Drzewiński Andrzej - Jasnowidz.doc

(127 KB) Pobierz

Andrzej Drzewiński       

Jasnowidz

 

Gdyby ktoś, stojący w drzwiach gabinetu Camacho zerknął w stronę biurka, zwróciłby przede wszystkim uwagę na świecące spoza blatu oczy. Zatopiony głęboko w fotelu szef policji myślał nad czymś ważnym i skomplikowanym.

   - Ktoś do pana. Ma żółtą przepustkę - dobiegł z interkomu przymilny szept sekretarza.

   Camacho chwycił za oparcie i przechylił się do przodu, sprawiając tym samym wrażenie wyższego.

   - Wpuścić.

   Sekretarz rozłączył się. Był nad wyraz dyskretnym pracownikiem, szczególnie dlatego, że po pracy wędrował prościutko do celi w podziemiach. Jednak, jako wielokrotny morderca, nie miał na co narzekać.

   - Pan mnie wzywał.

   - Och... - Camacho uniósł przepraszająco rękę. - Tylko prosił.

   Przybysz, zbudowany jak zapaśnik wagi ciężkiej, już na pierwszy rzut oka wyglądał na zawodowego mordercę. Jeśli wierzyć plotkom, fałdy jego obszernej marynarki kryły zawsze wiązkę granatów i rewolwer "dziewiątkę", nie licząc rzecz jasna kamizelki kuloodpornej.

   Będąc wolnym strzelcem szanował policję i nie wchodził jej w drogę, za co policja odwdzięczyła mu się tym samym. Czasami, tak jak dziś, mógł być bardzo pożyteczny.

   - Panie... - Camacho zawahał się. - Jakiego nazwiska mam używać?

   Człowiek, nawet gdy mówił, nie ruszał wargami. - To obojętne. Wy wystawiacie papiery. Camacho poskrobał się za uchem.

   - Ma pan twarz Europejczyka - mruknął. - Niech będzie Arsen Lupin. Mówi panu coś to nazwisko? Odpowiedziało mu wzruszenie ramion.

   - Hm... nieważne - był zawiedziony. - Proszę podejść.

   Człowiek stanął przed biurkiem. Dopiero teraz Camacho dostrzegł na jego ręce duży, czerwony sygnet i ledwie skrył uśmiech rozbawienia. Takie precjoza posiadał jeden człowiek w Serlandii; właściciel ziemski Bazylion. Właśnie miesiąc temu spadł w przepaść samochód z narzeczonym jego córki, biednym jak mysz kościelna studentem. Camacho sam umarzał śledztwo. Pogrzebał w szufladzie i ręką opatrzoną identycznym sygnetem wyjął kartkę maszynopisu.

   - Są tutaj nazwiska trzech osób wraz z danymi. Lupin bez oglądania schował papier do kieszeni.

   - Proszę ich zlikwidować. Ma pan trzy dni. W pokoju sto siedemdziesiąt trzy, gdzie odda pan przepustkę, czekają pieniądze i dokumenty.

   Kamienne rysy Lupina nawet nie drgnęły, kiedy ruszał ku drzwiom.

   - Moment!

   Camacho rzucił na biurko okrągły przedmiot przypominający pudełko z kremem, potem skinął na Lupina. - Pokażę panu jeden z tych jankeskich wynalazków. Pstryknęło i pudełko rozwarło się jak muszla.

   - Niech pan coś napisze w środku.

   - Co mam napisać?

   - Cokolwiek. Lupin wyjął niemiłosiernie pogryziony długopis i nakreślił na tekturce wyścielającej wnętrze kilka znaków.

   -I co!

   - Proszę Zamknąć... chwila - Camacho powstrzymał jego rękę. - Niech kciuk dobrze przylega do wieczka.

   Lupin z cierpiętniczą miną wykonał polecenie.

   - Teraz nikt poza panem tego nie otworzy. Może to tylko właściciel, naciskając od dołu kciukiem. Jasne? Skinął głową.

   - To w porządku - Camacho roześmiał się. - Naturalnie zabawka nie ma większego znaczenia. Zachowam ją, i gdybym chciał odwołać zlecenie, prześlę przez kogoś. Oczywiście forsa zostaje ta sama.

   Lupin skinął głową powtórnie i wyszedł. Camacho siedział chwilę w ciszy, a potem gwałtownie zaklaskał w dłonie.

   - Mario! - zawołał i pomasował swój rosły kark. - Możesz wyjść.

   Stojąca w kącie szafa pancerna jęknęła i odsłoniła wnękę, w której ukazał się uśmiechnięty od ucha do ucha niski szatyn. Przez mieszkańców północnych dzielnic nazywany był "Szakalem" z racji drastycznych, lecz zarazem skutecznych interwencji z ubiegłego roku, kiedy usuwano na prowincję biedotę nie mającą stałego zatrudnienia w stolicy. Formalnie nazywał się Mario Bacerrita i jako wychowanek wydziału prawa Sorbony, od półtora roku był zastępcą Camacho.

   - I co się durniu cieszysz? - spytał cierpko Jose. - Zaczynamy aferę, a ty się wygłupiasz.

   Bacerrita machnięciem ręki zbył jego słowa.

   - Cicho... posłuchaj lepiej : "...drzwi gabinetu były uchylone, więc wszedłem. Mój szef siedział za biurkiem i gładził po główce Pantaleona Segovię. Szeptał przy tym czule. Segovia siedział na biurku rozebrany do slipek i przeglądał leżące tam papiery, łącznie z tymi, opatrzonymi nagłówkiem "ściśle tajne". Zważywszy pogłoski o współpracy Segovii z obcym wywiadem, wydaje mi się, że postępowanie mego przełożonego było w najwyższym stopniu groźne dla obronności naszego kraju".

   Wyszczerzył zęby i pomachał plikiem donosów.

   - Kochany nigdy bym nie przypuszczał, że to tak pasjonująca lektura.

   Camacho skrzywił się, jakby wdepnął w łajno.

   - Nie zawracaj tyłka. Miałeś słuchać rozmowy.

   - Dobra jest - Mario zmienił wyraz twarzy. - Załatwiłeś sprawę jak trzeba. Razem z brygadą będę dyskretnie nadzorował Lupina i przy pozytywnej reakcji kogoś z listy, przejmę osobnika. Nawiasem mówiąc, dostałeś coś z tego uniwersytetu?

   Camacho wysunął szufladę. Leżały tam kolejno, licząc od góry: parabellum, opakowane w folię damskie figi i lotnicza koperta. Przytrzymując broń wyjął list, rozłożył na biurku i przyklepał ręką.

   - Profesor potwierdza nasze informacje. Zdolności jasnowidzenia występują wspólnie z umiejętnościami przewidywania przyszłości - prekognicji, jak on to nazwał. Napisał też, że prekognicja obejmuje zasięgiem nie więcej jak kilka minut. Przewidywanie przyszłości na większą skalę jest sporadyczne i bez praktycznego znaczenia.

   - Dobra jest, a co z pułkownikiem?

   - Bez zmian. Tak jak zniknął tydzień temu, tak wciąż go nie ma. Rozmawiałem koło dwunastej z adiutantem.

   - Szukają go?

   - Naturalnie. W końcu połowa sztabu centralnego sprzyja nam i jeśli nie wie, to przynajmniej domyśla się, co jest grane.

   - W porządku. Miejmy nadzieję, że nie na darmo grzebaliśmy w aktach. Niemniej ... wziąłbym tych elegancików za mordy i trochę przypiekł.

   - Nie pieprz bez sensu, mówiliśmy o tym - Camacho odepchnął się od biurka. - Zawsze myślałem, że pobyt w Europie czyni bardziej ludzkim.

   Mario przysiadł na poręczy fotela i wyjętym z kieszeni grzebieniem przeczesał włosy, z zadziwiającą precyzją oddzielając przedziałek.

   - Dobra jest. Powiedz lepiej czy to pudełko faktycznie może otworzyć tylko Lupin.

   Ruszając ku środkowi gabinetu Camacho ujął z biurka przedmiot. Po drodze, pchnięciem nogi zasłonił wnękę za szafą.

   - Gdzie tam - mruknął i wyjętą z klapy szpilkę wbił w ornament zdobiący wieczko.

   Jeden ruch i pudełko stało otworem.

   - Sam widzisz, ile warte są te wynalazki... Che, che - zarechotał odczytując napis ze środka.

   Mario nie omieszkał wsadzić swego nosa.

   - A to cham - powiedział i również się roześmiał.

Na placu pomiędzy gmachami było już więcej cienia, niż słońca, kiedy na chodniku zastukały kroki małego grubaska o przerzedzonych włosach. Sunąc wzdłuż szpaleru palm rosnących przy krawężniku, typowym gestem dalekowidza trzymał gazetę z dala od siebie. Na czołowej szpalcie rozłożyły się czarne i tłuste litery: "FUNDUSZ POSTĘPU UDZIELI SERELANDII KILKUMILIARDOWEJ POŻYCZKI", a pod spodem mniejszymi literami: "Prezydent Manuel Ferreiro podpisze umowę w przyszłą sobotę". Człowiek potknął się o kratkę ściekową, przebiegł parę metrów i zatrzymał dopiero na kiosku. Mimo to, twarz jego wyrażała zadowolenie.

   - Kolej i autostrada do Queta, bez tego portu się nie obejdą mruczał do siebie. - Bezwzględnie będzie klauzula, a ja wtedy wstanę i powiem: panowie, nigdy bym się nie rozstawał z tymi gruntami, ale dla ojczyzny wszystko.

   Zachichotał tak głośno, że przechodząca obok kobieta obejrzała się z przestrachem. Chciał przeprosić, ale w porę rozpoznał, że to służąca bankiera Laudy. Kto ma forsę, ten ma władzę, pomyślał, swoją drogą szczęśliwy ten Ferreiro. Pożyczka da mu prezydenturę na co najmniej cztery lata.

   Poprzedzona dwoma policyjnymi motocyklami, przejechała środkiem ulicy czarna limuzyna, wielkością przypominająca obelisk sprzed pałacu prezydenta. Z ubolewaniem pokręcił głową i stanął przed zamkniętym wejściem. Tak jak wszystkie domy tej dzielnicy, kamienica była duża, masywna i obrzydliwie eklektyczna; efekt paranoidalnego naśladowania Europy. Czekając na reakcję portiera uniósł oczy ku parze pseudobarokowych amorków podtrzymujących gruby gzyms nad drzwiami. Mieszkał tu od pięciu lat, lecz dopiero teraz spostrzegł, iż obydwa amorki nie mają pępków. Rozmyślania nad przyczynami tego faktu przerwało buczenie zamka. Wsunął się do ciemnej sieni i pchnięciem ręki pomógł automatowi zamknąć drzwi. Nie zauważając nieobecności portiera otworzył windę. Zapaliło się światło. Wcisnął klawisz ostatniego, piątego piętra i mała klatka ruszyła ku górze. Minęło około pięciu sekund, zanim dostrzegł za szklaną szybą sufitu ciemny kształt pudełka. Uniósł ciało na palcach, aby lepiej się przyjrzeć. Czyżby monter coś zostawił, pomyślał i była to ostatnia wątpliwość w jego życiu. Wybuch w szybie windy nie pozostawia żadnych wątpliwości co do losu pasażera. W każdym razie, stojący na dole Lupin nie miał złudzeń. Wygładził fałdy marynarki, potem przeszedł nad nieprzytomnym portierem. Przez zbitą szybę na wpół wyrwanych drzwi windy mógł dostrzec kłębowisko metalu i drewna, oświetlane co chwila snopami białych iskier. Splunął na podłogę i wyszedł. Na ulicy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jedynie szatyn siedzący w zaparkowanym opodal samochodzie pokręcił głową. Wszystko wskazywało, że pierwszy z listy nie był jasnowidzem.

Szczupły wąsaty blondyn stał przy krawężniku i zatrzymywał przejeżdżające samochody. Jego bawełnianą koszulkę zdobił jeden z tych modnych ostatnio napisów: "Pepsi z lodu pijesz do grobu"; uzupełniony sugestywnym rysunkiem. Blondyn zamachał rozpaczliwiej, gdyż kolejna taksówka wyglądała na pustą. Żółty samochód z kogutem na dachu otarł się o stojącą na jezdni torbę i stanął skrzypiąc resorami. Zanim jednak blondyn wsiadł do środka, dobiegł go z tyłu chrapliwy okrzyk.

   - Przepraszam, w którą stronę pan jedzie?

   - Na lotnisko, - odparł, lecz zaraz pożałował; aparycja pytającego była szczególnie nieprzyjemna.

   - To świetnie. Zabiorę się z panem.

   Blondyn wciągnął torbę, a potem uniósł ją na kolana, ratując do przygniecenia. Intruz zwalił się na siedzenie i rąbnął drzwiami.

   - Lupin - przedstawił się i nachylił ku kierowcy. - Na lotnisko!

   Skulony szofer przerzucił bieg. Typ przedstawiający się jako Lupiń zajął się zapalaniem papierosa i poszukiwaniami zapalniczki. Znalazł ją w szóstej z kolei kieszeni. Mężczyzna przyglądał się temu, a później zaczął kartkować wyjęty z torby maszynopis.

   Minęło dziesięć minut i sunąc po obwodnicy, zdążyli już opuścić zabudowę miejską, kiedy ciszę zmącił okrzyk Lupina:

   - Stop! Muszę tu wysiąść.

   Blondyn przesunął wzrok na swego współtowarzysza.

   - Do lotniska jest jeszcze kilka minut.

   Ten skrzywił twarz, jakby rozbawiony.

   - Zapomniałem czegoś - wyjaśnił i rzucając kierowcy banknot wysiadł z taksówki.

   Blondyn przechylił się i pomógł zamknąć drzwi.

   - Dzięki - krzyknął tamten i raźnym krokiem ruszył przez trawnik ku przystankowi autobusowemu.

   - Jedziemy? - spytał taksówkarz.

   Jego pasażer nie zdążył odpowiedzieć. Przy akompaniamencie gromkiego huku człowiek na trawniku rozleciał się na kawałki. Szofer pochylił się, zaskomlał i jak nakręcony wyleciał z samochodu. Wyglądało, iż koniecznie chce wydać resztę. Lupin leżał na trawniku i zajmował powierzchnię dwudziestu metrów kwadratowych. Jeden z jego butów zdołał dolecieć do samej taksówki.

   Blondyn nie musiał wysiadać. Z auta wyciągnęło go dwóch osobników i wepchnęło do samochodu z przydymionymi szybami. Tam ujrzał krótki pręt owinięty cielęcą skórą. Przedmiot ten spadł mu na głowę.

Camacho siadł na stołku i z wyrzutem zerknął w kąt pomieszczenia. Stojący tam człowiek nie mógł uczynić tego samego z dwóch powodów. Po pierwsze: nie miał stoika, po drugie: za pomocą krótkiego łańcucha został przykuty do muru.

   - Panie Maipu - odezwał się Camacho. - Postępujemy z panem jak ludzie, niech i pan będzie człowiekiem. Mój zastępca... Z tyłu dobiegło znaczące chrząknięcie Mario.

   - ...jest zwolennikiem drastyczniejszych metod. Może od pana wyciągnąć nawet to, czego sam pan nie wie. Ale na Boga, na co nam to?

   Blondyn po raz setny w ciągu ostatniej godziny pomacał obręcz na szyi.

   - Jeśli jesteście tymi, za których się podajecie, wiecie też kim jestem.

   Mario tanecznym krokiem wynurzył się zza pleców Camacho. W kąciku ust żarzył mu się papieros.

   - Dobra. Jesteś Pablo Maipu - zaczął wypuszczając kłąb dymu. - Masz dwadzieścia sześć lat, pochodzisz ze zubożałej inteligencji, od pięciu lat pracujesz w popołudniówce Suareza, masz cholernego nosa do różnych spraw i od trzech lat grasz na giełdzie jak wariat. Dla nas zaś jesteś jasnowidzem. Wiemy to.

   Pablo wysunął głowę, na ile pozwalał łańcuch.

   - Kto?

   - Jasnowidz - powtórzył Mario, a potem zaklął, gdyż papieros sparzył mu wargę.

   Pablo wykorzystał moment ciszy.

   - Najpierw rozrywa człowieka na moich oczach, a teraz... Mario ssał wargę i tylko zamlaskał, lecz za to Camacho zaryczał pełnią głosu.

   - Ty idioto! Taksówkarz widział jak wsadzałeś Lupinowi bombę do kieszeni. Tę samą, którą on podrzucił, aby cię rozwaliło. Pablo albo nic nie wiedział, albo był genialnym aktorem.

   - Wsunąłem mu tylko do kieszeni pudełko papierosów, upuścił je przy wysiadaniu.

   Mario splunął i odzyskał głos.

   - Nie udawaj debila, to pudełko musiało ważyć z pół kilo.

   Twarz Pabla przypominała zatroskanego ucznia, który bardzo chce, lecz nie potrafi odpowiedzieć.

   - Faktycznie, było ciężkie. - No i co?

   - Wysiadał, więc zdążyłem wrzucić je do kieszeni.

   - Co za buc.... - zaklął Mario, jak na absolwenta Sorbony mało delikatnie. - Pozwól Jose, tylko raz.

   Ten położył mu dłoń na ramieniu.

   - Słuchaj Pablo. Badaliśmy twoją przeszłość i uważamy, że masz dar przewidywania przyszłości.

   - Aleee...

   Jose szarpnął za łańcuch i Pablo utknął w pół słowa wybałuszając oczy.

   - Nie przerywaj - poprosił go Jose i puścił metal. - Potrzebujemy takiego jak ty. Lupin to był nasz test. Chcieliśmy sprawdzić, czy dojrzysz niebezpieczeństwo. Słuchaj...

   Twarz Camacho przybrała uduchowiony wygląd.

   - My rozumiemy, że ktoś z takim talentem nie chce się ujawnić. Za dużo chętnych. Ale teraz sytuacja jest wyjątkowa. Jeśli nam pomożesz, to uda się załatwić tego błazna Ferreiro. Rozumiesz?

   Kończąc pociągnął za łańcuch tak, że odpowiedziało mu tylko głuche stęknięcie.

   - Widzisz - kontynuował. - Masz dwa wyjścia. Nie ujawnisz swoich zdolności, to zostaniesz oskarżony o zabicie Lupina i oczywiście skazany. Taksówkarz dobrze widział, kto komu wkładał to cacuszko. Jeśli zaś się przyznasz, zapominamy o całej sprawie. Więc jak?

   Pablo dobrą minuta masował szyje.

   - Niech będzie - mruknął w końcu. - Przyznaję się.

   Camacho ucieszył się, jakby co najmniej dostał wiadomość, iż Ferreiro zmarł na zawał. Z rozmachem klepnął Maria w plecy.

    - A widzisz? Rozsądni ludzie zawsze się dogadają.

&#x...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin