Dariusz Ratajczak. Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne. Nowy Jork 2000 ISBN 83-87714-12-7.pdf

(137 KB) Pobierz
Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne
Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne
Dr Dariusz Ratajczak
Fragmenty książki "Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne"
AMERYKAŃSKA PIĄTA KOLUMNA
Od ponad pół wieku polityka wewnętrzna i zagraniczna Stanów Zjednoczonych są w
dużym stopniu podporządkowane interesom Izraela -- państwa, które istnieje i rozwija
się dzięki amerykańskiej pomocy wojskowej i ekonomicznej. Faktom nie można
zaprzeczyć. Amerykańscy podatnicy przekazują rocznie Izraelowi 3,5 miliarda
dolarów. Oblicza się, że od roku 1948 suma ogólnej pomocy USA dla państewka
mniejszego terytorialnie od Belgii, o liczbie mieszkańców porównywalnej z Chorwacją,
wyniosła 150 miliardów dolarów. A mówimy tylko o pomocy oficjalnej, bez
uwzględniania "datków cichych" -- chociażby w postaci amerykańskiej technologii
wojskowej przekazywanej izraelskim, siłom zbrojnym. W ten sposób Stany
Zjednoczone odpowiedzialne są między innymi za masakry, gwałty, represje i
szczególny rodzaj rasizmu -- istotne komponenty izraelskiej polityki względem
Palestyńczyków, Libańczyków i innych Arabów. Podkreślają to nawet uczciwi
amerykańscy Żydzi (i przede wszystkim patrioci własnego kraju), tacy jak Alfred M.
Lilienthall, czy Noam Chomsky. Pierwszy z nich nie omieszkał również wspomnieć o
wspieraniu przez USA propagandy Holocaustu, która sprzyja wzbudzaniu
wojowniczego nacjonalizmu i ekskluzywizmu właściwego Izraelczykom i Żydom z
diaspory. Nie od dzisiaj wiadomo, że odpowiednio zinterpretowana przeszłość działa na
korzyść chwili bieżącej i przyszłości. Jednym z ważnych czynników "specjalnych
stosunków USA -- Izrael" jest zorganizowane amerykańskie żydostwo prawdopodobnie
najbardziej agresywna i zacietrzewiona część "narodu wybranego". Amerykańscy
Żydzi, a dokładnie wściekli i prominentni syjoniści, wykorzystują każdą, absolutnie
743195906.001.png
każdą okazję by i móc wspomóc Izrael. Ich bliskowschodni mocodawcy nigdy resztą
specjalnie nie kryli roli, jaką im wyznaczono w Tel Avivie i Jerozolimie. Chyba dobrze
ujął ją Ben Gurion, stwierdzając na 23 Kongresie Światowej Organizacji
Syjonistycznej, iż zbiorowym obowiązkiem syjonistów w każdym kraju jest
bezwarunkowa pomoc Izraelowi, nawet gdyby pomoc nie korespondowała z interesem
państwa, którego Żydzi są formalnymi obywatelami. Ten sam polityk uprzejmy był
również stwierdzić: "Gdy Żyd w Ameryce, czy Południowej Afryce mówi do swoich
współbraci o naszym rządzie, ma na myśli rząd Izraela". Ta podwójna lojalność wielu
amerykańskich Żydów (również europejskich) została dostrzeżona przez polityków i
publicystów. Wskazują oni nie tylko na moralny aspekt sprawy (Polacy powiedzieliby:
"czyj chleb jesz kolego"), ale starają się ocenić stopień penetracji amerykańskich
newralgicznych instytucji przez wewnętrzne lobby oraz Izrael. A jest on głęboki,
podlegają mu Kongres, Senat, Biały Dom, siły zbrojne, mass-media, uniwersytety,
Posłużmy się kilkoma cytatami i krótkimi streszczeniami wywodów kontestatorów
takiego stanu rzeczy. Senator Fulibright, przewodniczący senackiej komisji spraw
zagranicznych, podsumował rezultaty swojego dochodzenia w rzeczonej sprawie w
sposób następujący: -- "Izraelczycy kontrolują politykę Kongresu i Senatu", W
następnych wyborach utracił miejsce w Senacie. Paul Finley, który był kongresmanem
przez 22 lata, opublikował w roku 1985 książkę pt. They Dare to Speak Out. Zarzucił w
niej proizraelskiemu lobby sprawowanie kontroli nad Kongresem, Senatem,
Departamentem Stanu, Pentagonem, mass-mediami, uniwersytetami i kościołami. W tej
samej pozycji przytoczył również ciekawą rozmowę, jaką w roku 1973 odbył admirał
Thomas Moorer attache wojskowym Izraela w Waszyngtonie -- Mordecai Gurem,
przyszłym szefem sztabu izraelskich sil zbrojnych. Panowie rozmawiali samolotach
uzbrojonych w "inteligentne" pociski "Maverick", które były przedmiotem izraelskiego
pożądania. Moorer pamięta, że powiedział Gurowi: "Nie mogę panu dostarczyć tych
samolotów. Mamy tylko jeden dywizjon. Zaklinaliśmy Kongres, że je potrzebujemy".
Izraelczyk z rozbrajającą szczerością odparował: "Dacie nam samoloty. A co do
Kongresu -- zajmę się tym". W ten sposób --jak zauważył Moorer -- Jeden dywizjon
wyposażony w mavericksy poszedł do Izraela". 8 czerwca 1967 roku izraelskie
lotnictwo bombardowało przez 70 minut amerykański okręt "Liberty", wyposażony w
te detektory władne wybadać izraelskie zamierzenia wojskowe względem pozycji
syryjskich na Wzgórzach Golan. W wyniku tego celowego ataku zginęło 34 marynarzy,
a 171 zostało rannych. Poważny incydent zatuszował prezydent Lyndon Johnson,
obawiając się wściekłej reakcji ze strony amerykańskiego podatnika płacącego ciężkie
pieniądze na izraelskie zbrojenia. Rezolucja Narodów Zjednoczonych z listopada 1967
roku zażądała od Izraela ewakuacji wojsk z terenów okupowanych w wyniku
krótkotrwałej wojny z arabskimi sąsiadami. Prezydent de Gaulle, jeden z niewielu
polityków zachodnich nic ulegających Izraelowi, ogłosił embargo na dostawę broni do
tego kraju. Amerykański Kongres postąpił podobnie, ale Johnson uległ presji wielce
wpływowego oficjalnego żydowskiego lobby -- "American Israeli Public Affairs
Commitee" i dostarczył sojusznikowi samoloty "Phantom". Każdy powojenny
prezydent USA, nie tylko nad wyraz służalczy Johnson, w zasadniczych kwestiach
działał pod dyktando potężnego żydowskiego lobby -- tej prawdziwej politycznej,
finansowej i medialnej "megaośmiornicy" (wyjątek stanowił człowiek starej daty --
Eisenhower). Przypominam kilka faktów. Prezydent Harry Truman stwierdził w
obecności grupy dyplomatów (a były to czasy, gdy syjonistyczna panienka jeszcze
nieśmiało drobiła po trotuarze): "Przykro mi panowie ale muszę (pozytywnie -- DR)
odpowiedzieć setkom tysięcy ludzi, którzy spodziewają się sukcesu syjonizmu. Wśród
moich wyborców nie ma tysięcy Arabów". Podczas spotkania z Ben Gurionem w
Astoria Waldof Hotel w Nowym Jorku wiosną 1961 roku, John F. Kennedy (dzisiaj
zresztą pomawiany o antysemityzm) przyznał, że został wybrany dzięki głosom Żydów
(i dzięki ich subsydiom - dodajmy). Prezydent Ronald Reagan wykazujący pewne
niezadowolenie z proizraelskiego szarogęszenia się w Waszyngtonie połknął gorzką
pigułkę, gdy protestując przeciwko Izraelskiej aneksji Wzgórz Golan musiał wysłuchać
bezczelnej u posty Menachema Begina: "Czy my jesteśmy bananową republiką albo
waszym wasalem?!" Nie muszę dodawać, że każdy kto oprotestowuje tę anormalną
sytuację wodzenia za nos supermocarstwa przez facetów z wypchanymi portfelami, jest
oskarżany o antysemityzm, postponowany, lżony, pozbawiany politycznego znaczenia,
środków egzystencji lub czegoś więcej. Taka jest współczesna Ameryka i
zamerykanizowana Europa. Lubimy ulegać modom.
NAJKRÓTSZA HISTORIA PALESTYŃSKICH SZWABÓW
To jest krótka, smutna i przemilczana historia. Na próżno szukać jej opisów w
obszernych opracowaniach dotycząc najnowszych dziejów Palestyny. Właściwie nie
ma się czemu dziwić: dotyczy wyjątkowo skromnych ludzi żyjących na ziemi, którą
wyrokiem polityki utracili na zawsze. A była ich ojczyzną. Tą najukochańszą -- bo
wybraną. Pod koniec XIX wieku grupa wirtemberskich Szwabów okolic Wuerzburga i
Stuttgartu, członków protestanckiej wspólnoty wyznaniowej Świątynników, opuściła
rodzinne strony. Uznano, że chrześcijanie winni żyć u źródeł - w Ziemi Świętej.
Palestyna, zamieszkana głównie przez Arabów i dobne społeczności Żydów oraz
Druzów, okazała się niegościnnym, suchym i jałowym krajem. Wymarzonym zatem dla
Szwabów, którzy pracę stawiali na drugim, po Bogu, miejscu. Mało kto wie, że właśnie
ci twardzi Niemcy -- obok przybywających z Europy Żydów -- byli prawdziwymi
pionierami przekształcającymi Palestynę w kraj "mlekiem i miodem płynący Ich
domeną było rolnictwo. Zajęli się przede wszystkim irygacją pustynnych i
półpustynnych terenów. Sprowadzone z Niemiec motory "Deutza" pracowały
bezustannie, pompując wodę znajdującą się 30 metrów pod powierzchnią ziemi.
Wkrótce Palestyna zakwitła pomarańczowymi gajami, a jej dumnym towarem
eksportowym stała się smakowita odmiana tych owoców -- słynna "Jaffa", Szwabi,
wrastający w palestyńską ojczyznę, mający bardzo dobre stosunki z arabskimi
sąsiadami (wielu z nich mówiło płynnie po arabsku), nie interesowali się polityką. Ta
jednak zainteresowała się nimi. Szczególnie po zakończeniu II wojny światowej, gdy
ocaleńcy z holocaustu poczęli zalewać kraj. Niemcy w Ziemi Obiecanej? Tego nie
mogli i nie chcieli zrozumieć. Jednocześnie stali się obiektem zamachów
terrorystycznych ze strony Hagany, Irgunu i Lechi, antybrytyjskich i antyarabskich
organizacji żydowskich. Jeden z nich -- zamach bombowy na dom wspólnoty w Saronie
koło Tel Avivu -- nie zakończył się tragedią tylko dlatego, że starszyzna grupy
wyznaniowej opóźniła spotkanie o 20 minut. W tym czasie nieformalnym przywódcą
palestyńskich Szwabów był Gotthilf Wagner, jeden z niewielu członków wspólnoty
władający biegle językiem angielskim. Wagner, człowiek energiczny, uparty i nie
czujący respektu przed brytyjskimi władzami mandatowymi, od kilku już lat zdawał
sobie sprawę, że byt grupy jest zagrożony. Tym bardziej, że uległa ona istotnemu
osłabieniu, gdy w 1941 roku Brytyjczycy wyekspediowali część młodych Szwabów
wraz z rodzinami do Australii. Jednak ani on, ani pozostali rodacy i bracia w wierze nie
chcieli opuszczać Palestyny. To była ich ojczyzna, tu ciężko pracowali od trzech
pokoleń. Właściwie mieli do niej takie samo prawo jak żydowscy koloniści z
początków XX wieku. Rankiem 22 marca 1946 roku Wagner wyjechał samochodem z
osiedla Wilhelma (obecnie Bene Atarot) w pobliżu Lyddy (obecnie Lod), kierując się
do Jaffy. Towarzyszyła mu siostra Frida. Tuż przed rogatkami miasta, naprzeciwko
żelaznego mostu zbudowanego -- o ironio losu -- przez jego przybranego ojca, stanął w
poprzek drogi inny pojazd. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Do zaskoczonego
Wagnera podbiegło dwóch egzekutorów, pakując bezceremonialnie 2 kule w głowę
nieszczęśnika. Zdążył jedynie wykrztusić: "ende". Morderczy klasyk. Szwabi
zrozumieli przesłanie. 2 lata później, po kolejnym zamachu Hagany, opuszczający
Palestynę Brytyjczycy wywieźli ich -- via Cypr -- do Australii. Pozostały tylko
pomarańczowe gaje...
ŻYDZI W WEHRMACHCIE
Bryan Rigg, niespełna 30-letni absolwent Uniwersytet Yale, nie skrywa swoich
żydowsko-niemieckich korzeni. Kilka lat temu dosłownie wygrzebałem z powodzi
gazetowej publicystyki historycznej jego dociekania dotyczące Żydów -- żołnierzy
Wehrmachtu, pomieszczone w The Daily Telegraph (2. 12. 1996). Według Rigga w
styczniu 1944 roku Wehrmacht sporządził listę 77 żydowskich albo żydowsko-
niemieckich (tzw. miszlungów) wysokiej rangi oficerów, w tym 15 generałów i 2
feldmarszałków. Wszyscy oni zostali osobiście zapewnieni przez Fuehrera III Rzeszy,
że przynależą do "niemieckiej krwi". Dobrze to świadczy o realizmie Hitlera. Co
więcej; Rigg uważa, iż lista ta jest niepełna i powinna być uzupełniona o następne 60
nazwisk prominentnych oficerów niemieckiej armii którym można udowodnić
żydowskie lub półżydowskie pochodzenie. Wstrętne dociekania Rigga -- bez wątpienia
żydowskiego antysemity -- pozostawiam, bez komentarza. Dodam tylko że jego rodak
-- Bernard Levin jest nimi wyraźnie przerażony (Times, 6.12.1996) . Biedak nie może
zrozumieć dlaczego niektórzy Żydzi dobrowolnie i z pełnym przekonaniem mogli
walczyć w hitlerowskim wojsku przeciwko alianckim wybawcom ich współbraci. A
jednak mogli.
KONKURS PLUCIA (PO IZRAELSKU)
Obelżywe traktowanie chrześcijańskich symboli religijni jest wpisane w judaizm. Dla
przykładu, plucie na krzyż i spluwanie przy kościele miało moc obowiązującą dla
pobożnych Żydów od około roku 200. Oczywiście później, gdy wzrastała niechęć do
"narodu wybranego", czyniono to w mniej ostentacyjny sposób. Prawie nikt w końcu
nie jest samobójcą. Aliści we współczesnym państwie Izrael, tej ekskluzywnej
jednonacyjnej demokracji, obyczaj otwartego wyrażania antychrześcijańskich uczuć
wydaje się święcić tryumfy. Czy wiesz Szanowny Czytelniku wychowany w
atmosferze tolerancji, że w latach pięćdziesiątych to agresywne państewko wielkości
ziarnka grochu (na mapie) wydało serię znaczków poświęconą izraelskim miastom? Na
jednym z nich analityczni szperacze mogli zauważyć milimetrowy krzyż wieńczący
kościół w jakby nie było -- Nazarecie.
Wybucha skandal, partie religijne wespół z syjonistyczną lewicą żądają wycofania
nieszczęsnego znaczka, a przynajmniej usunięcia z niego nienawistnego symbolu. Co
też staje się faktem. Niemal nikt w golusie (świecie nieżydowskim) nie wie, nawet
amerykańscy podatnicy -- jelenie opłacający dobrobyt Izraela -- że ich pupilek przez
długie lata walczył z chrześcijańskimi wpływami w... matematyce. Nie podobał mu się
znak plus (+), bo za bardzo przypominał krzyż (a dokładnie za takowy uchodził), a
trudno sobie wyobrazić, żeby żydowscy uczniowie systematycznie pluli w zeszyty lub
na tablicę podczas lekcji tego właśnie przedmiotu. Problem powyższy rozwiązano w
sposób, na jaki może się zdobyć tylko państwo o jednoznacznym profilu
ideologicznym: zakazano używania "plusa" w szkołach podstawowych i w wielu
szkołach średnich. A słyszał ktoś o tym, że nauczanie o Nowym Testamencie : w
Izraelu zakazane "od zawsze"? i że "kablowanie" na niesłusznych, czyli uczciwych
nauczycieli, którzy starają się obchodzić ten ciężki idiotyzm, jest czymś w rodzaju
narodowego sportu?
Jeżeli nie słyszałeś o tym Czytelniku Najdroższy, to mam dla Ciebie i Twoich
antyklerykalnych przyjaciół jeszcze jedną dobrą wiadomość: w kibucu Saad odbyło się
sponsorowane przez władze izraelskie "Plucie na krzyż dla konwertytów z
chrześcijaństwa na judaizm". Mam nadzieję, że w drodze rewanżu nie urządzisz
konkursu spluwania na Gwiazdę Dawida. Nie bądź barbarzyńcą -- wybaczaj.
PALESTYŃSKIE MIGAWKI
Takiego obrazu nie zapomina się, chociaż wytresowane i wybiórcze stacje telewizyjne
świata zachodniego zrobią wszystko aby przedstawić go jako tragiczny wypadek "przy
pracy" element "bliskowschodniego pejzażu". Co więcej, zacierający niemiłe wrażenie
polityczni komentatorzy żydowskich publikatorów lub ich koniunkturalni gojscy
kelnerzy (poznać ich po wytartych "kolanach" spodni -- to od łażenia na klęczkach),
szybko, na rozkaz, powrócą do swego ulubionego tematu -- drugowojennego
Holocaustu. I znów zacznie powódź seriali i filmów o żydowskich, wyjątkowych oraz
apokaliptycznych cierpieniach na przestrzeni ostatnich 2000 lat, a dodatkowo na
gruncie krajowym Dawid Warszawski et consortes będą pletli androny o złożoności
sytuacji, o bliskowschodnim węźle gordyjskim, prawie Żydów do bezpieczeństwa,
niecnych arabskich terrorystach... Po czym, dla odwrócenia uwagi, kolesie ci wskażą
palcem kolejnego "antysemitę" czającego się w gimnazjum, na uniwersytecie albo w
Internecie.
A tymczasem ja mam przed oczyma ten właśnie obraz: w pobliżu osiedla Nicanim,
Anno Domini 2000, żydowscy snajperzy za cel biorą 12 letniego Palestyńczyka,
Mohameta Adirę. Jego ojciec, Dżamel błaga w języku hebrajskim uzbrojonych drani by
przerwali ogień. Nie przerywają. Syn ginie. Nie pierwszy to (i nie ostatni) przykład
utraty dziewictwa przez Żydów na ziemi, którą konsekwentnie, kawałek po kawałku,
wydzierali jej prawowitym gospodarzom -- Palestyńczykom. Prawowitym -- boć to
element autochtoniczny w stosunku do Żydów; nie tylko tych przybyłych w ciągu
ostatnich 100 lat w okolice Jerozolimy. Pamiętajmy, cofając się do zamierzchłych
czasów, że dalekimi przodkami Palestyńczyków, będącymi oczywiście częścią
wielkiego i regionalnie zróżnicowanego narodu arabskiego, są również Kananejczycy i
Filistyni (od tych ostatnich zresztą Palestyna wzięła swą nazwę), których częściowo
wyrżnęły plemiona żydowskie przybywające na te tereny około 1000 roku przed
Chrystusem. Nie chcę być nadmiernie złośliwy, ale podobne Holokausty nie były w
starożytności obce Żydom. Tyle tylko, że nikt już dzisiaj o nich nie pamięta albo -- co
pewniejsze -- stara się zapomnieć. Cóż, słynne i powtarzane w tej pracy: "było
minęło"... Któż więc ma większe prawa do Palestyny: arabsko-palestyński sprzedawca
cytrusów z Jerozolimy, potomek antycznych ludów autochtonicznych, czy też syn lub
wnuk żydowskiego domokrążcy z Lublina? Piszący te słowa nie ma wątpliwości: ten
pierwszy. I proszę mi przy tej okazji nie zarzucać osławionego antysemityzmu, gdyż
lubię i podziwiam semickich Arabów jako całość, trochę mniej lubię i podziwiam wielu
współczesnych Żydów, nie lubię natomiast i krytykuje ich zwariowane, nadmiernie
rozdęte elity, które w idiotycznej krótkowzroczności roszczą sobie prawo do wszelkich
materialnych i duchowych -- dóbr tego świata.
Cóż, jestem Polakiem, dlatego też bliższy memu sercu jest palestyński młodzieniec
rzucający kamienie w stronę opancerzonego jeepa, niż jego żydowski (tak: żydowski, a
nic izraelski, gdyż w konflikcie bliskowschodnim to Żydzi, nie zaś anonimowi
Izraelczycy, walczą z Arabami; stosowanie tego słownego eufemizmu jest zresztą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin