Kornel Makuszyński
Król Azis
Bibljoteka Tygodnika Ilustrowanego
Tom LII
SCAN-dal
Niezmiernie był znużony król Azis, kiedy się o północy zwlókł z łoża, usnąć nie mogąc.
Nie wiedział, czy to niepokój gorącej, żarem drgającej nocy krew w nim burzy, czy też wspomnienie zabawy przedwieczornej sen z oczu mu spędza. Kiedy słońce stanęło nad cyprysowym gajem, którego szczyty znaczyły kres dnia, wtedy odetchnęła ziemia, jakby się z jej piersi stoczyła ciężka słoneczna kula i wtedy wszystko ogarnęła dobra, łaskawa cisza, niepokój kojąca. W takiej chwili nie uczyni krzywdy jedno stworzenie drugiemu, a zbrodniarz ukryje lękliwie w zanadrzu nóż, którego dobędzie nocą. A oto król Azis, ujrzawszy w taką smutną, przedziwnie cichą chwilę dumne łabędzie, płynące jak białe łodzie po sadzawce, ujętej w marmurowe kolisko, zapragnął usłyszeć śpiew konających ptaków. Kazał przynieść łuk, strzałę, zdobną w tęczę piór, na cięciwie położył i czekał, aż się ptaki wspaniałe piersią zwrócą ku niemu. Siedm łabędzi płynęło do jego stóp. Nagle się rzucił ten, który płynął pierwszy, wyciągnął szyję, uderzył obciętemi skrzydłami o wodę i bluznął krwią. Król Azis na łuku się oparł i słuchał chciwie. Ptak umierał na zabarwionej krwią fali cicho, bez głosu, przerażonemi tylko skarżąc się oczyma.
Zmarszczył brwi wspaniały król Azis; widać było, że od nadmiernego gniewu drżała mu ręka, kiedy od klęczącego u stóp jego niewolnika brał strzałę drugą. Już mu spędzono w pobliże przerażone i rozpierzchłe łabędzie, przeto bez trudu mierzył w śnieżyste piersi. Siedm zabił ptaków i nie usłyszał ich głosu.
— Czemu nie śpiewały te ptaki, umierając? — zapytał nagle król Azis człowieka, który stał za nim w postawie pokornej, chociaż miał na sobie płaszcz, przetykany złotem i łańcuch wspaniały na piersi.
Człowiek ten, ujrzawszy obrócone na siebie oczy Pana, ukląkł i odrzekł prawie szeptem:
— Ginęły zbyt szybko, o Panie! Nie zaznały męki…
Wtedy mu król Azis w oczy spojrzał i rzekł:
— Kiedy mi się spodoba, zginiesz i ty, ale nie będziesz umierał szybko…
Człowiek ten na twarz upadł i jęczał.
Teraz kiedy się z łoża wśród dusznej nocy zwlókł król Azis, z niechęcią przypomniał sobie zabawę przedwieczorną, zrozumiawszy, że nie była to igraszka królewska.
Głowę miał pełną szumów; to żar leniwej nocy krew w nim wzburzył i gnał ją po żyłach, nadmiernie tętniących. Król Azis wyszedł na szerokie, marmurowe schody, pełzające u stóp wspaniałych kolumn, stojących na straży pałacu. Wsparł się o jedną z nich i spojrzał w dyszącą ciężko, parną noc letnią.
Poza ogrodami, poza nieprzeniknionym murem cyprysów, widzialne tylko przez wyłom uczyniony w nim do użytku łaskawych oczu królewskich, spało niespokojnym snem białe miasto, rozległe i pyszne. Znużone gwarem dnia, który skonał z wieńcem na słonecznem czole, jak biesiadnik, ginący od nadmiaru rozkoszy, upojone potęgą swoją jak wspaniały zwierz pustynny, którego poi zapach krwi, śmiertelnie strudzone krzykiem i wrzawą na cześć swego żywota, chodzącego w blasku słońca — legło to białe, marmurem błyskające miasto na złotym, sypkim piasku morskiego wybrzeża, aby odpocząć wśród nocy i ochłodzić się wiatrem, który morze wysyłało noc w noc na wytchnienie panom swoim. Dziś jednak parna noc położyła swoje długie, z nieprzejrzystego cienia uczynione ręce, na morze i uciszyła wszystkie wiatry i wszystkie powiewy, z oddalonych lecące brzegów, więc się białe, pyszne miasto męczyło, jak człowiek, który zapadł w gorączkowy sen i sennym, omdlałym ruchem rąk stara się zmorę, gniotącą mu piersi, stracić i zdławić. Ogrody dyszały ciężką, zabijającą wonią róż, omdlały bluszcze, zwisłszy bezwładnie, cyprysy stały bez szmeru.
Król Azis spojrzał z nienawistna pogardą na śpiące miasto, które omdlało na morskim brzegu, jak spragniony wędrowiec, co padł bezsilny i strawiony pragnieniem, zanim zdołał ręce wyciągnąć ku fali. Brwi ściągnął wspaniały król Azis i począł schodzić przez marmurowe, szerokie schody ku ogrodom, które zalała noc, tak, że tylko wierzchy najwyższych cyprysów odcinały się ledwie widocznym zarysem na granatowem tle nieba, wydobywszy się z nocnej toni, co wszystko poniżej zatopiła, jak powódź. Znużona całodziennym wrzaskiem cisza spała w gąszczu; spłoszony ptak niechętnie, ciężko w ciemności bijąc skrzydłami, przeleciał tuż przed twarzą królewska.
Nagle, od strony, gdzie stały fontanny, ozwał się chrapliwy, zduszony, na poły senny głos:
„Strzeżcie króla Azisa!”
A za chwilę, gdzieś daleko, z pod palm odbrzmiał mu inny, wołający:
„Uszanujcie sen królewski!”
To straże króla Azisa nawoływały się wzajemnie.
Król Azis stąpał cicho po żwirze ogrodowej alei, wytyczonej białemi widmami posągów; szedł ku fontannom, gdzie czuwał strażnik, zbrojny w włócznię. Ujrzał go po chwili, wypatrując pilnie: strażnik włócznię wbił w ziemię, a sam ułożył głowę na chłodnej tarczy; od czasu do czasu tylko opierał się na ręku i przez sen wołał:
Podszedł ku niemu król i pochylił się nad sennym: dotknął go ręką, budząc.
Strażnik zerwał się z ziemi, włócznię pochwycił i zamierzył się na króla.
— Kto jesteś? — krzyknął.
— Milcz! — szepnął król Azis — ogród słyszy…
— Czego chcesz?
Strażnik, ostrze włóczni kierując w piersi Azisa, wpatrywał się w chmurną twarz królewska, lecz jej nie poznał. Rzekł cicho:
— Czego szukasz w królewskich ogrodach?
— Króla! — szepnął przenikliwie król Azis i palec porozumiewawczo położył na ustach.
— Króla?!…
— Mów ciszej… Jego szukam… Czy nie wiesz, postanowiono, aby wybiła jego ostatnia godzina?
— Boże! — rzęził strażnik.
— Ja mam sprawić, aby nie ujrzał wschodzącego słońca. Mówię ci to, abyś krzykiem nie zbudził pałacu… Tu jest dla ciebie złota moneta z głową króla Azisa…
— Wolałbym głowę króla Azisa bez złotej monety… Panie! — szeptał strażnik — muszę wywołać hasło. Nie trwóż się!
Odstąpił i chrapliwym głosem zawołał:
— „Strzeżcie króla Azisa!”
— „Uszanujcie sen królewski!” — wołało w dali posłuszne echo.
Król Azis uśmiechnął się dziwnie w ciemności.
— Dobrze sprawiasz służbę — rzekł — oto masz jeszcze jedną sztukę złota… Miłujesz króla?
— Niech go stoczy robactwo! — odpowiedział strażnik. — Twoje ręce będą błogosławione… Tylko niech ci dłoń nie zadrży, abyś mógł uderzyć wprost w serce… Tędy idź!… Mieli go zabić wczoraj, pewnie wiesz o tem, jeśli dziś przychodzisz ze sztyletem…
— Wiem! Nie zabili go, gdyż czuwał przez całą noc…
— Tak! — rzekł strażnik — czemu drżysz?… czytał księgi i pieścił panterę, która jak pies chodzi za nim… Dzień jeden jeszcze oglądał słońce, oby go już nie ujrzał jutro!… Tędy idź!… Na marmurowych schodach czuwa niewolnik… Znajdziesz łatwo czarna gardziel… Stąpaj ostrożnie… Niech ci Bóg pomaga! Jutro całować będą twoje ręce, ja i wszyscy ze mną… Jak się nazywasz?
— Na co ci moje imię? Jeśli mi się uda, wszystkie ulice będą jutro śpiewały moje imię i morze będzie wołać je rykiem fal… A jeśli mi się nie uda, niebezpiecznie jest słudze królewskiemu znać imię mordercy…
— Chwała ci, jakkolwiek się zowiesz… Idź przed siebie! Będę wołał głośno: „Strzeżcie króla Azisa” aby zagłuszyć kroki twe na żwirze… Szukaj starannie serca, bo może go nie ma król Azis! — („Strzeżcie króla Azisa!”) — A potem wołaj głośno, a ja zbudzę miasto… Serca szukaj i nie wyjmuj zeń noża… Cicho! Dźwięk jakiś… („Strzeżcie króla Azisa”)… od strony pałacu… Ukryj się, panie… Jakby ktoś uderzał po ziemi łańcuchem… („Strzeżcie króla Azisa”)… Czemu nie pełzasz w gąszcz? Prędzej, na Boga, prędzej!… Będziesz zgubiony ty i ja, jeśli kto ujrzy… Co to?
Słychać było brzęk ogniw łańcucha, uderzających gwałtownie o siebie; szedł głos od strony marmurowych schodów, szarzejących w oddali.
Król Azis nie poruszył się z miejsca.
— Uciekaj! — krzyknął stłumionym głosem strażnik.
Zaśmiał się nagle złym śmiechem król Azis, ujrzawszy twarz strażnika. Oto z gąszczu wybiegła bez szelestu pantera królewska, wlokąc za sobą złocony łańcuch i, przypadłszy do królewskich nóg, ocierać się o nie poczęła, pieszcząc się dziwnie. W tej chwili zaszły bielmem oczy strażnika i błysły w ciemności jak szklane oczy trupie. Nieludzkie, obłąkane przerażenie wykrzywiło mu usta; poznał króla i oszalał. Włócznia z rąk mu wypadła: nagle począł uciekać, jakgdyby śmierć zobaczył i jakiemś śmiertelnem rzężeniem wołał na cały głos bezustannie: „Strzeżcie króla Azisa!”
Król Azis nie spojrzał nawet w tę stronę, albowiem musiał uspokajać panterę, która wygięła się w kabłąk i zmrużyła oczy. Za obrożę chwycił król Azis i, wiodąc zwierzę, powolnym krokiem poszedł alejami w stronę pałacu. Spał marmurowy dom, owinąwszy się szczelnie w płaszcz mroku: gdzieś w dali wzdychać już poczęło senne morze, jakby błagając zmiłowania i słońca.
Król Azis wszedł do komnat. Panterę u drzwi uwiązał na złoconym łańcuchu, a sam wszedł do sali, pełnej przejrzystego mroku, gdyż w jednym jej rogu błyskała mdłem światłem lampa. Blask padł na twarz króla Azisa. Gorzały w niej oczy złym błyskiem, oczy dziwnie czarne, jakby dwa ognie wprawione w twarz z wosku. Król Azis miał twarz zmiętą i niezmiernie znużona, jakby żółta; gdyby niesamowicie świecące oczy powiekami zakrył, byłby raczej podobny do trupa. Straszny uśmiech błąkał się po znużonej twarzy, uśmiech, co spływał z oczu i biegł ku ustom, zaciętym groźnie, bladym i bezkrwistym. W twarzy królewskiej nie było krwi.
Ręce mu drżały, kiedy ująwszy złote szczypce, objaśniał włókno lampy; dreszcz po nim przebiegł, gdyż nagle poczuł zimno. Owinął się płaszczem i usiadł na rzeźbionem krześle, patrząc czarnemi oczyma w światło. Czoło zmarszczył król Azis — widocznie myśli jego były złe, jak błyskawica. I czy to blade światło lampy na twarz mu padło, czy też blask oczu, gdyż twarz króla Azisa stała się w jednej chwili jakby mniejsza, jakby ją ostremi palcami schwycił kurcz i ściągnął, tak, że ból wyraźnie spłynął po niej. Król na ręku się oparł i znieruchomiał. Nie odwracał oczu od światła i myślał. A ból coraz to powracał, wijąc się po twarzy; jakby odstraszony dziwnym błyskiem oczu, innego szukał wejścia do mózgu; dopadł ust i rozchylił szponem usta, gdyż drgnęły nagle.
„Uszanujcie sen królewski” — poleciało stłumionem wołaniem po śpiących ogrodach. Wstrząsnął się król Azis.
Począł oddychać ciężko, świszczącym, szybkim oddechem, jak człowiek w gorączce; od czasu do czasu ręce podniósł do skroni i skronie mocno ściskał. Wtedy się w ogromnej sali o marmurowe kolumny rozbijał jęk królewskich piersi, którego nikt słyszeć nie śmiał, chyba marmury.
Zdarzyło się raz bowiem, że niewolnik (któremu lepiej było, aby się był nie rodził) ujrzał dwie łzy, toczące się po zżółkłej twarzy króla Azisa; człowiek ten musiał zginąć, zanim miał czas zdumieć się, że płakał król Azis. A raz było tak, że .wspaniały król usnął, ułożywszy głowę na różanych piersiach cudnej Zoe, przywiezionej z wysp, przy których łowiono perły i podczas snu jęknął tak głęboko, jakgdyby mu kto w dłoniach ścisnął serce. Nieszczęsna spytała króla, kiedy się obudził, jaka go trapiła męka, że jęknął tak, jakby płakał krwią; za to, że słyszała przerażony jęk króla Azisa, utopiono ją w morzu po zachodzie słońca.
Marmurowe kolumny słyszały tedy same tylko jęk królewski. Król Azis siedział wciąż nieruchomy, jakgdyby go napadła śmiertelna niemoc, patrzył tylko przeraźliwym wzrokiem przed siebie, w pustkę, w rzeczy jakieś tajemne i złe, w mgłę świetlistą, która jak opar wzniosła się nad lampę i przędła może widziadła bez ciała dla królewskich oczu. Wzdrygnął się nagle król Azis.
Oto drgający płomień lampy, w której oliwa przesycona była pachnidłem, aby nawet światło woń siało przed królem Azisem — malował cienie na ścianie, żywe i ruszające się niespokojnie. Igraszką złośliwa były te cienie dla królewskich oczu, bo się nagle wzdrygnął król Azis, ujrzawszy, jak uczyniony z mgławego cienia olbrzymi skorpjon począł pełzać po marmurze. Król Azis twarz wykrzywił w śmiertelnym lęku i ręką zakrył oczy, mimo tego jednakże skorpjon przed oczyma mu pełzał. Dni temu niewiele, kiedy oszołomiony ciężkiem, rubinowem, jak żywa krew winem, szedł na spoczynek, aby uciszyć pyszną swą królewską głowę, w której łomotał szum krwi, zmieszany z pożądliwie kuszącemi echami harfy — i kiedy już miał spocząć na łożu, nagle krew wszystka spłynęła mu w serce, które bić przestało: oto, przyczajony na wezgłowiu, drgał skorpjon. Krzyknął król Azis i zbiegł do sali, w której zostawił ucztujących; trwoga zmąciła myśl królewską, a jednak zdumiał się, nie słysząc radosnych okrzyków, ani brzęczącej wrzawy harf: spojrzał chyłkiem z poza kotary i zbladł jeszcze bardziej: milczały harfy i przestano lać wino, a biesiadnicy, zgasiwszy połowę pochodni, skupili się przy drzwiach, wiodących do komnat królewskich, bladzi, wyczekujący, z rozchylonemi ustami. Szeptem mówił jeden:
— Zdawało mi się, że krzyknął… I nasłuchiwali jeszcze pilniej.
— Umrze pijany! — mówił inny.
— Niech kona długo! — modlił się człowiek noszący gronostaje.
Król Azis powlókł się z poza kotary, a upadłszy na ziemie, płakał z obłąkanej trwogi; piana toczyła mu się z ust i oczy miał szklane, kiedy się podniósł na pół martwy, lecz straszny. Kazał schwytać skorpjona, włożyć go do złotego kielicha, z którego pił wino przy biesiadzie, a nazajutrz przywołać kazał tego, który drwił, że król Azis umrze pijany.
Stanął przed królem biały od lęku.
Król Azis rękę mu położył na ramieniu i ócz; swoje zatopił w jego oczach przerażonych i zdumionych, że oglądają żywą twarz królewską. Rzekł mu król Azis powoli i głucho:
— Chcę ci łaskę uczynić, abyś wiedział ja bardzo cię miłuję; oto jest złoty kielich, którego dotknęły moje usta, a ty dzisiaj będziesz zeń pił!
Skinął, a czarny olbrzymi niewolnik podał ostrożnie złoty kielich nieszczęśliwemu, potem z ręce go chwycił i przemocą kielich do ust mu przytknął. Obłęd zamglił przerażone oczy tego człowieka, zanim umarł.
— Chcę, byś umierał pijany! — śmiał się król Azis, ale śmiał się tylko oczyma, gdyż żółta jego, znużona twarz była martwa.
Lęk do niej przyrósł, jak larwa i lęk wieczysty, jak czerw mieszkał w zwiędłem sercu króla Azisa.— Teraz go przeraził potworny cień na ścianie, potem szelest u rzeźbionych drzwi. Przerażenie przed nieznaną ręką z mgły i mroku, chodziło za nim krok w krok, jak jego czarna, leniwa, zła pantera, wodzona na złoconym łańcuchu.
O, jak strasznie lękał się król Azis!
Widział, jak padają przed nim na twarz i tego bał się najwięcej.
Słyszał, jak wołają z miłością jego imię i tego bał się śmiertelnie.
Nie znał wroga swego i nie widział jego twarzy, a dziesięćkroć razy wśród dnia i nocy konał powoli z trwogi przed nieznaną twarzą. Naokół króla Azisa była niezmierna pustka, naokół niego i w nim; nie było świata ani morza, ani marmurowego miasta, ani gaju cyprysów, tylko lęk.
Król Azis nie znał kiedyś trwogi; zapisali uczeni niewolnicy, że kiedy król Azis, ryjąc ostrogą boki dzikiego konia, któremu z pyska leciała śnieżysta piana pomieszana z krwią, wpadał w nieprzyjacielskie szyki, najwspanialsi rycerze porzucali miecze i włócznie i uciekali, nie mogąc spojrzeć w oczy króla, krzyczące śmiertelną grozą; i było podobno tak, że na łowach w wirujących piaskach pustyni, płowy lew opadł bez sił, gotując się do skoku, kiedy go uderzyły dwa pioruny, oczy króla Azisa, któremu nie zadrgała ręka na cięciwie, ani mu nie zadrgała powieka, gdy miecz wzniesiony drżał nad jego królewską głową. Aż przyszedł taki dzień, kiedy na jedną chwilę ustało serce króla i zabrakło mu oddechu na jedno mgnienie oka: chociaż słońce szalało tak, iż zdawało się, że zimne, bezkrwiste marmury rozpali do czerwoności, po królu Azisie przebiegł tego dnia zimny, śmiertelnie zimny dreszcz i oczy na jedno mgnienie powlokła mu nieprzebita ciemność. Zdawało mu się, że ktoś wybiegł z zasadzki, szybszy niż błyskawica i zimnemi rękoma chwycił go za gardło; czuł, że mu włosy podniosły się na głowie i że krew przestała krążyć w żyłach. Było to przerażenie.
Nie śnił król Azis, gdyż, kiedy przeminęła potworna chwila, a on ręce podniósł do skroni, poczuł na nich krople zimnego potu, jaki się ukazuje na skroniach tych ludzi, których już śmierć zalękła. Musiał ten lęk okropny zostawić ślad na królewskiej twarzy, gdyż syryjskie tancerki, które nago w tej właśnie chwili tańczyły przed obliczem króla, spojrzały na niego trwożliwie, jak sarny, gotujące się do ucieczki.
Nikt nie wie, skąd przyszedł ten straszny lęk na króla Azisa, ani też król Azis tego nie wiedział; błysnął i zgasł, jak błyskawica, która się rozżarzy i umiera, urodzona w przestworzu; lęk ten śmiertelny powiał jak wichr, który niewiadome skąd przybywa: ukazał się oczom królewskim jak widmo, co z mgły się uprządłszy, w mgłę się rozpływa. Czego się miał lękać król Azis? Skinął, a świat do stóp mu się walił i łkał i zmiłowania żebrał; brwi zmarszczył, a mury potężnych miast drżały, jakgdyby nawiedziło je trzęsienie ziemi. A przecież się uląkł i nie wiedział czego… Nie znał przyczyny trwogi i to go jeszcze większym napawało lękiem. Dnia tego, kiedy go nienazwany nawiedził strach, powlókł się król Azis na łoże, głowę czerwonym swym płaszczem owinął i tak trwał. Nie śmiał się nikt zbliżyć do królewskiego łoża, więc zdała czekali na króla wodzowie i ludzie, wysokie piastujący urzędy, z którymi rozprawiał co wieczora o szczęściu swoich narodów, które zaległy brzeg błękitnego morza, albo mieszkały na zielonych wyspach, co jak szmaragdy w toń morska zapadły. A król Azis dopiero z nadejściem nocy ukazał się na tarasie, gdzie stali jego ludzie. Ujrzeli przy świetle pochodni jego twarz i zbledli.
Król Azis spojrzał na nich z podełba, szukając w gromadzie jednego, na którego skinął niecierpliwym ruchem, przechodząc mimo i, nie obejrzawszy się, poszedł dalej. Z gromady, zgiętej w pokornym ukłonie, wysunął się człowiek bardzo stary, cały przyodziany czarno i głowę siwa pochyliwszy, stąpał za królem. Król szedł w ogrodową ustroń, daleko od pałacu, gdzie stał pyszny posag nagiego młodzieńca, napinającego łuk; usiadł na stopniach posągu i podniósł oczy na starego człowieka, który stał przed nim spokojny, choć pokorny. Milczał długo król Azis, potem, rozejrzawszy się pilnie dookoła, rzekł:
— Ty jesteś ten, który mnie uczył czytać księgi?
— Powiedziałeś, królu Azisie!
— I pamiętasz tyle lat, ile ich nikt nie pamięta ani na morskim brzegu, ani na wyspach?
Stary człowiek wzniósł w górę drżące ręce i powiedział:
— Zapomniałem już liczyć lata, albowiem zacząłem już liczyć godziny.
— Powiadają, że jesteś pełny mądrości, jak ul pełen miodu i że znasz tajemnice, od który siwieją włosy i człowiek umiera. Czy znasz tak tajemnice?
Uśmiechnął się łagodnie stary mędrzec.
— Jeśli od nich umiera człowiek, jakżeby ja je miał znać, stojąc przed tobą żywy, królu Azisi
Król Azis zmarszczył czoło, potem spytał cicho.
— Co wiesz o mojej duszy?
Stary człowiek ważył na ustach słowa, ręce następnie rozłożył bezradnie.
— Nikt nie zbadał głębiny morza, panie mój, ani nikt nie widział oczyma serca ziemi — odrze powoli.
— Mówisz czcze słowa i brzmisz pusto jak tarcza, kiedy w nią miecz mój uderzy. Czy to jest twoja mądrość?
Starzec plecy zgiął w kabłąk i mówił drżącym głosem:
— Królu Azisie! Jakże mam znać twoją duszę kiedy nikt jeszcze spojrzeć w nią nie śmiał, jak w słońce? Za lat tysiąc ukaże się twoja dusza na wysokości przenikliwym oczom tych, co rozkopują groby i widzą rzeczy minione. Wtedy oni powiedzą, jak wielką była dusza króla Azisa!
— Jesteś chytry jak człowiek, który pisze księgi, albo jak śmierdzący szakal, co wyje na chwałę księżyca… Zapytam cię tedy o sprawy, które znać musisz, bowiem jeśli ich me znasz, tedy twoje siwe włosy malowane są farbą, aby cześć zyskać, a nie posiwiały dlatego, żeś trudził myśli.
— Pytaj, wielki królu Azisie!
— Odpowiedz mi, czy jest na świecie człowiek szczęśliwy?
Stary człowiek spojrzał szybko na króla, potem czemprędzej ukrył swoje spojrzenie; wreszcie, wyjąkując z trudem słowa, mówił:
— Myślałem o tera, królu Azisie, przez wszystkie noce mego życia, zanim mnie zmógł sen i poznałem, że niema pośród żyjących takiego, któryby był szczęśliwy. Ujrzałem w moich myślach, że szczęście jest wielkie, jak świat, a serce ludzkie jest małe, jak złoty puhar i nigdy nie obejmie szczęścia, pragnąc go tylko wieczyście. A to pragnienie toczy ludzkie serce jak robak i wypija z niego wszystką krew. Potem człowiek umiera.
Biały paw, śpiący na pobliskiem drzewie, krzyknął przeraźliwie przez sen, tak, że się wzdrygnął król Azis i stary człowiek, który zaczął mówić ciszej:
— Aby objąć szczęście myślą, jak młodzieniec obejmuje ramionami dziewicę, trzebaby, aby wszyscy ludzie, którzy byli, którzy są i którzy będą jeszcze, rojni jak mrówki, złączyli swe drobne, pragnące serca w jedno, tak wielkie jak świat. I trzeba, aby wszystkie serca ludzkie były czyste… Czy to możliwe, królu Azisie? Przeto do skończenia świata, kiedy wyschnie morze i słonce spadnie w przepaść, każdy człowiek będzie tylko pragnął szczęścia i będzie umierał, wypalony pragnieniem jak ognisko. A ostatni na ziemi człowiek, konając, będzie złorzeczył za wszystkich, co byli przed nim…
— Czy wiedza ludzie o tem, o czem mówisz?
— Wiedzą, królu Azisie, tak dobrze jak ty i ja, lecz są chorzy, którzy się łudzą i oszukują siebie i innych, albowiem, gdyby tak nie było, pękłyby z nadmiernego bólu wszystkie serca ludzkie; a ktoby miał serce kamienne, wydarłby je sobie z piersi, aby nie żyć.
— Czy mówisz o tem, nauczając na rynku, albo w rybackiej przystani?
— Królu Azisie! Rzucają mi sztuki złota i wielbią mnie głośno, abym mówił inaczej. A po twoim kraju chodzi tysiąc ludzi, którzy mają serce próżne jak konchę i wylękłe oczy, a śpiewają o szczęściu; płacą im za to i całują ich ręce i rzucają im palmy pod nogi. Ludzie ci płaczą, kiedy są sami… Kłamstwo pali im wargi, a oni muszą uczyć kłamstwa, bo cóż zostanie, jeśli zginie kłamstwo? A czyż człowiek nie sadzi kwiatów na grobie?
— Rzekłeś!… — szepnął cicho król Azis.
Patrzył długo w starca, potem mówić począł cicho, głosem, który drżał:
— Zbliż się ku mnie… Może jest prawdą to, o czem mówiłeś, chociaż źle mi jest o tem mówić w ciemności; jeśli się mówi rzeczy straszne, trzeba by płonęło sto pochodni, i żeby grały harfy; nie o to cię chciałem pytać, stary człowieku, lecz o inną tajemnicę ludzkiego serca… Jeśli mi możesz odpowiedzieć, mów szeptem… Zbliż się; łaskawy jestem dla ciebie, jak dla nikogo… Powiedz mi jedno: co znaczy, jeśli człowiek, który się nie zatrwożył w swojem życiu ani nocy, ani lwa w pustyni, ani strzały, napojonej trucizną — poczuje nagle w sercu lęk, tak straszny, że go obłęd chwyta, a poczuje go bez przyczyny, wśród białego dnia, stojąc wśród ludzi? Powiedz mi… Co ci się stało?
Stary człowiek, słuchając słów królewskich, cofał się, jakby przerażony, ręce w górę wzniósłszy; zbladł, usłyszawszy pytanie króla.
— Co ci się stało? — zapytał po raz wtóry Azis,
— Panie! — mówił starzec — powiedziałeś, że nie należy mówić w ciemności o rzeczach strasznych, więc się przeląkłem, bo mówisz o trupie!
Król Azis porwał się gwałtownie ze stóp posagu; zbliżył straszna twarz do twarzy starego człowieka i nie mówił, lecz charczał:
— Mów ciszej, albo są to ostatnie twoje słowa!… Coś wyrzekł?
— Panie! — szeptał niesamowitym szeptem stary człowiek — wyrzekłem słowo nierozsądne, które noc uczyniła strasznem, słowo, które jest śmieszne w obliczu słońca i mało warte.
Król Azis dyszał ciężko, potem się zwalił zpowrotem na marmurowe stopnie posągu. — Mówił:
— Odpowiedz tedy, co myślisz o tem? Skąd ten lęk i co znaczy?
— Jest znikąd, a znaczy śmierć.
— Śmierć?!
— Więcej niż śmierć. Człowiek, który poczuł bez przyczyny straszliwy lęk, umarł w tejże chwili, chociaż żyć będzie jeszcze długo.
Prawą rękę podniósł w górę i począł mówić mocnym szeptem, jak straszną tajemnicę; wyglądał jak prorok z puszczy, kiedy mówi o piekielnych ogniach.
— Kiedy człowiek doszedł do swojego kresu i kiedy stężała w nim ostatnia kropla krwi, a dusza zziębła w nim, jak owoc bez soków, wtedy nagle przychodzi na człowieka nieznany lęk. Od tej chwili niczego już nie zapragnie, niczego nie umiłuje, niczego nie będzie pożądał, tylko będzie czuł trwogę przed trwogą. I trwogą będzie całe jego życie. Serce w nim ustanie, gdyż jest bez krwi; dusza w nim umrze, bo jest bez pragnień; mózg jego wyschnie, bo jest bez siły. Człowiek ten wszystko w sobie przepalił i wszystko strawił w śmiertelnej nudzie; przestał pożądać, gdyż miał już wszystko; przestał pragnąć, bo wypił puhar do dna; zapomni śmiechu, bo trwoga się nie śmieje; co potem uczyni, będzie z leku, co potem zdziała, będzie szaleństwem z trwogi. Człowiek taki powinien umrzeć, lecz nie umrze, bo mu ten lęk właśnie broń z ręki wytrąci, a któż z litości zabijać będzie trupa? Powinien się położyć w grób — żywy i kazać się przywalić kamieniem. Niema już dla niego nadziei i słońce dla niego zagasło, jeśli nie oszalał w chwili, kiedy poznał ten niezmierny lęk, który wieje z pustki. Gorze! gorze! noc i pustka! Ten lek wieje znikąd, z pustyni… Szatański strach… Nic w człowieku i nic poza nimi.. Koniec! Koniec! Śmierć po tysiąc razy, co dnia i co nocy, każdej godziny i każdej chwili…
— Aaa! — zawył król Azis i począł uderzać głową o podstawę marmurowego posagu.
O, jak bardzo lękał się król Azis!
Teraz, kiedy patrzył w półmrok, widział w nim drgające kształty każdego z osobna, słowa które nad nim wypowiedział kiedyś stary człowiek, więc mrok gryzł mu źrenice, jak płowy, żrący dym pogorzeliska. Zdawało się Azisowi, że gdyby w tej chwili łzy zalały mu oczy, poczułby niezmierna ulgę; począł tedy pożądać łez, które jednakże, jak zła nowina przychodzą niewołane, długo potem trwając, Łanim je wypije słońce, ludzkiemi łzami się sycące, aby blask w niem trwał wiekuiście.
Gorze! Gorze!
Król Azis wzdrygnął się, zrozumiawszy, że go dotknęło nieszczęście ostatnie, bowiem mu łez zabrakło: zrozumiał, że jest jak najgorszy z nędzarzy i jak człowiek trędowaty, którego wszystko odbiegło, bogdaj nieszczęśliwszy, niźli ginący w podmiejskim rowie, trądem okryty, albowiem trąd nie pokrywa źrenic. Jak długo człowiek potrafi płakać i wie, że na dnie sakwy zostały mu jeszcze dwie łzy, jak duże perły — nie jest sam, jest bowiem z nim zawsze ten, który nad nim zapłacze; wtedy dusza bolesna, jakby na dwie dzieli się połowy, a jedna z nich płacze, aby mogła ujrzeć druga, że żyje jeszcze w tęczy łez, i nie umrze samotna. Górze! Górze!
Król Azis głowę przed się wyciągnął i zdawało się, że chce zbliżyć źrenice do płomienistego żądła lampy, aby wypaliwszy mu oczy, wycisnęło z nich chociaż łzy bólu, zabarwione krwią. Wzrok króla był straszny. W szkliwie czarnych królewskich oczu z...
MAXXDATA