Paweł Dębek
Wszyscy zabójcy księcia
Sowa zniżyła lot i usiadła na gałęzi. Nie widziała nic niewłaściwego w tym, żeby przerwać polowanie i posłuchać piosenek. Właściwie w ogóle widziała niewiele i dlatego dopiero po chwili zorientowała się, że trzej mężczyźni siedzący przy ognisku nie są harcerzami. Cóż, jeśli nie będzie piosenek, to może przynajmniej trafi się kolacja przy księżycu, pomyślała i ruszyła na poszukiwanie myszy, która miałaby wolny wieczór.
- Dobra, chłopcy. Pora spać - powiedział Gomez.
- Ale szefie, noc jeszcze młoda... prosiiimyyy!
- Kategorycznie nie! Jutro musicie wcześnie wstać. Kończyć mleko i do łóżek.
Obydwaj rycerze posłusznie dokończyli mleko i już mieli oddać się we władanie Tassy, bogini snu, kiedy starszy, Vorner odezwał się:
- Szefie, to może jeszcze na dobranoc pokażesz nam... no wiesz... swojego...
- Vorner - Gomez spojrzał na niego z obrzydzeniem. - Pracujesz dla mnie tyle lat i nigdy nie podejrzewałem cię o...
- Miałem na myśli to, co trzymasz w jukach.
- A, to... - westchnął Gomez.
Sięgnął do kuferka i wyciągnął z niego podłużny przedmiot owinięty w atłas. Rozwinął go tak, żeby Vorner i Horner mogli mu się dokładnie przyjrzeć.
- Przypomina mi o czasach młodości.
- Mnie bardziej o marzeniach młodości.
- Owszem, patrzeć to jedno, a...
- Nie bardzo wiem, czym tu się zachwycać, bo nic nie widzę.
Gomez podniósł głowę i przez moment myślał.
- Jest nas trzech - stwierdził.
- Niewykluczone - potwierdził Vorner, wciąż przyglądając się łakomym wzrokiem zawartości atłasu.
- Więc skąd czwarta uwaga?
- Więc... więc skąd? - Horner nawet nie starał się udawać, że w kwestii myślenia zrobi tym razem wyjątek.
- Ktoś nas obserwuje! - ryknął Gomez i porywając miecz rzucił się w kierunku zarośli.
Vorner i Horner także chwycili za broń, ale omyłkowo za tę samą. Przez moment szarpali się bezskutecznie, dopóki Vorner nie wrzucił Hornera w ognisko. Dopiero wtedy zorientował się, że ciągnął za nagą klingę. Las wypełniły dwa solidarne ryki.
Gomez wbiegł w krzaki i ruszył pędem przez gęste poszycie. I byłby minął tajemniczego obserwatora, gdyby nie to, że wpadł do tego samego dołu, co on.
- Oto on - stwierdził tryumfalnie Gomez, wracając z trzymanym za uszy elfem.
- Myślałem, że nie ma... - zająknął się Horner, starając się dmuchać na pośladki.
- To bez znaczenia, nie jesteśmy rasistami. Dajemy w mordę wszystkim. Wyjaw nam chłopcze swoje imię, zanim zadecydujemy, w jaki sposób zakończyć twój marny żywot.
- Nazywam się Sam - rzekł cichutko elf.
- Dobrze, Samie. Zostaniesz powieszony.
- Ależ szefie, tak nie można - zaoponował Vorner. - Taka okazja może się nie powtórzyć: usmażmy go.
- Nie, nie, nie. Lepiej ściąć mu głowę. - Horner miał dość bliższych kontaktów z ogniem.
- Sam, co o tym myślisz? - Gomez, jeśli tylko chciał, potrafił być wspaniałomyślny.
- Nie powiem, żeby mnie to uszczęśliwiało - wyznał równie cichutko elf.
- A który sposób najmniej?
- Chyba smażenie.
- W takim razie... zróbcie większy ogień, chłopcy!
Sam rozejrzał się rozpaczliwie dookoła. I wówczas dostrzegł swoją jedyną szansę, która stłoczona na obrzeżu polanki, wyczekiwała odpowiedniego momentu.
- Hej, patrzcie! To orkowie!
- Dobra, dobra. Sprytny jesteś elfie, ale straszyć to my, a nie nas - stwierdził Gomez i w tym momencie wódz orków, Srelek, trafił go kamieniem, dając tym samym znak do ataku.
Dziewięciu orków wtoczyło się na polanę, rycząc nieprzyzwoicie i dziko przewracając białkami, czego niestety nikt nie mógł zobaczyć w słabym świetle ogniska.
- Poddajcie się! Jestem Srelek, najgroźniejszy ork, jaki kiedykolwiek był na tej polanie!
- A jam ci jest Gomez y Zemog, okrutny rycerz zza morza! - krzyknął Gomez, odrzucając elfa i sięgając po miecz.
- To prawda, jest okrutny - potwierdził Sam, odlatując w kierunku krzaków.
- Bij i zabij, rąb i siecz, kłuj i tnij, gryź i kop, pluj i szarp, kupuj i sprzedawaj, módl się i pracuj - zawyli Vorner i Horner.
- Zaraz, zaraz... - Srelek uspokoił wszystkich ruchem uszu, po czym pochylił się nad ziemią i zaczął na niej pisać końcem maczugi. - Wychodziłoby na to, że na jednego z was przypada nas trzech.
- To prawda - zgodził się Gomez, wierząc orkowi na słowo.
- Ale... - Srelek podłubał maczugą w nosie, - w każdej dobrej bitwie wodzowie walczą tylko ze sobą, jeden na jednego.
- Słusznie - przyznał Gomez, nie przypominając sobie żeby w czasie którejkolwiek ze swoich bitew był aż tak lekkomyślny.
- A więc - ciągnął Srelek, - na jednego twojego człowieka będzie przypadało czterech moich, żebyśmy my mogli stoczyć pojedynek zgodnie z zasadami.
- Czemu nie? Podoba mi się ten pomysł - stwierdził Gomez, mierząc wzrokiem dwa razy niższego od siebie orka.
- Nie ma mowy! - zaprotestowali Vorner i Horner.
- Ależ panowie, moi ludzie nigdy jeszcze nie ćwiczyli manewru czterech na jednego. Trzech, pięciu, czy dziesięciu, to tak. Ale nie czterech. Bez obaw - uspokoił ich Srelek.
- Nooo, chyba, że...
- Okay, to możemy zaczynać?
- Tak... myślę, że tak - Gomez zawadiacko poprawił kalesony.
- Gomez y Zemog to pseudonim, no nie? - pchnięcie.
- Owszem - blok.
- Dokąd podróżujecie? - zamach.
- Do Tor - Linu - uskok.
- Do Tor - Linu? - strata rundy.
- Chcemy wziąć udział w turnieju rycerskim - przejęcie inicjatywy, cios z obrotu z przysiadem.
- Naprawdę jesteś zza morza? - unik.
- Nie. Urodziłem się w Tor - Linie, ale musiałem go opuścić - pchnięcie.
- Więc teraz wracasz. Na stałe? - blok z przytrzymaniem.
- Mam nadzieję - kopnięcie w kostkę.
- Z tego, co mówisz wnioskuję, że grasz tu negatywną rolę - pchnięcie.
- Zgadza się i dlatego nie możesz mnie teraz pokonać. Beze mnie to opowiadanie byłoby jak grzyb bez rynny w czasie deszczu - blokada i lewy sierpowy. Nokaut.
Horner patrzył jeszcze przez chwilę za orkami, unoszącymi w mrok swojego szefa.
- Zawsze uciekają, kiedy ich wódz zostaje pokonany- rzekł.
- I zawsze ich wódz walczy samotnie - dodał Vorner.
- I zawsze przegrywa - uzupełnił Gomez. - Prawie świta. Ze smażenia elfa i tak już nici, więc ruszajmy w dalszą drogę.
Horner sprawnie zwinął po żołniersku koc w sześciokąt, Vorner spuścił powietrze z materaca, a Gomez osuszył łóżko wodne. Energicznie zapakowali dobytek i siebie na konie, po czym włączyli się do niewielkiego jeszcze o tej porze ruchu na Trakcie Królewskim.
Z krzaków obserwowała ich para świecących oczu. Po chwili dołączyła do nich druga, większa i odezwała się chrapliwym głosem:
- Te, śniadanie, posuń się...
Tor - Lin, ach Tor - Lin... Zobaczyć Tor - Lin i umrzeć, jak mawiają astmatycy. Ale to w końcu nie tylko miasto zapchanej kanalizacji, podrzędnych knajp i walczących ze sobą gildii sprzątaczek. To również miasto o najmniejszej ilości zgonów z przyczyn naturalnych. Jeśli więc kiedyś znajdziesz w skrzynce zawiadomienie o wygraniu dwuosobowej wycieczki do Tor - Lin, znaczy to, że ktoś cię bardzo nie lubi.
- Jesteś pewien, że powiedziałeś apartament, a nie alkowa? - spytał Gomez, niepewnie rozglądając się po pokoju, w którym stół musiał mieć wystawioną za okno część blatu, przez co okiennice nie domykały się.
- To najlepszy lokal w mieście, szefie.
- I nazywa się Speluna. Więc jak się nazywa najgorszy? Rynsztok?
- Nie, Speluna 7 - odparł Vorner.
- Nieważne - Gomez pokręcił głową. - Jeśli wszystko się powiedzie, już wkrótce będę miał znacznie ładniejsze sypialnie.
- Mówisz o zwycięstwie w turnieju? - Horner uniósł w górę sześcionożne stworzonko, które zagnieździło się na jego sienniku.
- Nie, mówię o czymś znacznie bardziej intratnym, znacznie bardziej - Gomez roześmiał się w sposób zarezerwowany wyłącznie dla czarnych charakterów w niskobudżetowych produkcjach fantasy.
A wszystko zaczęło się dwa miesiące wcześniej i jakiś miesiąc po zakończeniu "Poezji władzy".
- Tatku, nudzę się - księżniczka oderwała wzrok od tańczących różowych smoków i przeniosła go na księcia.
- Córeczko, kocham cię, ale teraz jestem zajęty, więc porozmawiaj z mamą - odrzekł książę starając się trafić lotką w środek tarczy.
- Mamo!
Z komnat księżnej dobiegł odgłos zamieszania, jaki zazwyczaj wydają dwórki, spędzające czas w bardzo niepożyteczny sposób, któremu towarzyszył męski okrzyk:
- połamiesz mi go!
i w oknie ukazała się księżna, starając się poprawić zsuniętą na bok perukę.
- Co się stało, kochanie?
- Nudzę się, mamo.
- A Landar?
- Poszedł z kumplami na miasto.
- W takim razie wezwij straż i każ go sprowadzić.
- No dobrze... To może... weźmiesz skakankę i pobawisz się sama?
- Nie! Ja chcę turniej!
- Co! - książę nerwowo wypuścił lotkę i rozległ się ryk wkurzonego różowego smoka.
- Hm... to całkiem niezły pomysł - księżna podskoczyła do góry, kiedy coś w komnacie uszczypnęło ją. - Mam teraz ważne spotkanie z ambasadorem Wschodniego Księstwa, więc zajmij się wszystkim, kochanie. Dobrze...? Dobrze?!
- Tak, najdroższa - odparł potulnie książę i zrezygnowany powlókł się do swoich komnat.
- Turniej! Turnieju im się zachciało! Ale wszystko na mojej biednej głowie.
- Jeśli chodzi o koronę, to mogę potrzymać - zaoferował się szef policji, stając w gabinecie obok perorującego księcia.
- A najgorsze, że zaraz będziemy tu mieli mnóstwo zboczeńców: za honor i ojczyznę, giń psie! - książę zrobił niewyraźny ruch ręką.
- Możemy zrezygnować z nagrody.
- Tak, tak... a wtedy moja małżonka zażąda rozwodu i będę musiał wrócić do wypasania świń. Już trudno. Roześlij wieści, że będzie turniej rycerski.
- Zwycięzca bierze księżniczkę za żonę?
- Zwariowałeś?! Czy ja potrzebuję jakiegoś Schwarzeneggera w rodzinie? Nagrodą niech będzie jakaś sumka i... powiedzmy... uścisk dłoni księcia.
- Hm...
- No dobrze, poklepię jeszcze zwycięzcę po plecach. Albo gdziekolwiek będzie chciał.
I w ten sposób do Tor - Linu zaczęli ściągać na turniej żądni męskich pieszczot rycerze.
Karczmarka postawiła przed elfem piwo i przez moment przypatrywała mu się z uwagą, po czy rzuciła pod nosem:
- Musiałam dziś za dużo wypić - i wróciła za kontuar.
Sam sączył powoli piwo i obserwował drzwi do apartamentu na pierwszym piętrze. Przyzwyczaił się już do tego. Wystarczyło, że po prostu wysunął twarz z cienia, a każdemu śmiałkowi chęć walki przesuwała się zaraz jelitami w dół. Sam był po prostu...
Ale oto drzwi do apartamentu na piętrze otworzyły się i trzech rycerzy zaczęło schodzić. Szli statecznie, jak przystało wysokiej szlachcie w tak plugawym miejscu, dopóki ostatni nie poślizgnął się na kocie i cała trójka stoczyła się na sam dół schodów. Tam dopiero Gomez przerwał krępujące milczenie:
- Vorner, zejdź ze mnie.
- Nie mogę, szefie, bo na mnie leży Horner.
- Horner, zejdź z niego.
- Nie mogę, szefie, bo na mnie leży kot.
Sam przystąpił do działania. Wymknął się drzwiami i okrążył budynek. Pod dokładnie wyliczonym oknem nasunął rękawiczki i sprawnie wspiął się po murze. Pchnął okiennice i wkroczył do ciemnego wnętrza.
- Kto tu?! - krzyknął szef policji, zrywając się z łóżka.
- A co?! - krzyknęła kurtyzana Emma, spadając na podłogę.
- Eee... - Sam starał się dociec, gdzie się pomylił w obliczeniach. - Deratyzacja pomieszczeń.
- O w pół do trzeciej w nocy?
- Mieliśmy pilne wezwanie. Jakiś karaluch-ludożerca grasuje w okolicy.
- Tu go nie ma.
- Na pewno?
...
legi007