreszcz przebiegł mnie od stóp do głowy na te słowa. Burza i jeszcze kapitan mówi, że porządna!

Ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak młodym

wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich!

Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii

i niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale zarzucić

kotwicę w przystani zasłoniętej wzgórzem, gdzie zdawało mu się, iż okręt, nie będąc

tyle narażony na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.

Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie zerwał

nam wszystkich rei i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć żagle co

do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się, aby lina pierwszej nie pękła, a wicher nie roztrącił

nas o skaliste wybrzeże. Szalony huragan, dmąc z przerażającą siłą, zginał potężne

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin