Dżentelmeni z Południa 02 - Richards Emilie - Billy(1).doc

(758 KB) Pobierz

Dżentelmeni z Południa

 

Richards Emilie

Billy

 

Przełożyła Małgorzata HeskoKołodzińska


Billy


ROZDZIAŁ 1

 

Powietrze północnej Florydy było tak gęste i wilgotne, jak pot spływający po grzbietach mężczyzn, którzy kładli asfalt na drodze numer 194. Na wzgórzu nieopodal Moss Bend, Billy Ray Wainwright stał na czele potężnego korka samochodów i czekał pokornie, aż zablokowana chwilowo droga znów będzie przejezdna. Majowy upał był tak dokuczliwy, że Billy nie odczuwał nawet złości czy gniewu, a jedynie lekkie zniecierpliwienie i rezygnację. Klimatyzacja w jego taurusie wysiadła ostatecznie tego ranka i jak dotąd nie znalazł czasu, aby zrobić cokolwiek poza tym, żeby opłakiwać jej brak.

Ekipa rozebranych do pasa i połyskujących torsami w słońcu późnego popołudnia robotników pracowała z szybkością i entuzjazmem ludzi wrzuconych do dołu ze smołą. Sygnalizatorka, hoża młoda kobieta w szortach, kusej bluzeczce i bejsbolowej czapce, przepuściła tuzin samochodów osobowych i pół tuzina pickupów z drugiej strony, zanim dała wreszcie Billyemu znak, że może już ruszać.

– Na co się tak gapisz, Billy Ray? – wrzasnęła, kiedy wychylił głowę przez okno i obdarzył ją leniwym uśmiechem.

– Na najładniejszy widok w River County, Gracie.

– Zachowaj tę gadkę dla sędziego, mecenasie – odwzajemniła uśmiech dziewczyna. Gracie Burnette była szczęśliwą mężatką i matką najśliczniejszego niemowlaka w promieniu kilkuset kilometrów. Billy Ray z powodzeniem bronił jej męża, gdy sąsiad oskarżył Burnettea o kradzież psa. Ostatecznie sprawa nie została rozstrzygnięta, bowiem psu znudziły się chyba zaloty do suki z sąsiedniego okręgu i wrócił do domu w dniu kolejnej rozprawy.

Billy uśmiechnął się do siebie. Oto on – Billy Ray Wainwright, obrońca złodziei psów, barowych rozrabiaków i łowców aligatorów. Billy Ray Wainwright, redaktor naczelny Przeglądu Prawniczego Uniwersytetu w Miami, który choć miał najlepsze oceny na studiach, odrzucił ofertę pracy w najbardziej prestiżowej kancelarii w stolicy stanu, aby wrócić w rodzinne strony i przejąć podupadającą praktykę po ojcu.

– Wpadnij do nas kiedyś na kolację! – zawołała Gracie, zanim odjechał, on zaś pomachał jej na pożegnanie i zaczął wspinać się na szczyt niewysokiego wzgórza.

Widok dębów i sosen był niewątpliwie miły dla oka, jednak postękiwanie przeciążonego silnika oraz pragnienie, które suszyło mu gardło, nie pozwalały docenić uroków krajobrazu. Kiedy więc Billy zjechał wreszcie do położonego w dole miasteczka, z ulgą zatrzymał się na parkingu i ruszył w stronę starego drewnianego budynku z klimatyzatorami zamontowanymi obok każdego okna.

Dawno, dawno temu drewno pomalowano na wściekły błękit, ale słońce Florydy sprawiło że teraz budynek miał kolor bladego, zasnutego chmurami nieba. W dzieciństwie Billy spędził wiele czasu w tawernie Błękitna Laguna. Z tego co wiedział, w promieniu kilkuset kilometrów nie było żadnej laguny, a potok przepływający nieopodal lokalu miał kolor brudno-brązowy. Mieszkańcy River County lubili jednak ubarwiać rzeczywistość. To było łatwiejsze niż jej zmienianie, a już na pewno o wiele bardziej interesujące.

Żwir na parkingu zachrzęścił pod podeszwami nowych butów Billyego. Kiedy wkroczył do tawerny, wszyscy podnieśli głowy. Nagle w twarz buchnęło mu lodowate powietrze i jękliwy śpiew Williego Nelsona. Przywitały go przyjazne okrzyki stałych bywalców lokalu.

– Jak leci, Billy Ray? – Atrakcyjna brunetka w średnim wieku, ubrana w dżinsy i obcisły podkoszulek, pocałowała go na powitanie w policzek.

– Nie mogę narzekać, Maggie. – Objął ją ramieniem i mocno przycisnął. Maggie Deveraux była właścicielką lokalu, a także kochanką jego ojca, Yancyego Wainwrighta, jeszcze zanim ten zamienił się w skończonego pijaka.

– Doug siedzi tam, w kącie. – Machnęła kciukiem nad ramieniem. W gęstym kłębie papierosowego dymu Billy Ray ujrzał oliwkowy mundur szeryfa, Douga Fletchera. – Mówił, że masz się z nim spotkać.

– Powinnaś brać od niego opłatę za zajmowanie tego stolika.

– Daję mu go gratis. Lokalowi nie zaszkodzi, że szeryf zapuścił tu korzenie. Mniej bijatyk.

– Tak, jeśli nie bierzesz pod uwagę tych, które on wszczyna.

– Jeśli Doug bierze w nich udział, nazywam je nieporozumieniami.

Billy roześmiał się i ruszył w stronę szeryfa, witając się po drodze ze znajomymi. Choć dopiero dochodziła piąta po południu, w barze panował tłok. Nic dziwnego, pomyślał, w końcu jest piątek, dzień wypłaty.

Wreszcie dotarł do rogu sali, a wówczas Doug Fletcher odchylił się na krześle na jego widok i skrzyżował ręce na piersiach.

– Najwyższy czas. – Machnął ręką, wskazując stojące obok siebie krzesło. – Witasz się z każdym burakiem w okolicy, Billy Ray?

– Nawet z tobą. – Billy opadł na krzesło i poluzował krawat. – A to już nie lada poświęcenie.

– To co zwykle? – Doug wyciągnął rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę Maggie.

– Pewnie już nam to niesie.

– Słusznie. Zawsze jesteś dla niej taki cholernie grzeczny, co?

– A czemu nie? – uśmiechnął się Billy Ray. – Była dla mnie prawie jak matka.

– Bo ja wiem? Moja staruszka też wciąż ci nadskakiwała. Mały Billy Ray Wainwright miał powodzenie.

– Powiedzmy, że twoja mama umiała poznać się na ludziach.

– Moja mama lubiła ładnych chłopców. Wciąż masz śliczną buźkę, Billy Ray. Dlaczego nie siedzi na niej jakaś cycata piękność?

– Czy w ten taktowny sposób usiłujesz dowiedzieć się czegoś o moim życiu osobistym?

Doug wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy był poważny, przypominał buldoga, ale uśmiech całkowicie odmieniał jego twarz. Tak jak Billy Ray, szeryf miał trzydzieści lat, ale na tym kończyły się podobieństwa między oboma mężczyznami. Włosy Billyego był jasnobrązowe, oczy niebieskie, rysy zaś ostre i wyraziste, począwszy od prostego nosa, na mocnej szczęce skończywszy. Doug z kolei miał krzaczaste brwi i krótki nos, zaś jego ciemne kręcone włosy z każdym rokiem ustępowały pola czołu.

– Z tego co słyszę, połowa panien w Moss Bend ugania się za tobą, ale ty nie dajesz żadnej z nich tego, co chciałaby najbardziej – stwierdził Doug.

Teraz Billy odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona. Nadal nie wiedział, po co Doug chciał się z nim spotkać, ale domyślał się, że minie sporo czasu, zanim to z niego wyciągnie.

– Tylko połowa? – podjął temat, uznawszy, że musi nieco pogawędzić, zanim dowie się czegoś konkretnego.

– Dla mnie starczyłoby i tyle. A ty co? Czyżbyś gustował w samotnym życiu?

– Nie aż tak bardzo, jak w gadaniu o intymnych sprawach z szeryfem z jakiejś zapadłej dziury.

– Chodzi mi tylko o twoje dobro, synu – roześmiał się Doug.

Billy poklepał go po ramieniu, po czym rozejrzał się za Maggie, która nie pojawiła się dotąd z jego ulubionym drinkiem. Zdziwiło go to, więc uniósł głowę, by sprawdzić, gdzie się podziała. Natychmiast zauważył, że w pomieszczeniu zapanował podejrzany spokój, niczym cisza przed burzą.

Popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:

– Co jest grane?

– Niespodzianka, synu.

– Do diabła, Doug, pamiętałeś!

– Ja nigdy niczego nie zapominam. Podobnie jak Maggie. Dokładnie w tym właśnie momencie wyrosła przed nimi Maggie z tortem tak wielkim, jak uśmiech Douga. Szereg świeczek rozjaśniał ciemne wnętrze tawerny. Billy domyślał się, że jest ich równo trzydzieści.

– Wszystkiego najlepszego, Billy Ray! – wrzasnął radośnie Doug, a gromada bywalców lokalu zaintonowała fałszywie Sto lat!. – Kiedy będziesz zdmuchiwał świeczki, poproś Boga o jakąś babkę, bo nudzi mnie już to skakanie wokół ciebie.

– Kiciu, pamiętasz, co ci mówiłam? – Carolina Grayson uklękła na podłodze naprzeciwko swojej pięcioletniej córeczki i położyła drżące ręce na jej ramionach. – Pamiętasz wszystko?

Kicia miała na sobie jedną z eleganckich sukienek, które kupiła jej babcia, Gloria Grayson. Obszyte koronką skarpetki dziewczynki wciąż były czyściutkie, choć mała nosiła je przez cały dzień, a sznurowadła bucików starannie zawiązane. Jedynie grymas na piegowatej buzi mącił nieco ten idealny obrazek.

– Musimy być cicho – powtórzyła Kicia. – Nikt nie może się dowiedzieć, że wyjeżdżamy.

– Właśnie. Musimy chodzić na paluszkach. – Carolina z trudem zdobyła się na uśmiech. – Tak jak ty, kiedy w nocy wślizgujesz się do mojego pokoju, żeby sprawdzić, jak się czuję.

– Wcale tak nie robię!

Owszem, robiła, ale teraz nie miały czasu, aby się o to kłócić. Kicia robiła wiele rzeczy, którymi nie zaprzątała sobie głowy większość małych dziewczynek. W wieku lat pięciu była bardziej dojrzała niż niejedna nastolatka.

– Poniosę Chrisa – powiedziała Carolina. – Ty musisz tylko zająć się sobą.

– Nie możesz dźwigać Chrisa. Jesteś chora.

– Dobrze się czuję, naprawdę. Kiedy już znajdziemy się w samochodzie, będę musiała tylko prowadzić. Zgoda? Obiecujesz, że się postarasz?

Kicia niechętnie skinęła głową.

Carolina wstała powoli. Pokój zakołysał się – przez chwilkę kobieta miała wrażenie, że zaraz runie na ziemię. Stała jednak wyprostowana i oddychała powoli, aż mroczki przed oczami ustąpiły.

– Zabierz ze sobą jedną zabawkę, tę ulubioną – poleciła córce. – Kiedy już dojedziemy na miejsce, dziadkowie wszystko ci prześlą.

– Nieprawda.

O to też nie było czasu się kłócić. Poza tym Kicia bez wątpienia miała rację.

– Zabiorę Bum Buma – stwierdziła Kicia. Bum Bum był pluszową pandą, z którą dziewczynka sypiała od dzieciństwa.

– Zapakowałam Buma. Jest już w samochodzie.

– Więc wezmę Lizzie.

Lalka Lizzie była z kolei ostatnim prezentem, jaki ojciec Kici podarował córce przed śmiercią.

– Dobry pomysł – powiedziała Carolina. – Nie jest ciężka. Zapakowałam też kocyk Chrisa i jego ciężarówkę.

– A pluszowego konika?

– Skarbie, dziadek wyrzucił konika, bo był bardzo brudny, zapomniałaś?

– Wyjęłam go ze śmietnika. Jest pod łóżkiem, na dnie tego pudła ze swetrami. Pozwalam mu się nim bawić, kiedy nikogo nie ma.

Carolina patrzyła na córeczkę, a łzy napływały jej do oczu. Przez chwilę zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.

Powoli. Po kolei. Już niedługo Kicia znów będzie mogła żyć jak każda mała dziewczynka.

– Pójdziesz po konika, a ja tymczasem wezmę Chrisa, dobrze? – poprosiła łagodnie. – Potem będziemy musiały wyruszyć. Przed nami długa droga.

– Dobrze. Ja go poniosę. Dam radę, mamo. Carolina pochyliła się i pocałowała złocisty lok na czole Kici.

Kiedy Billy Ray opuszczał tawernę, kręciło mu się w głowie. Zazwyczaj nie pił, a kiedy już mu się to zdarzało, ograniczał się do jednego piwa, które sączył tak długo, aż zupełnie wybąbelkowało. Dziś wlał w siebie dwa kufle, aby spłukać urodzinowy tort, kanapkę z rybą i wielki półmisek frytek, które Maggie przygotowała specjalnie dla niego. Na szczęście wcale nie był pijany. Czuł jedynie, że niemal ogłuchł na skutek głośnej muzyki i krzyków znajomych, i że jest posiniaczony od długich serii poklepywania po plecach.

Doug przyłączył się do niego na parkingu. Żona Douga, Nadine, poszła do domu już godzinę wcześniej. Właściwie gdyby się nad tym zastanowić, przez tawernę przewinęło się tego wieczoru niemal całe Moss Bend.

– Masz jeszcze jakieś plany na dzisiaj? – spytał Doug, przygryzając między zębami wykałaczkę.

– Jeszcze?

– Noc się dopiero zaczyna, przyjacielu. – Doug mrugnął znacząco.

Billy postanowił zignorować tę aluzję.

– Muszę sprawdzić, co się dzieje w warsztacie Joela – odparł. – Cal wyjechał na wakacje. Potem wybieram się do domu.

– Szkoda, że nikt tam na ciebie nie czeka.

– W mojej szopie mieszka kocur o trzech nogach. Jemu pewnie także powiedziałeś, że dziś mam urodziny.

– Wyślę kogoś, żeby sprawdził, co się dzieje u Joela. Nie musisz się tym przejmować.

Dziadek Billyego Ray a był właścicielem najlepiej prosperującego punktu obsługi samochodów w mieście. Warsztat ów prosperował tak dobrze, że trzeba było zatrudnić człowieka do ochrony. Joel Wainwright obsługiwał cały wydział policji, podobnie jak połowę właścicieli samochodów w okręgu. W wieku lat siedemdziesięciu pięciu i po dwóch atakach serca nie mógł już osobiście dokonywać wielu napraw, ale często bywał w swoim zakładzie. Pracujący tam mechanicy bardzo się z nim liczyli i harowali nie gorzej od niego.

– Nie przejmuję się tym. – Billy Ray leniwie odpędził komara. – Po prostu chcę tam zajrzeć. Dla spokoju.

– Dziwne, że Joel osobiście nie nocuje w zakładzie, skoro Cal wyjechał.

– Robiłby to, ale ostatnio kiepsko sypia. Woli się męczyć we własnym łóżku. Przyjdzie najstarszy syn Cala, kiedy skończy nocną zmianę.

– Skoro teraz tam wpadniesz, to przyślę swojego człowieka koło północy, żeby zaczekał na chłopaka Cala. – Doug klepnął Billyego po ramieniu, po czym ruszył do samochodu.

– Doug! – zawołał za nim Billy.

– Tak?

– Niezłe przyjęcie.

– Tylko się nie rozczulaj – uśmiechnął się Doug. W świetle zachodzącego słońca wydał się nagle niemal zawstydzony.

Po chwili wśliznął się na fotel jednego z policyjnych wozów, tak dobrze utrzymywanych przez Joela, i uruchomił silnik. Kiedy wyjeżdżał z parkingu, dwukrotnie zatrąbił na cześć Billyego Raya. Billy pomyślał, że i tak ma szczęście – Doug mógł przecież zatrąbić trzydzieści razy.

Zanim Billy Ray znowu znalazł się na drodze, na niebie pojawiły się gwiazdy. Nadal było gorąco, ale brak słońca sprawił, że upał stał się znośniejszy. W tej chwili śpiewały zarówno ptaki dnia, jak i nocy, walcząc o przywództwo. Do tego wszędzie było słychać cykanie świerszczy, a także rechot żab z pobliskiej rzeki Sassafras.

Billy Ray często tu przychodził w dzieciństwie. Razem z Dougiem polował na ryby i nocował na brzegu w namiocie albo pod gołym niebem. Chłopcy budowali tratwy i pływali nimi aż do Moss Bend, a kiedyś, mając trzynaście lat, popłynęli z biegiem rzeki aż do sąsiedniego okręgu, gdyż zebrało im się wtedy na ucieczkę.

Nigdy nie podejrzewał, że swoje trzydzieste urodziny spędzi w tym samym miejscu, w którym dorastał. Nawet w wieku trzynastu lat wierzył, że jego przeznaczenie leży gdzie indziej.

A jednak był tutaj. Wciąż. Znowu. Być może miał zostać tu już na zawsze.

Kiedy dotarł w końcu do warsztatu Joela na rogatkach miasta, żałował ogromnie, że nie jest we własnym domu, gdzie mógłby ściągnąć cisnące buty i rozebrać się do majtek. Obiecał jednak Joelowi, że zobaczy, co się dzieje w zakładzie. Po skończeniu studiów przyjechał do Moss Bend, aby być blisko dziadka, i zamierzał tu zostać, dopóki Joel nie spotka się ze swoim Stwórcą.

Zakład Joela zajmował powierzchnię trzech przeciętnych miejskich parceli. W rogu znajdował się spory biały budynek z dołączonym skrzydłem ciągnącym się wzdłuż drogi, w którym obsługiwano pojazdy. Samochody osobowe i ciężarówki tłoczyły się na przyległym parkingu, osłoniętym starymi drzewami, których Joel za nic nie chciał ściąć.

Z tyłu warsztatu drzew było nieco więcej i z powodu odległości od drogi oraz bliskości lasu ochronie sprawiało to problem. Kilka tygodni wcześniej ktoś zakradł się na teren zakładu i korzystając z tego, że Cal spał, ukradł kołpaki i znak firmowy chevroleta z pokrywy bagażnika. Joel podejrzewał nastolatka z sąsiedztwa, który miał taki sam samochód, ale jak dotąd chłopak do niczego się nie przyznał.

Billy Ray zaparkował dokładnie naprzeciwko głównego wejścia i cicho zamknął drzwi samochodu. Jeśli ktoś z okolicy planował drobną kradzież, najprawdopodobniej i tak zdążył się już wystraszyć, ale Billy postanowił zachowywać się zgodnie z zasadami. Obszedł cicho teren, zaglądając w okna budynku i samochodów, a nawet uniósł plandekę zakrywającą jedną z ciężarówek, by sprawdzić, czy w środku nikt się nie kryje.

Kiedy skończył, skierował się na tyły budynku. Paliła się tam tylko jedna słaba lampka, zamiast silnych reflektorów, na które narzekali sąsiedzi. Tu właśnie ustawiano samochody, które miały być naprawiane następnego dnia. Po zaparkowaniu właściciele wrzucali kluczyki od wozów przez otwór w drzwiach budynku.

Billy Ray spędził wystarczająco wiele czasu w tym warsztacie, aby rozpoznać niektóre z samochodów. I tak oto stał przed nim zdezelowany ford kombi, który należał do kelnerki z restauracji Peabody, oraz stary volkswagen – duma pewnego maturzysty. Obok zaparkowano trzy przeciętne sedany, zbyt zwyczajne, by je rozpoznać na pierwszy rzut oka, a także srebrne BMW.

Było tylko jedno takie w okolicy.

Samochód Caroliny Grayson.

Billy Ray omiótł wzrokiem wszystkie auta, lecz jego spojrzenie ponownie powędrowało do BMW. Wóz ten stanowił równowartość rocznych zarobków przeciętnego mieszkańca okręgu. Był dokładną kopią pojazdu, który Carolina zniszczyła ubiegłej zimy, kiedy po gwiazdkowym przyjęciu zjechała z autostrady. Jej mąż Champ nie przeżył tego wypadku, więc to z pewnością nie on pomógł jej wybrać znów ten sam model.

Joel nie lubił obsługiwać pewnych typów pojazdów, a srebrny BMW Caroliny właśnie do nich należał. Jednak Graysonom nikt nie odmawiał – nawet ktoś tak niepokorny, jak dziadek Billyego Raya. Gdyby sędzia Grayson przybył do zakładu z kilkoma perszeronami i zażądał ich zmodyfikowania, Joel wymieniłby im owies i zawiązał warkocze na grzywach. Graysonowie od zawsze rządzili River County – pewne sprawy nigdy się nie zmieniają.

Billy Ray westchnął i uśmiechnął się smutno do siebie. Przybył tu, żeby wypłoszyć ewentualnych złodziei, a nie myśleć o Carolinie Grayson. Jednakże trudno mu było wyrzucić ją z pamięci. Razem ukończyli liceum i choć ich drogi nigdy później się nie zeszły, ona także mieszkała w Moss Bend.

W liceum Carolina była piękną dziewczyną, długonogą blondynką o zniewalającym uśmiechu. Wyrosła z niej wyjątkowo atrakcyjna kobieta. Najwyraźniej była ulubienicą Pana Boga, obdarzoną urodą, rozsądkiem, rozumem i bogactwem. Dorastała bez kłopotów w prominentnej rodzinie z okolicy, a wyszła za mąż za członka jeszcze bardziej szacownego klanu.

Aż do czasu wypadku, w którym zginął jej mąż, wiodła wspaniałe życie – a przynajmniej tak wyglądało to z zewnątrz. Miała córkę i syna, którzy byli równie piękni, jak ona sama, cieszyła się łaskami Graysonów, a jej mąż był najlepszym sportsmenem na studiach – co robiło nieporównanie lepsze wrażenie niż dyplom prawnika. Gdy dorósł, zarabiał na życie jako kierownik należącej do Graysonów agencji nieruchomości. Wydawało się, że Carolina jest niezwykłą szczęściarą – aż do pamiętnej nocy, kiedy zjechała takim właśnie samochodem z autostrady i wpakowała go na drzewo.

Nawet jednak wtedy zdołała uniknąć wielu problemów związanych z wdowieństwem. Po miesiącu spędzonym w szpitalu, wprowadziła się do Graysonów i z ich pomocą zdołała jakoś stanąć na nogi. U jej drzwi nie pojawiali się wierzyciele, służba zaś spełniała wszystkie życzenia dzieci. Zapewniono jej najlepszą opiekę i rehabilitację. Można się było spodziewać, że Carolina poradzi sobie wkrótce z tą ciemną plamą na doskonałym życiorysie i znajdzie kogoś takiego jak Champ Grayson, kto się nią zaopiekuje.

– Wciąż boli, Billy? – spytał głośno sam siebie i dźwięk własnego głosu sprowadził go na ziemię. Stał przed zakładem Joela, myśląc o kobiecie, która nigdy do niego nie należała. Nawet jeśli jako nastolatek podkochiwał się w Carolinie, to znajomi zdołali wybić mu z głowy wszelkie marzenia. A zwłaszcza ona sama.

Zaklął cicho i ruszył przed siebie. Na terenie warsztatu nie było nikogo, więc skoro spełnił już swój obowiązek, mógł pojechać do domu i wziąć zimny prysznic. Dziś skończył trzydziestkę. Miał ochotę uczcić to, siedząc na werandzie, pijąc mrożoną herbatę i myśląc o nadchodzącej przyszłości.

I zrobiłby to, gdyby nagle nie zauważył cienia tuż za wozem Caroliny. Przez chwilę sądził, że coś mu się przywidziało. Światło było tak słabe, że wzrok mógł spłatać mu figla. Chciał wierzyć, że tylko w jego głowie powstał ten obraz ręki wystającej zza samochodu.

– Jest tam kto? – zawołał. – Jeśli tak, to niech wie, że wkroczył na cudzy teren.

Nie był zdziwiony, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Nawet świerszcze zamilkły, jak gdyby nasłuchiwały, co stanie się dalej.

– Dobra, wyłaź – powiedział ugodowym tonem. – Jeśli tego nie zrobisz, będę musiał zadzwonić po szeryfa, a Doug Fletcher z rozkoszą rozwali ci głupi łeb.

Tak jak przewidział, nadal nie było odpowiedzi. Billy Ray dał intruzowi trzydzieści sekund.

– Sam ci go rozwalę, bez pomocy Douga – stwierdził, gdy czas minął. – Zaraz zobaczysz.

Przysunął się bliżej samochodu. Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru spełnić swojej groźby. Chciał tylko przestraszyć dzieciaka czy dzieciaki kryjące się za srebrzystym autem. Przypuszczał, że wezmą nogi za pas, gdy tylko się zbliży, a w przyszłości będą wiedziały, że ten teren jest strzeżony, i więcej tu nie przyjdą.

Kiedy znalazł się jakieś półtora metra od BMW, cień znowu się poruszył. Szczupła sylwetka wychyliła się zza maski i czmychnęła w bok. W ciemnościach Billy nie widział zbyt dobrze, ale zdawało mu się, że intruz jest średniego wzrostu, raczej smukłej budowy ciała i ma na sobie ciemne ubranie.

– Dobra, dosyć tych gierek! – Zatrzymał się, na co sylwetka także znieruchomiała. – Jestem pewien, że wygram, chyba że masz broń. A jeśli masz, to rozwalenie mi głowy z powodu kołpaków nie wydaje się zbyt rozsądne.

– Billy Ray?

Głos, który usłyszał, poruszył w nim jakąś dawno nie słyszaną strunę. Należał do kobiety, był głęboki i delikatny jak wiatr północnej Florydy. I znajomy.

– Billy Ray, ja...

Sylwetka zac...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin