Długosz Artur - Ulica.doc

(119 KB) Pobierz

Artur Długosz       

Ulica

 

Ulica

    W każdym mieście jest takie miejsce.

    Niekiedy jest to cichy za dnia zakątek, ukryty pomiędzy rdzawą siatką ogrodzenia opuszczonego domu a szpalerem dziko rosnących krzewów. Czasami jest to osiedle, głośne i męczące w świetle słońca, ciche i złowrogie w poświacie księżyca. Bywa, że jest nim dzielnica, niekoniecznie brudna i stara, ale zwykle ciesząca się złą sławą.

    W moim mieście jest to ulica.

   

    Strach

    Połowa mnie jest już spokojna. Oddycham głęboko, chłonąc każdą porcję chłodnego, jesiennego powietrza i delektując się jego ostrym zimnem, przymykam oczy. Powieki jeszcze drżą, czuję, jak drobinki światła latarni przemykają raz po raz pomiędzy nimi i niczym gwałtowne wybuchy oślepiają mnie, zacierają powstający na wewnętrznej stronie powiek niechciany obraz, świadectwo przeżytych właśnie chwil. Druga połowa, do której należy również serce, skamle tkwiąc w postaci wąskiej, długiej tuby przywartej do krtani, od jej środka, utrudnia tak zbawienne oddychanie, redukuje dopływ kojącego lodu do mych rozgrzanych wnętrzności. Rozgrzanych strachem.

    - Dobranoc - szepczę otwierając oczy.

    Zdaję sobie sprawę, że mówię to zbyt cicho, aby mnie usłyszała, ale bezbłędnie odczytuje ruch mych ust. To ona uśmiecha się pierwsza, mnie na to nie stać, ale idę w jej ślady, a ona dotyka dłonią w rękawiczce mojego policzka. Ciepło, które nie boli. Ciepło, które nie jest pochodną strachu.

    - Uważaj na siebie - słyszę jej drżący nerwowo głos. - Dobranoc. Pchły na noc - dodaje po chwili już pewniej.

    Spoglądam w jej oczy, błyszczące wciąż łzami i uśmiecham się, tym razem jest chyba lepiej. Przenoszę wzrok ku górze, na nocne niebo, gdzie miriady nieznanych mi, obojętnych tworów odwzajemniają mój uśmiech. Gdyby nie tętniące strachem żyły, mógłbym sobie wmówić, że ta listopadowa noc ma miejsce w górach, z dala od miast, ludzi i ulic. Z dala od lęku.

    Wymieniamy jeszcze kilka, przetykanych uśmiechami, długich spojrzeń, ubogich w słowa, ale bogatych w nieuchwytne inaczej myśli. A potem każde idzie w swoją stronę, ona znika za rogiem domu, a ja wchodzę w mrok otaczającej nas nocy, stożek brudnego światła latarni chętnie oddaje mnie w jej wątpliwą opiekę.

    Idę cicho. Stopniowo, otulony ciemnościami, nabieram pewności i przyspieszam. Z każdym krokiem oddalam się od swojego domu i zbliżam do ściany lasu. Z każdym krokiem, jak ufam, oddalam się też od niebezpieczeństwa, kryjąc się w ciemnościach nocy i wybierając drogi, na których, mam nadzieję, się mnie nie spodziewają.

   

    Ucieczka

    Mylę się. Kiedy świadomość tego dociera do mnie, jest już za późno nawet na ucieczkę.

    - Te, łosiu, przystopuj na chwilę. Zmęczyliśmy się tak goniąc za tobą.

    Jest ich więcej niż przypuszczałem. Otaczają mnie kordonem papierosowych wyziewów i woni alkoholu. Duszę się strachem, który jeszcze nie zdołał ze mnie ulecieć, ukryty tuż pod powierzchnią mojego udawanego opanowania.

    - Nie bój się - mówi niczym nie wyróżniający się chłopak. W ciemnościach nie rozpoznaję jego twarzy, ale sylwetka jest mi znajoma. To on rzucał butelką. - Nie będziemy cię bić. Mamy do ciebie sprawę.

    Inni przytakują skwapliwie, kiwają głowami, uśmiechają się, pomrukują. Ale nie mogę dopatrzyć się w tym zachowaniu nawet cienia życzliwości.

    - Wiemy skąd tu przyłazisz i po co. Nie możemy tylko zrozumieć, jak to możliwe, że nikt cię nie nauczył, jak zachowywać się w takiej sytuacji?

    - W jakiej? - ostrożnie badam grunt. Naprawdę nie wiem, o co im chodzi.

    - Nie zgrywaj się.

    Ten, który prowadzi rozmowę, klepie mnie w ramię. Rzekłbym, po przyjacielsku. I uśmiecha się. Rzekłbym, nieszczerze.

    - Masz tu dziewczynę - zaczyna drugi. - Twoja sprawa. Twoja dziewczyna. O gustach się nie dyskutuje. Ha, ha, ha... Ale jednego musisz się nauczyć.

    - Mianowicie - coś mi świta.

    - Trzeba się wkupić. Wiesz, kiedyś indianiec przyprowadzał ojcu laski, którą se upatrzył, jakieś konia przed ten, no... wigwam. Teraz jest inaczej. Czasy się zmieniły.

    - Nie rozumiem.

    - To proste, jak drut. Stawiasz flaszkę i droga wolna! Do oporu możesz sobie dymać tymi ulicami. I nie tylko. Ha, ha, ha...

    Wszyscy dobrze się bawią, a ja wymacuję w kieszeni nóż.

    - Flaszkę?

    - No tak. Nie mów, że nie pijesz? - pyta jeszcze inny.

    - Tak się składa, że nie.

    Cisza daje o sobie znać dolatującymi z oddali odgłosami, poszczekiwania psów, silnikami zapóźnionych kierowców, pomrukiwaniem telewizji.

    - Kurwa! - mówi po chwili jeden z nich spluwając. - Co za pojeb? Mówiłem, kurwa, żeby chujowi od razu wpierdolić na amen.

    - Cicho bądź Kacper - odzywa się ten, który rozpoczął tę rozmowę. - To, że on nie pije nie oznacza jeszcze, że nie może postawić nam. Prawda? - zwraca się już do mnie.

    Przełykam ślinę usiłując w mroku dostrzec wyraz jego twarzy. Odnoszę wrażenie, że się uśmiecha i że jest to pozawerbalna rada. Ręką gładzę ostrze noża, wzrokiem szukam luki w kordonie ciał.

    Do przodu przepycha się jeden ze stojących dalej. Przysuwa swoją twarz do mojej. To ten, którego ostatniej zimy zdołałem sprać. Potem jego towarzysze mnie. On stał na uboczu.

    - Wiesz, że jak nie ty, to ona - cedzi powoli nie uśmiechając się.

    Właśnie. Rzecz w tym, czy jest granica, której nie przekroczą?

    - Wiem.

    Nie ma takiej granicy. Tak, jak nie ma na nich żadnej siły.

    - Chodzicie razem do kościoła wieczorem - inicjatywę przejmuje jeszcze inny. Bardziej stwierdza, niż pyta. - Niedziela jest pięknym dniem. Warto uczcić go jakimś płynem. Co?

    Wszyscy aprobują ten pomysł. Ja bezgłośnie też.

    - Więc wieczorem. Po kościele. Będziemy czekać tutaj.

    Czuję ciężkie spojrzenia na sobie i chłód stali w ręku.

    - Dobra.

    - No to fajnie, że sprawa załatwiona - mówi ten od butelki. - Mądry z ciebie chłop - raz jeszcze klepie mnie po ramieniu i uśmiecha się.

    Odwracam się i ruszam w swoją stronę, kiedy słyszę, jak mówi jeszcze.

    - Tak będzie lepiej.

    Spoglądam na niego bez nienawiści. Macha do mnie ręką i oni także się zbierają. Kilka kroków później dobiega mnie jeszcze wołanie.

    - Łosiu! Jedna nie wystarczy!

   

    Wierzej

    - Nie wierzysz?

    - Wierzę, wierzę...

    Zasępia się, patrzy gdzieś poza moje plecy, ponad moją głową, byle dalej od moich oczu. Nikt nie chce patrzeć w takie oczy. To niewiarygodne, ale dziś rano w lustrze dostrzegłem kogoś innego. Kogoś, kogo jeszcze nie znałem.

    - Idź z tym na policję - odzywa się wyciągając paczkę papierosów. - Chcesz? - dorzuca już innym tonem, jakbyśmy właśnie rozważali trafność decyzji podejmowanych przez ludzkość na przestrzeni wieków.

    Nie chce mi się palić, zresztą nie palę. Wierzej wie o tym doskonale. Doceniam jego gest, jeszcze nigdy nie poczęstował mnie papierosem, nawet w żartach, kiedy z trudem odróżnialiśmy piętra.

    - Dzięki.

    - Mówię serio. Idź na komendę, niech zrobią z tym porządek...

    - Daj spokój.

    - Przecież między innymi od tego są...

    - Przestań.

    - Ale to może być wyjście. Nastraszą ich prokuraturą, przecież to jeszcze szczeniaki. Ich starych też i będzie...

    - Przestań pierdolić.

    Milknie, choć nie uniosłem głosu ani odrobinę. Nie poruszyłem się, nie zatrzepotałem rękami, jak człowiek, który pragnie, aby cały ten świat, jego zgiełk i niesprawiedliwość zamilkły, rozpłynęły się, przestały istnieć. Nie chciało mi się.

    - Adrian...

    Nie chce mi się już nawet mówić. Jakiś bezwład panoszy się w moim wnętrzu, patroszy moje niespełnione nadzieje przeobrażając je w kłąb bezużytecznych, naiwnych flaków. Jest mi niedobrze. Opuszczam głowę.

    - Wierzej - mówię cicho. - To nie pierwszy raz.

    Słyszę trzask zapalniczki i odgłos zaciągania się Wierzeja. Długo nie wypuszcza dymu.

    - To się ciągnie miesiącami. Mniejsze i większe potyczki. Słowne zwykle, ale nie tylko. Tylko nigdy wcześniej nie było takiego ultimatum z ich strony.

    - Czy ona wie?

    - Przecież tam mieszka. Ale nie wie o tym. Jakoś nie mogłem jej powiedzieć.

    - Adrian... - próbuje spojrzeć mi w oczy. - A nie sądzisz, że może nieco...

    - Nie wyolbrzymiam Wierzej - dziwię się samemu sobie, że wciąż potrafię mówić tak spokojnie. - Znam tych ludzi, to nie tylko nastolatki. Tam wszyscy mają taką naturę, dzieci wysysają to z mlekiem matki, dziadkowie pielęgnują w nich takie zachowania i potem, kiedy już dorosną, stają się takie same jak ich ojcowie, matki. To inny gatunek. Inny świat. To nie pierwszy raz.

    Zaciąga się głośno, jakby chciał zagłuszyć moje słowa, zatrzeć ich wrażenie, uspokoić, otumanić zaniepokojone nerwy haustem ciężkiego, szarego dymu.

    - Wierzę - mówi zdecydowanie odczekując przepisową chwilę.

    Rzuca dopiero co zaczęty papieros na ziemię i przygasza go ciasnymi obrotami buta. Tak, jak długo nie udaje mu się zagasić peta, tak długo się i nie odzywa. Jego ruchy są nieprecyzyjne, niedopałek tli się na przekór jego staraniom, a może taki właśnie jest zamiar Wierzeja. Może nie ma mi nic więcej do powiedzenia? Może wydłuża milczenie licząc na naturalność sytuacji?

    Podnoszę głowę, patrzę na niego przez włosy.

    - Idziesz na sekstrosokopię? - rzuca okiem na zegarek, kiedy pet poddaje się wreszcie.

    Nie myliłem się.

    - Potem pogadamy. Gdzieś, przy piwie...

    Wierzej to wieczny student.

    - Może wreszcie zapalisz... - rzuca i uśmiecha się.

    Wieczny student. Beztroski, bezproblemowy młody człowiek. Ciepły i tryskający pozytywną energią, idealny kompan do zabawy. Niezdolny wyobrazić sobie, a co w ogóle zrozumieć, całego zła tego świata.

    - Nie. Nie idę.

    Zła, które nigdy go nie dotknęło.

   

    Kowboj

    Coś dzieje się ze mną. Coś niedobrego. Jeszcze nie widać tego po mnie, jeszcze nie drżą mi niewidocznie, nie mrowi skóra wewnętrznej części dłoni, więc nie zaciskam jeszcze kurczowo palców, ale to coś jest już we mnie. Zbudziło się. I ostrzega mnie. Znam to uczucie dobrze, przepełzająca koleinami adrenalina rozprowadza je równomiernie po całym organizmie. Burzy spokój, alarmuje, zbroi mnie do starcia, które nastąpi lada chwila.

    Nie ma w tym nic dziwnego. Czekają przed sklepem. Bezgłośnie pokazują sobie mnie nawzajem, a potem jeden z nich - nie znam nawet ich imion - wychodzi mi naprzeciw. Przechyla głowę, jak pies przypatrujący się z zaciekawieniem cierpieniom ptaka, ale dla mnie ten gest ma oznaczać co innego. Zbyt dobrze rozumiem język ulicy, slang spojrzeń, mimiki i zdawało by się niedbałych ruchów. Mam to we krwi. Tyle, że w innym miejscu pobierałem lekcje, innych miałem nauczycieli, dziś już odeszłych w niepamięć. Ale ten ponadczasowy, ponadmiejscowy język jest uniwersalny, jeśli liźniesz go kiedyś, gdzieś, jego kompatybilność objawi się wcześniej, czy później w innym miejscu. Jak choćby ta ulica.

    Zgodnie więc z niepisanym prawem miast iść prosto skręcam na lewo, wchodzę w ciasny przesmyk między ścianą budynku a płotem najbliższego domostwa. Słyszę jak idą za mną, gałęzie skarlałych drzew ocierają się o nich. Słyszę szelest ich ubrań.

    Zaskakuje mnie tylko to, że nikt poza tymi z tyłu na mnie nie czeka. Przechodzę obok resztek ogniska, omijam porozrzucane butelki, częściowo pobite i staje po drugiej stronie tej prowizorycznej polanki. Tamci już stoją.

    Odstawiam na ziemię zakupy, a wtedy inicjator sprzed sklepu zdejmuje kurtkę, oddaje ją stojącemu obok i zawija rękawy. Zaczyna mnie mrowić skóra dłoni, ale jednocześnie, paradoksalnie do sytuacji, chce mi się śmiać. I śmieję, śmieję do samego siebie, moje wnętrzności zalewa fala ciepła i chłodu na zmianę. To istny huragan emocji, euforia i strach ścierają się ze sobą, czuję nagle powiew wiatru, świeżość, jaką przynosi ze sobą bryza lub deszcz i już wiem, jak to wszystko się skończy.

    Więc nie ociągam się już dłużej, wychodzę mu naprzeciw, krążymy wokół siebie, a wokół roztacza się cisza. Słyszę, czuję moje pulsujące wnętrze, słyszę ten huragan... Grzmot pierwszego ciosu przewala się przeze mnie boleśnie, łamię mnie w pół, spowija moje widzenie ciemną mgłą. Znam ten ból, znam też następny. Wiem, gdzie i kiedy nastąpi i przepisowo, zgodnie z oczekiwaniami tych wątpliwych kibiców, zataczam się, aktorsko doskonale, perfekcyjnie potykam się o pozostawioną butelkę, z trudem łapię równowagę i przyjmuję jeszcze jedno uderzenie, prosto w splot, które zatyka mnie, kompresuje całą moją żywotność do rozmiarów atomu, wdusza mój oddech w chwilowy stan niezdecydowania, jakby moje organy zapomniały swoich ról. Krztuszę się. Krztuszę się krwią, rwanymi oddechami. I strachem.

    I wtedy nadchodzi zbawienie. Spluwam krwią i ocieram wargi z jej resztek. Widziałem takie sceny na filmach, czytałem o nich w książkach. Wiem, jakie wrażenie wywołują, więc na dodatek się jeszcze uśmiecham. Szeroko. I uderzam. Raz. Drugi i trzeci. Szybko. Nie pozwalam mu nawet na moment dojść do siebie. Pracuję nogami. Sprawnie. Każde uderzenie odsuwa go ode mnie na bezpieczną odległość, ale za chwilę znowu znajduje się w mojej strefie rażenia.

    Wreszcie upada. Ta anielska cisza raptownie okazuje się być rykiem jego kolegów. Nie rozumiem, co krzyczą, chyba są zdezorientowani, a ja siadam okrakiem na piersi leżącego i systematycznie okładam jego twarz. Nie patrzę już pod siebie, uderzam na pamięć, jestem w tym dobry, przerabiałem to setki razy, dobrze zapamiętałem każdy fragment tamtego wieczoru. Lepią się mi ręce. To chyba jego krew... i wtedy czuję silne szarpnięcia za włosy, kurtkę, ramiona. Nagle wszyscy mnie od niego odciągają, ludzie, których widziałem w sklepie, ludzie, którzy mieszkają w sąsiedztwie. Roi się tu ich mnóstwo. Skąd oni? Byliśmy przecież tylko my.

    Jest i policja, uśmiechają się do mnie, poklepują mnie po ramieniu. Ruszam w ich stronę, a cały świat rusza w przeciwną. Trwa to wieczność, ale podchodzę wreszcie do nich bliżej. Nie widzę dobrze na jedno oko, więc przymykam je, co sprawia chwilowy, dodatkowy ból, ale łagodzi inny, poważniejszy i dotykam ramienia najbliżej stojącego funkcjonariusza.

    - Oni chcą mnie zabić... - słyszę jak seplenię, z trudem rozumiem samego siebie.

    - Cooo? - pyta jeden z nich notując coś skrupulatnie.

    - Zabiją mnie - powtarzam już wyraźniej.

    Spoglądają po sobie, na mnie, na leżącego chłopaka, nad którym pochylają się już nawet jakieś starsze kobiety.

    - Niezły z ciebie kobwoj. Poradzisz sobie.

    Ten, co mówi, błędnie odczytując moją opuszczoną powiekę, puszcza do mnie oko.

   

    Siostra

    - Nie pocałujesz siostry?

    Matka z ciotką mają niezły ubaw. Oto spotykamy się po latach, zupeł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin