Docking John - Conan i szmaragdowy lotos.doc

(1124 KB) Pobierz
JOHN DOCKING

JOHN DOCKING

 

 

 

CONAN I SZMARAGDOWY

LOTOS

 

PRZEKŁAD LESZEK KROWICKI

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE EMERALD LOTUS

 

Ta książka jest poświęcona pamięci Roberta E. Howarda i Lin Carter

 

PROLOG

 

Ethram–Fal stał w starożytnej komnacie i patrzył na kości. Leżały porozrzucane,

pociemniałe i porowate, w grubej warstwie kurzu pokrywającego kamienną podłogę.

Migoczący czerwony blask pochodni zapełniał okrągłą izbę podrygującymi cieniami. Rosły

żołnierz w pełnej zbroi stał bez ruchu obok drzwi, w dłoni mocno trzymał uniesioną

pochodnię.

Ethram–Fal przyklęknął z szelestem swych szarych szat i z ukrytej pochwy wyciągnął

ozdobny sztylet o nieregularnych kształtach. Choć był młodym mężczyzną, to jego

przygarbione i pokurczone ciało przypominało raczej czarodzieja w podeszłym wieku. Z

wygolonej czaszki zaczynały odrastać cienkie, mysiobrązowe włosy. Zmarszczył w

zamyśleniu swe krzaczaste, zdeformowane brwi. Czubkiem sztyletu grzebał wśród kości oraz

pyłu i powoli tracił nadzieję.

Teraz jest martwe — myślał. — Oczywiście, że teraz jest martwe, ale miałem nadzieję, że

coś tu pozostało, przynajmniej resztki. —Czubek sztyletu przegarnął wiekowy kurz i nic nie

odkrył. Ethram–Fal nagle wstał, a żołnierz z pochodnią się wzdrygnął.

— Na kły Seta — zaklął. — Czyż tak daleko wędrowałem na próżno? — Jego głos odbił

się głuchym echem.

Czarodziej spojrzał w górę. Sklepienie okrągłego pokoju było tak wysoko, że ginęło w

migoczącej ciemności, poza zasięgiem blasku pochodni. Równy pas wyżłobionych

hieroglifów biegł po ścianie na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny. Znaki wiły się w

przyćmionym świetle.

— Nie ma wątpliwości — powiedział głucho Ethram–Fal — to ta komnata. — Obrócił się,

a czyniąc to, postawił sandał na czymś, co cicho chrupnęło. Odstąpiwszy na bok spojrzał w

dół i zesztywniał. — Opuść pochodnię, Ath. — Żołnierz posłusznie opuścił pochodnię, by

oświetlić podłogę, a Ethram–Fal ponownie przyklęknął.

Nadepnął na coś, co okazało się ludzkim żebrem, które pękło na pół. Delikatny czarny pył

wysypywał się ze złamanej kości. Ethram–Fal wydał cichy okrzyk triumfu.

— Oczywiście! To zasnęło. Musi wchłonąć do szpiku pokara i wtedy zakiełkuje. Da Set,

że wciąż tu jest życie! — Gestykulował; odzianą na szaro ręką. — Sprowadź tu mego ucznia,

Ath. — Żołnierz; opuścił pokój, a światło jego pochodni oddaliło się korytarzem,

pozostawiając Ethrama–Fala w ciemności. Ale Ethram–Fal nie przejmował się ciemnością,

gdy widział przed sobą jaśniejącą i pełną chwały przyszłość. Odgłos jego oddechu, jedyny

dźwięk w tej kamiennej ciszy, zaczął się przyśpieszać.

Po kilku chwilach Ath powrócił, a jego jastrzębie stygijskie oblicze było posępne i

beznamiętne. Za nim przywlókł się smukły wyrostek, odziany w żółte szaty. Choć był wyższy

od Ethrama–Fala, to, czubek jego potarganej głowy znajdował się dobrze poniżej podbródka

Atha. Chłopiec rozejrzał się po komnacie z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Pomagałem ludziom rozbić obóz w wielkiej komnacie — powiedział rozdrażniony. —

Czy wreszcie jest dla mnie jakieś pożyteczniejsze zajęcie?

Ethram–Fal nie odpowiedział, lecz wlepił spojrzenie w kości u swoich stóp.

— Ath — powiedział — zabij go.

Jednym płynnym ruchem żołnierz wyciągnął swój miecz, zatopił go w brzuchu

młodzieńca, obrócił i wyciągnął. Uczeń wydał z siebie piskliwy jęk, chwycił się za brzuch i

upadł. Wił się chwilę w kurzu, aż osłabł i przestał oddychać. Wtedy Ath wytarł swój miecz o

ciało chłopca i schował do pochwy. Patrzył na Ethrama–Fala wyczekująco. Dłoń dzierżąca

pochodnię nawet nie drgnęła.

Ze skórzanego mieszka u pasa czarodziej wysupłał gruby, czerwonawy liść i podał

Athowi, który natychmiast wsunął go do ust. Oczy żołnierza się przymknęły, a policzki

zapadły, gdy zaczął go ssać.

Ethram–Fal na to nie zważał. Pochylił się i ostrożnie, dwoma palcami podniósł złamane

żebro. Delikatnie potrząsając kością, rozsypywał cienką strużkę czarnego pyłu na rozciągnięte

ciało swego ucznia. Opróżnił makabryczne naczynie, koncentrując jego zawartość na

rozszerzającej się, ciemnej plamie na brzuchu. Gdy pył przestał się wysypywać, odrzucił

żebro na bok i stał wpatrując się milcząco w ciało.

Minęła godzina, podczas której Ath żuł i wysysał swój liść, a Ethram–Fal stał w bezruchu.

Gdy druga godzina dobiegała kresu, Ethram–Fal uniósł głowę. Nasłuchiwał delikatnego

dźwięku dochodzącego z oddali. Ciało na podłodze drgnęło, a czarodziej splótł palce w

ekstazie. Wilgoć i skrzypienie wypełniło nieruchome powietrze. Zwłoki szarpnęły się i

zadrżały, jakby ponownie obdarzone mękami życia. Ethram–Fal wstrzymał oddech. Z

martwego ciała jego ucznia zaczęły wyłaniać się obrzmienia wielkości pięści. Z powodu

gwałtowności, jaka wstrząsała kończynami i powodowała rozdzieranie się żółtych szat,

zwłoki były w wielu miejscach groteskowo zdeformowane.

Z ciała wystrzeliły zielone kwiaty wielkości pięści w takiej obfitości, że niemal zasłoniły

całą postać. Sześciopłatkowe, opalizujące kwiaty uwalniały się z wnętrza, kołysząc się i

otrząsając, jak pod wpływem podmuchu wiatru. Po chwili znieruchomiały i komnatę zaczęła

powoli wypełniać narastająca, ostra piżmowa woń, będąca zarówno zapachem nektaru, jak i

rozkładu.

Gromki śmiech Ethrama–Fala obijał się o kamienne ściany jak dźwięk wielkiego dzwonu.

 

I

 

Nocne powietrze było ciepłe i ciężkie, ale w porównaniu z gęstą atmosferą tawerny

zdawało się tchnąć polarną świeżością. Silny, mocno zbudowany mężczyzna w kolczudze

najemników Akkharii otworzył jednym pchnięciem drzwi i zmierzył wzrokiem wnętrze.

Główna sala była obszerna, lecz zatłoczona pstrokatą rzeszą miejscowych, najemników i

podróżnych. Gość przygładził swe siwiejące włosy stwardniałą dłonią i przyjrzał się

zgromadzonym wypatrując człowieka, którego chciał spotkać.

W najbliższym kącie kilku mężczyzn grało w kości na przemian wyjąc triumfalnie lub

przeklinając przegraną. Środek wysypanej trocinami podłogi był zajęty przez olbrzymi stół,

na którym leżała na wpół rozebrana tusza upieczonego w całości prosiaka. Wokół siedziała

grupka popijających i opychających się mężczyzn.

— Hej, Shamtare! — zagrzmiał głos nad wrzawą tawerny. Tam, w najodleglejszym kącie,

znajdował się człowiek, którego szukał. Shamtare ruszył przez salę z wytrenowaną łatwością

wymijając gestykulujących pijaków i obsługujące dziewki.

Ten, który wykrzyknął jego imię, siedział rozparty przy tylnej ścianie tawerny, a jego

długie, muskularne nogi spoczywały na stole. Był niezgrabnym, potężnie wyglądającym

mężczyzną o twarzy ogorzałej na ciemny brąz od stałego wystawiania jej na działanie wiatru i

słońca. Odziany był w krótką kolczugę i spłowiałe bryczesy z czarnej bawełny. U pasa miał

dwusieczny miecz w zniszczonej skórzanej pochwie. Choć do tej twarzy bardziej pasowałby

gniew, to zęby błysnęły w uśmiechu i rozjaśniały przenikliwe błękitne oczy, gdy w

zawadiackim pozdrowieniu uniósł swój dzban z winem zapraszając Shamtare, by się do niego

przyłączył. Porysowany blat stołu dźwigał bochen chleba i kawał wołowiny, a także

kilkupoziomową paterę z owocami, orzechami i serem. Sądząc łupinach i skorupach, uczta

trwała już jakiś czas.

— Conanie — rzekł Shamtare — zdawało mi się, że mówiłeś, iż kończą ci się już

pieniądze.

— I tak jest — odpowiedział tamten z barbarzyńskim akcentem. — I co z tego? Jutro

zapewne będę pracować dla jednego z oddziałów najemników tego przeklętego miasta, a dziś

stwierdziłem, że oddaliłem się od cywilizacji bardziej, niż myślałem. — Barbarzyńca

przepłukał gardło wielkim haustem wina.

Shamtare usiadł i wziął garść dojrzałych owoców.

— Przybywasz z daleka, czyż nie? — zapytał, rozgryzając pestki owocu granatu.

— Tak, z serca Kush, przez pustynie stygijskie. Wygląda na to, że nie jestem już mile

widziany w południowych królestwach.

Shamtare uniósł swe krzaczaste brwi z zakłopotaniem.

— Ale chyba jesteś z Północy…

— Z Cymmerii — odparł Conan. — Ale wiele podróżowałem.

— Zapewne — mruknął Shamtare, dla którego Cymmeria była zimnym, odległym i na pół

mitycznym miejscem. — Ale mówiłeś o zatrudnieniu cię jako najemnika…

Conan odgryzł kawał wołowiny i zaczął energicznie przeżuwać.

— Wciąż próbujesz mnie skłonić, bym przyłączył się do twego oddziału?

Shamtare uniósł ręce.

— Nie możesz mnie za to winić. Kiedy ujrzałem twoje wyniki na placu ćwiczeń,

wiedziałem, że będziesz cennym nabytkiem dla każdego oddziału, który cię zwerbuje. A

musisz wiedzieć, że dostaję premię za każdego nowego rekruta. Przyznaję więc, że kiedy

pytałem, gdzie będziesz dziś jeść, myślałem o czymś więcej niż tylko trąceniu się z tobą

kubkiem. I jeszcze raz powtarzam, że Legion Mameluków potrafi dobrze spożytkować

takiego człowieka, jak ty.

Conan wzruszył ramionami i potrząsnął czarną, prosto przyciętą grzywą.

— Przyglądałem się wszystkim czterem oddziałom w tym przeklętym mieście i wszystkie

z nich oferują ten sam żołd. Król musi mieć dobre baczenie na swych dowódców, jeśli żaden

z nich nie może przelicytować innych przy naborze doświadczonego żołnierza. Ale swoją

drogą, po cóż, w imię Ymira, królowi Sumuabi potrzebne są cztery oddziały najemników?

— Król dba o swych zaciężnych, ponieważ ma wobec nich pewne plany. — Głos

Shamtare ścichł do konspiracyjnego szeptu. — Chodzą pogłoski, że Sumuabi może już

wkrótce potrzebować wszystkich czterech armii.

— Na Croma, wygląda na to, że wy, Shemici, lubicie się czaić w swych maleńkich

miastach—państwach i raz do roku próbujecie szczęścia w nagłym wypadzie, by podbić

swego sąsiada. To taka rozwinięta wersja wojen klanowych z mojej ojczyzny. Staczacie kilka

bitew i chyłkiem wracacie do domu, nic nie osiągnąwszy. A to wszystko z głodującym Koth

na swych rubieżach.

— To prawda — przyznał wyrozumiale Shamtare. — Lecz tym razem mówi się po cichu,

że mamy wspomóc rewoltę w Anakii. Sumuabi może wkrótce królować dwóm miastom. Jeśli

tak będzie, to łupy powinny być obfite nawet dla ostatniego piechura.

Conan rozmyślał nad tym, co usłyszał, a Shamtare zajął się kubkiem wina.

— To dobre nowiny, ale wciąż nie ma większego znaczenia, do którego z oddziałów

dołączę.

— Daj spokój, Conanie. — Shamtare z trzaskiem odstawił pusty kubek. — Czego ode

mnie chcesz? Mówiłem ci już, że jestem w wielkiej przyjaźni ze zbrojmistrzem oddziału i

obiecuję ci najlepszą z akbitanańskich kolczug, jeśli zapiszesz się do nas. Kolczuga, którą

nosisz, wygląda, jakby potargał ją diabeł.

Conan parsknął śmiechem i spojrzał na swą zniszczoną kolczugę. Długie, pionowe

rozdarcia siatki były prowizorycznie naprawione rdzewiejącym już drutem pośledniejszego

gatunku.

— Może nie sam diabeł, ale obrzydliwy demon z jego orszaku. Umowa stoi, Shamtare.

Shamtare uśmiechnął się pod wąsem, otworzył usta, by o coś zapytać i zaraz z powrotem je

zamknął. Drzwi tawerny rozwarły się szeroko i dwie nowe postacie wkroczyły do wnętrza.

Ten na przedzie, prawie tego wzrostu co Conan, najwidoczniej był wojownikiem. Na

błyszczącej, stalowej kolczudze nosił czarno oksydowany napierśnik. Pod pachą trzymał

czarny, grzebieniasty hełm. Granatowe włosy spływały obfitą kaskadą na jego kwadratowe

bary. Szeroka biała blizna po prawej stronie ust przecinała starannie przystrzyżoną brodę.

Rozejrzał się po komnacie z wyczuwalną pogardą. Tłum w tawernie przycichł nieco z chwilą

przybycia tych dwóch, ale ci, którzy odwracali wzrok od nowo przybyłych, robili to nie z

powodu wojownika, lecz jego towarzysza.

Mężczyzna, który stał w ciemnym wejściu, również był wysoki, ale lekko przygarbiony,

jakby był chory lub ranny. Od stóp do głów owinięty był opończą z grubego zielonego

aksamitu. Jego dłonie osłonięte były zielonymi aksamitnymi rękawicami. Twarz miał

przysłoniętą kapturem.

Obaj przez chwilę wahali się, a potem ruszyli szybko przez tawernę, tłum zaś rozstępował

się przed nimi. Przeszli do pokoju i tyłach i zniknęli za drzwiami.

— Kto to był, do diabła? — zapytał Conan sięgając po kubek.

— Lepiej nie wiedzieć — odpowiedział cicho Shamtare.

— Nieważne. A cóż to? Nie ma wina? Hej, dziewko! — Conan zamachał pustym dzbanem

nad głową. — Więcej wina! Usycha z pragnienia! — Obsługująca dziewczyna, usłyszawszy

wrzask barbarzyńcy, skoczyła jak dźgnięta ostrogą. Dźwigając na ramieniu pełny dzban,

zaczęła torować sobie drogę do stołu Conana. Jej cienka bawełniana koszula, zmoczona

potem i rozchlapanym winem przylgnęła do kształtnej kibici. Barbarzyńca wyszczerzył zęby

w szerokim uśmiechu, ze szczerym podziwem obserwując ją, jak się zbliża. Dziewczyna

zarumieniła się, postawiła ciężki dzban na stole i wbiła wzrok w podłogę.

— Pięć miedziaków, jaśnie panie — wymamrotała.

— Sztuka srebra — rzekł Conan. Rzucił jej monetę, którą schwyciła w locie ze zręcznością

świadczącą o dużej wprawie. — Reszta dla ciebie — dodał całkiem niepotrzebnie, bo ona i

tak już odchodziła. Chwycił pełny dzban, gdy na jego ramię opadła ciężka dłoń. Conan

spojrzał w górę i zobaczył nad sobą kamienną twarz wojownika w czerni, który przybył z

człowiekiem odzianym w szmaragdowy aksamit.

— Mój pan chce z tobą mówić — wychrypiał wojownik. Conan strząsnął jego dłoń i

obejrzał się na Shamtare. Ale krzesło po drugiej stronie stołu było puste, a drzwi tawerny

jeszcze się poruszały.

— Mitra chroni mnie przed cywilizowanym towarzystwem — wymruczał barbarzyńca.

— Bądź rozsądny i zrób dokładnie to, czego żąda mój pan. — Wojownik górował nad

siedzącym Cymmerianinem, a szrama na jego brodzie powiększyła się, gdy zacisnął wargi w

grymasie niezadowolenia. Refleksy ognia tańczyły na oksydowanym napierśniku. Conan

pociągnął powoli i hałaśliwie kilka haustów wina, wyraźnie ignorując niechciane

towarzystwo, a potem ostrożnie odstawił dzban na stół.

— Czyż jestem psem, bym biegł na wezwanie obcego?

Zlekceważony wojownik zrobił głęboki wdech, z wyraźnym wysiłkiem panując nad sobą.

Jego ciemne oczy płonęły tłumioną furią. Wbił wzrok w Conana, a potem zamrugał.

— Jest w tym — wycedził przez zaciśnięte zęby — …jest w tym złoto dla ciebie. Dużo

złota.

Conan czknął, a potem niepewnie wstał, wciąż obejmując szyjkę dzbana z winem.

— Powinieneś od tego zacząć. Prowadź do swego pana.

Wojownik stał nieruchomo, a jego twarz zdradzała niepohamowaną wściekłość,

powstrzymywaną jedynie wysiłkiem woli. Po chwili przeszedł przez drzwi na tyły tawerny i

obejrzał się przez ramię.

— Nie będziesz tego potrzebował — rzekł, wskazując na niesiony przez Conana dzban.

Cymmerianin wziął następny łyk i ruszył za wojownikiem.

— Właśnie go kupiłem. — Położył dłoń na ciężkich drzwiach i pchnął je.

 

II

 

Pokój za drzwiami był długi i wąski, gdzie prawie całe miejsce zajmował prostokątny stół,

ozdobiony trzema mosiężnymi kandelabrami. Na wszystkich czterech ścianach zawieszono

ciemne, grubo przetykane brokatem kotary, które tłumiły wszelkie dźwięki. Na drugim końcu

stołu, na krześle z wysokim oparciem, zasiadał nieruchomo człowiek w zielonej, aksamitnej

opończy. Płomienie świec zatańczyły w podmuchu powietrza z otwartych drzwi. Conan

wkroczył do pokoju, zatrzymał się przy stole i popatrzył na człowieka, który go wezwał.

— Ty jesteś Conanem z Cymmerii. — Głos był silny i męski, choć wyczuwało się w nim

jakieś drżenie, jakby mówienie sprawiało mu pewien wysiłek.

— Jam jest — zagrzmiał barbarzyńca. — A kim ty jesteś?

Wojownik w czerni zamknął za nimi drzwi i stanął obok Cymmerianina.

— Psie — zachrypiał brodacz — jesteś tu po to, by odpowiadać na pytania, a nie je

zadawać.

— Gulbanda! — Zakapturzony mężczyzna uniósł dłoń w zielonej rękawiczce i Conan

spostrzegł, że ręka mu drży. — Stań obok mnie. Prostemu barbarzyńcy należy się trochę

pobłażania.

Wojownik podszedł dumnie do boku swego pana i stanął tam posępnie z rękoma

skrzyżowanymi na szerokiej piersi.

— Dla ciebie nie ma najmniejszego znaczenia, kim jestem. Ważne jest jedynie, byś

wiedział, że jeśli wypełnisz moje zlecenie, to uczynię cię bogatym — powiedział człowiek w

zieleni.

— Dlaczego ja?

Spod aksamitnego kaptura wydobył się chrapliwy śmiech. Człowiek w zieleni wskazał na

stojącego przy nim Gulbandę.

— Mój strażnik przyboczny widział, jak zdążasz do Akkharii i rozpoznał cię. Osobiście

przeprowadziłem małe śledztwo i uznałem, że zasługujesz na swoją sławę.

— Rozpoznał mnie? — Conan gorączkowo spoglądał swymi błękitnymi oczami to na

jednego, to na drugiego.

— Kilka lat temu ujrzałem cię pojmanego przez Straż Miejską Shadizaru. Byłeś znany

jako wielki złodziej. — Gulbanda mówił, wyraźnie znajdując satysfakcję w upokorzeniu

Cymmerianina. Człowiek w aksamicie pochylił się do przodu, kładąc obie dłonie płasko na

stole.

— Mówi się, że ukradłeś Oko Erlika i Tiarę Hesharkny. A stary zamorański złodziej

mówił mi nawet, że zabrałeś Serce Słonia z wieży Yary w Arenjun.

— To kłamstwo — odrzekł Conan stanowczo.

— Nieważne — prychnął człowiek w zieleni. — Nieważne. Zgódźmy się po prostu, że

jesteś złodziejem z krwi i kości, a takiego człowieka właśnie potrzebuję. Zapłacę ci stokroć

więcej za pracę na jedną noc, niż mógłbyś otrzymać wynajmując swój miecz przez miesiąc

jako szeregowy żołnierz Sumuabiego.

Conan odsunął krzesło od stołu i ciężko usiadł. Pociągnął wina z dzbana i odchylił się do

tyłu.

— Co chciałbyś, żebym zrobił?

Człowiek w zieleni wydobył z rękawa zwinięty zwój pergaminu i pchnął go w stronę

Conana. Conan rozwinął rulon.

— To jest dokładny plan rezydencji Lady Zelandry. Czy coś ci o niej wiadomo?

— Jest czarodziejką ubiegającą się o stanowisko na dworze króla Sumuabiego, czyż nie?

— ton Conana był sceptyczny.

— To prawda. Po śmierci nadwornego czarnoksiężnika króla Sumuabiego wysunęło się

kilku pretendentów na to stanowisko. Lady Zelandra jest wśród nich. Powinieneś jednak

wiedzieć, że jej umiejętności są mocno przeceniane.

Barbarzyńca zaczął wiercić się na krześle. Rozmowy o magii przyprawiały go o mdłości.

— Cymmerianinie — kontynuował człowiek w zieleni — tej nocy masz się włamać do

domu Lady Zelandry. Tam ją uśmiercisz i skradniesz dla mnie srebrną szkatułkę. Szkatułka

jest bliźniaczką tej.

Na stole umieszczono delikatnie cyzelowaną srebrną kasetkę wielkości dwóch złożonych

razem pięści. Zalśniła w żółtym świetle świec.

— Z bardzo wiarygodnego źródła wiem, że szkatułka Zelandry w każdym szczególe

przypomina moją. Ważne jest, byś zabezpieczył tę małą kasetkę i przyniósł ją bezpośrednio

do mnie. Możesz też z domu zabrać wszystko, co wpadnie ci w oko. Wszystko inne jest

twoje. Szkatułka będzie gdzieś w wewnętrznych komnatach, najprawdopodobniej przy jej

łożu. Muszę ją mieć.

Mówił coraz głośniej, a słowa gorączkowo goniły jedno za drugim. Gdy przestał, w

dźwiękoszczelnym pokoju wyraźnie było słychać jego nierówny oddech. Osłonięte

rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnęły się na stole.

Conan wyprostował się na krześle. Jego dłoń przesuwała się powoli po kolczudze, póki nie

spoczęła na zniszczonej rękojeści miecza.

— Wygląda na to, że po wszystkich twoich badaniach wcale mnie nie poznałeś — rzekł

Conan dobitnie. — Nie jestem zabójcą i nie walczę z kobietami. Poszukaj kogoś innego do tej

roboty.

Okutany w zieleń człowiek wzdrygnął się jak spoliczkowany. Rysy stojącego obok

Gulbandy stwardniały w gniewie.

— Zapłacę — powiedział człowiek w zieleni zduszonym głosem — całą komnatą złota.

Nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. Możesz zostać bogaczem i całą resztę życia

spędzić na hulankach z dziewkami.

Gulbanda powoli opuścił ręce, a dłoń Conana zacisnęła się mocniej na rękojeści miecza. W

zamkniętym pokoju wyczuwało się ogromne napięcie.

— Szukaj innego do tej roboty — powtórzył barbarzyńca.

— Chcesz mi odmówić? — głos mężczyzny stał się jadowity. —Niech tak będzie.

Myślisz, że moje śledztwo ograniczyło się tylko do twej kariery złodziejskiej? Dobrze wiem,

gdzieś przebywał przez ostatnie kilka lat, Amra mi świadkiem! Nie ma takiego miasta w

Shem, które z radością nie powiesiłoby na szubienicy najkrwawszego z piratów Oceanu

Zachodniego! Zrobisz, co powiedziałem, albo zobaczę, jak spędzasz swe ostatnie dni w

rękach sabatejskich oprawców króla Sumuabiego!

Zamiast odpowiedzi Conan poderwał się tak nagle, że krzesło poleciało do tyłu uderzając

głośno o drzwi. Sam rzucił się w stronę mężczyzn wyciągając z impetem miecz z pochwy.

Człowiek w zieleni krzyknął przestraszony, spadając na bok ze swego krzesła, a

równocześnie Gulbanda ruszył, by go osłonić przed rozwścieczonym barbarzyńcą. Klinga

strażnika uniosła się właśnie wtedy, gdy Conan opuścił swoją. Stal zadźwięczała o stal, gdy

Gulbanda zataczając się pod ciosem odparował potężne uderzenie ciężkiego miecza.

Wojownik miał niewiele czasu na podziwianie siły przeciwnika, gdyż musiał zająć się

rozpaczliwym odparowywaniem dzikich uderzeń. Szermując swoim masywnym mieczem z

taką łatwością, jakby to był lekki rapier, Cymmerianin zmuszał strażnika do desperackiej

obrony, przypierając do zasłoniętej kotarą ściany. Gulbanda schwytany w pułapkę ujrzał, jak

twarz Conana przybiera naprawdę groźny wyraz, i poczuł, jak oblewa go zimny pot. Każdy

kolejny cios odpierał w ostatniej chwili, mając nadzieję, że siły barbarzyńcy się wyczerpią,

albo przynajmniej wściekłość ataku choć na chwilę osłabnie.

Nagle jego oczekiwania spełniły się. Conan rzeczywiście zaczął zdradzać objawy

zmęczenia. Po mocnym poziomym cięciu miecz odbił się od gardy Gulbandy i odskoczył w

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin