Jerzy Śląski Żołnierze wyklęci. Warszawa 1995.pdf

(1451 KB) Pobierz
Jerzy Śląski Żołnierze wyklęci . Warszawa 1995
Od autora
Mimo sugestii, kierowanych pod adresem autora z różnych stron, nie jest to ciąg dalszy Polski Walczącej ani
suplement do niej. Wprawdzie i tam, zwłaszcza w II wydaniu, które cenzorzy jeszcze czytali, ale już mniej myśleli
o tym, co skreślić, a więcej o tym, co wkrótce z nimi będzie, zawarłem wątki stanowiące temat Żołnierzy wyklętych,
lecz uczyniłem to w sposób fragmentaryczny.
Także i ta książka nie odzwierciedla całości tej problematyki. Nie dysponuję odpowiednimi materiałami, a na
to, by dobijać się do archiwów i przekopywać w nich hałdy teczek, sił już nie staje. Z pewnością księga,
przypominająca walkę, jaką przeciw sowietyzacji Polski prowadziło zbrojne podziemie, jest potrzebna i wierzę, że
ona powstanie. W pracy nad nią jej autorom książka ta powinna być pomocna. Mówi bowiem o mało znanych
dziejach zgrupowania, które w walce tej odegrało istotną rolę, mianowicie zgrupowania „Orlika".
Nie jest to jednak monografia tego zgrupowania. Jego działalność w latach okupacji niemieckiej
zrelacjonowałem zaledwie w jednym rozdziale i to głównie dlatego, by uprzedzić zarzut, że żołnierze „Orlika" stali
wtedy z bronią u nogi, a zaczęli z niej strzelać dopiero po wejściu na ich teren Armii Czerwonej. Natomiast jego
późniejsze dzieje starałem się ukazać na szerszym tle walki zbrojnej oddziałów poakowskich, toczonej w całym
kraju, przypominając jednocześnie ówczesną sytuację Polski.
Niewątpliwie praca ta ma wiele usterek. Zapewne też znajdą się tacy, którzy zarzucą autorowi, że kogoś
pominął, a kogoś innego niesłusznie wyeksponował. Znam środowisko kombatanckie i wiem, że tak będzie. Ale
napisanie tej książki uważałem za swój obowiązek wobec mych towarzyszy broni z tamtych lat. Poległych,
zamordowanych, zmarłych i tych, którzy jeszcze żyją.
Za to, że zdołałem się z niego wywiązać, dziękuję dawnym żołnierzom „Orlika", Zdzisławowi Jaroszowi i
Zygmuntowi Kultysowi, bez których inspiracji i współdziałania ta książka by nie powstała. Dziękuję
za relacje innym koleżankom i kolegom z Armii Krajowej. Niech podziękowanie zechcą przyjąć p. Waldemar
Strzałkowski za pomoc w wydaniu tej pozycji i p. Andrzej Krzysztof Kunert za to, że dzięki jego ustaleniom
uniknąłem szeregu błędów i nieścisłości.
Oficynie Wydawniczej „Rytm" wraz z jej dyrektorem p. Tadeuszem Marianem Kolarskim gratuluję odwagi,
jaką wykazała, podejmując ryzyko wydania książki, mówiącej o sprawach, które rzekomo nikogo już dziś nie
interesują.
Ale w tym miejscu chciałbym dodać, że z dezaktualizacją tej problematyki jest podobnie, jak z przedawnieniem
zbrodni stalinowskich. Jak czas przedawnienia owych zbrodni winien być liczony nie od dnia, w którym je
popełniono, lecz od daty, od której stało się możliwe ich ściganie i karanie, tak i tematyka tej książki, mimo iż
dotyczy wydarzeń sprzed pół wieku, jeszcze się nie przedawniła, bo przecież dopiero od kilku lat można
prawdziwie o niej pisać.
Pisałem tę książkę przede wszystkim z myślą o młodych. Wiem, że dla większości z nich to już prehistoria.
Inne mają problemy, inne zainteresowania. To zrozumiałe. Jeśli jednak będą wśród nich tacy — a ufam, że będą —
którzy po nią sięgną i na dodatek zadadzą sobie trud jej przeczytania, to nieco się z niej dowiedzą o tym, jak to
rzeczywiście w tamtych latach w Polsce było. A to zawsze im się przyda.
W samo południe
Był poniedziałek, 24 czerwca 1946 roku, dochodziło południe. Drogą prowadzącą od Życzyna wolno posuwała
się furmanka, na której siedziało czterech mężczyzn. Dwóch szło obok niej. Koń wyraźnie kulał. Na skraju wsi
Piotrówek skręcił w stronę kuźni, stojącej przy rozwidleniu dróg do Trojanowa i Więckowa.
Wyglądający na drogę kowal spostrzegł, że furmanka zmierza ku jego zabudowaniom. Zatrzymała się w
obejściu, dwóch mężczyzn wyprzęgło konia i prowadziło go do kuźni, nieco oddalonej od domu. Mieli buty z
808966219.002.png
cholewami, wojskowe bryczesy, u jednego z nich kowal zauważył przytroczoną do pasa kaburę z pistoletem.
Okazało się, że koniowi odpadła podkowa. Kowal, poganiany przez przybyszów, zaczął szykować się do pracy.
W pobliżu kuźni mieszkał sołtys Maraszek. Dziś już nie można powiedzieć, kto go poinformował o przybyciu
do kowala podejrzanie wyglądających mężczyzn. Utrzymująca się przez szereg lat — i umieszczona w I wydaniu
tej książki — wersja, jakoby uczynił to kowal, posyłając do sołtysa córkę, okazała się nieścisła. Może sam sołtys
dostrzegł owych przybyszów, może doniósł mu o nich ktoś z obecnych wówczas w kuźni mieszkańców wsi.
Prawdy już nie dojdziemy.
Istotne jest to, iż Maraszek nie miał cienia wątpliwości, że do kowala przybyli ci, o których pojawieniu się
kazano mu natychmiast powiadomić milicję lub wojsko. Mając jeszcze w uszach ostre słowa funkcjonariuszy
Urzędu Bezpieczeństwa, grożących surowymi karami za niewykonanie tego polecenia, myśląc o sporej nagrodzie
pieniężnej, jaką za takie informacje obiecali — nie wahał się ani chwili. Córkę wysłał rowerem do żołnierzy, którzy
w związku z nadchodzącym referendum od kilku dni kwaterowali w Więckowie, synowi polecił pobiec do
Trojanowa, do komendanta tamtejszego posterunku Milicji Obywatelskiej.
Ppor. Feliks Matyjaśkiewicz, dowódca grupy saperów z l DP, skierowanych z Dęblina do Więckowa,
natychmiast zebrał swoich ludzi i ruszył z nimi w kierunku Piotrówka. To samo uczynił komendant posterunku MO
w Trojanowie, sierżant Wacław Ożóg. Milicjant, lepiej od
Matyjaśkiewicza znający zarówno teren, jak i partyzancką taktykę, nie zamierzał —jak tamten — atakować kuźni
frontalnie, lecz przewidując, że podejrzani na widok żołnierzy zaczną, wycofywać się w stronę oddalonego o
kilkaset metrów lasu, właśnie w tym lesie zaczaił się ze swoimi ludźmi. Obok milicjantów znaleźli się tam
funkcjonariusze UB, przysłani do Trojanowa, aby wzmocnić załogę posterunku.
Matyjaśkiewicz i Ożóg byli pewni sukcesu. Wiedzieli, że mają przewagę, mogli nawet przypuszczać, że
zaatakowani nie podejmą walki. Nie sądzili jednak, że ich sukces będzie tak wielki i że po tej potyczce spadnie na
nich grad nagród, awansów, odznaczeń. Wśród podejrzanie wyglądających mężczyzn, którzy przybyli do kowala,
był bowiem „Orlik".
Wracał z odprawy dowództwa Inspektoratu WiN (Wolność i Niezawisłość) Puławy, która odbyła się w
Życzynie. Towarzyszyło mu pięciu ludzi: trzech stanowiących ochronę, woźnica i dawny żołnierz oddziału, który
dołączył do nich przypadkowo.
Mam relację Kazimierza Piskały („Kotek"), rodem z Bobrownik nad Wieprzem, jednego z tej grupy. W latach
okupacji niemieckiej służył on w oddziale „Orlika", był ze swym dowódcą do końca, wiele przeszedł, mieszkał w
Szczecinie, gdzie zmarł w 1994 r. jako ostatni z tych, którzy wtedy towarzyszyli „Orlikowi". W relacji tej „Kotek"
pisał lakonicznie:
W czasie jazdy koniowi odpadła podkowa. Komendant postanowił zajechać do kowala. Kuźnia znajdowała się
w pobliżu skrzyżowania dróg Trojanów-Więcków-Życzyn przy wiosce Piotrówek. Do kuźni z koniem udali się
«Grom» i Mundek. «Kret» oddalił się, chyba wszedł na drzewo wiśni. Pozostali zostali na kwaterze. Od strony lasu
Życzyn zauważyliśmy nadchodzące wojsko. Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, UB? Oddałem w ich kierunku
kilka strzałów. Strzelali również «Grom» i Mundek. Komendant «Orlik» i «Ogarek» wycofywali się w stronę
Trojanowa. W tym momencie «Ogarek» został zabity. «Orlik» biegł dalej w stronę lasu Trojanów".
Nie dobiegł. Bili do niego z dwóch stron: saperzy od kuźni, milicjanci z lasu, na skraju którego ustawili
sowiecki ręczny karabin maszynowy Diegtiariewa. Można sądzić, że właśnie wtedy, gdy odezwał się ten erkaem,
„Orlik" zrozumiał, iż najście wojska na kuźnię nie było dziełem przypadku. Zablokowanie lasu oznaczało, że tamci
wiedzieli, kogo w kuźni zastaną i w jakim kierunku będą się wycofywać atakowani. Nie miał więc szans. Mimo to
biegł nadal. Był w półwojskowej kurtce, zielonych bryczesach, butach oficerkach. Trafili go dwoma pociskami z
erkaemu. Jeden przestrzelił mu nogę koło kolana, drugi lewe ramię. Przebiegł jeszcze
kilkanaście metrów, zatoczył się, upadł, z trzymanego w ręku pistoletu strzelił sobie pod brodę.
Było to tuż przed ścianą młodego lasu, koło samotnie stojącej wierzby. Czy zaszumiała wtedy żalem, co serce
rwie, jak jej siostrzyce ze znanej partyzanckiej pieśni?
Stoimy w tym samym miejscu. Jest lipiec 1995 roku, pochmurny i dżdżysty dzień. Z Warszawy jedzie się tu
szosą lubelską, na mniej więcej dziewięćdziesiątym kilometrze, w Trojanowie, skręca w prawo. Jeszcze około
sześciu kilometrów i Piotrówek.
808966219.003.png
Szczere pole. W oddali las. Ten sam, do którego wtedy nie dobiegł „Orlik". Tylko o prawie pół wieku starszy.
Żelazny krzyż ogrodzony niskim, także żelaznym płotkiem. Na krzyżu tabliczka informująca, że w tym miejscu
zginęli Marian Bernaciak ps. „Orlik", dowódca oddziału partyzanckiego 15 pp AK „Wilków" i jego nieznany z
nazwiska żołnierz. Podpisali: „żołnierze OP, którym dowódca zaufał". Omyłkowo podano datę: 23 czerwca 1946.
W rzeczywistości zdarzyło się to dzień później. Dawni podkomendni „Orlika" przez wiele powojennych lat toczyli
o tę datę spór. Przesądziły go dopiero wydobyte w końcu lat 80. dokumenty z UB i wojska.
Nie ma kuźni, nie ma sołtysa Maraszka i jego rodziny. Bezpośrednio po śmierci „Orlika" zabrali ich
funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i umieścili w swym hotelu przy ul. Środko-
wej na Pradze. Tu nie odważyli się wrócić. Nie znamy ich dalszych losów.
Nie ma też wierzby. Ale jest pomnik. Nie tu, na tym odludziu, lecz przy drodze Życzyn-Trojanów. Tam, gdzie
odchodzi od niej ścieżka, prowadząca do oddalonego o około 200 metrów miejsca, w którym zginął „Orlik". Piękny
pomnik, zaprojektowany przez inż. arch. Czesława Szlen-daka, czyli por. „Maksa", dawnego żołnierza 15 pułku
piechoty (15 pp) AK, odsłonięty został i poświęcony 25 czerwca 1995 r. Ufundowały go środowisko 15 pp
„Wilków" oraz koło Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Rykach.
Pusto i cicho. Wkrótce żniwa. Czas jakby cofnął się o prawie pół wieku. Zygmunt Kultys z Ryk, ps. „Lis",
żołnierz oddziału „Orlika" od jego sformowania aż do ujawnienia wiosną 1947 r., mówi półgłosem:
— Wiedzia ł już, że przegraliśmy i mógł stąd wyjechać, na Zachód, jak tylu innych. Żyłby do dzisiaj. Nie
wyjechał, bo nie chciał nas zostawić.
Pewnie, że mógłby wyjechać. Albo przynajmniej tego próbować. Wielu tak uczyniło. Niektórych pojmano,
osądzono, stracono — jak choćby „Zaporę" — ale większość zdołała przedrzeć się przez żelazną
kurtynę. Jeśliby mu się powiodło i jeśli dożyłby przełomu, jaki dokonał się w Polsce, z pewnością odwiedziłby tę
ziemię, na której urodził się i walczył i wraz z dawnymi towarzyszami broni, serdecznie wszędzie witany, znów
przemierzyłby ją od krańca do krańca. W 1990 r., gdy stało się to możliwe, miałby przecież 73 lata. Znacznie
starsi od niego przyjeżdżali i przyjeżdżają. Ale został.
Zalesię, duża wieś położona o cztery kilometry na północ od Ryk. W jej środku niska chata, niedawno
pomalowana na brązowo. Zielone okiennice, spadzisty, kryty eternitem dach, kwiaty, oszklona weranda. Wygląda
bardzo skromnie w porównaniu z domami, które ją otaczają. Wszystkie murowane, w większości
dwukondygnacyjne, z balkonami, garażami, przeróżnymi ozdóbkami. Jak i inne wsie w tym rejonie, Zalesię
zmieniło się tak, że „Orlik" chybaby go nie poznał.
W drewnianej chacie, w której mieszka dziś rodzina nie mająca z Bernaciakami nic wspólnego, przyszedł na
świat 17 marca 1917 roku. f W chwili śmierci miał więc 29 lat. W stopniu majora był wtedy zwierzchnikiem
wszystkich oddziałów i grup zbrojnych WiN, trwających jeszcze na terenie Inspektoratu Puławy.
Ojciec „Orlika", Michał Bernaciak, miał kawałek ziemi, ale żeby utrzymać rodzinę zajmował się rymarstwem.
Jego i jego żonę, Mariannę z domu Bliźniak, podziwiać trzeba i wspominać z szacunkiem za to, że mimo trudnych
warunków, w jakich żyli, własną jedynie pracą potrafili wszystkim swym dzieciom zapewnić wysokie jak na
tamten czas wykształcenie. A mieli tych dzieci pięcioro. Czterech synów i najmłodszą córkę.
Najstarszy, Zygmunt, odszedł bardzo wcześnie. Służył w 33 pp w Łomży, zmarł na zapalenie nerek w 1933 r.,
wkrótce po powrocie z wojska. Eugeniusz skończył seminarium nauczycielskie, jako oficer rezerwy (por. / kpt.)
sławnego 36 pp Legii Akademickiej bronił w 1939 roku Warszawy, okupację spędził w oflagach, po wojnie był
więziony, następnie pracował w szkolnictwie. Zmarł w 1987 r. Najmłodszy, Lucjan (ps. „Janusz"), urodzony w
1921 roku, w chwili wybuchu wojny uczeń średniej szkoły ogrodniczej w Kijanach k. Lublina, dzielił później losy
„Orlika". Był razem z nim w konspiracji, w 1945 roku dowodził przez pewien czas III plutonem OP 1/15 pp AK.
Ujęty przez NKWD w sierpniu 1945 dostał 10 lat. Żyje i mieszka w Warszawie.
Jedyna córka, Wanda, mimo że w chwili wkroczenia Armii Czerwonej na Lubelszczyznę miała zaledwie 13
lat, musiała uciekać z domu rodzinnego, bo też groziło jej aresztowanie.
Marian, ten, z którego rodzice byli dumni do końca swych dni, mimo że z jego powodu doznali wiele krzywd i
cierpień, po ukończeniu szkoły powszechnej w Rykach i gimnazjum im. Adama Czartoryskiego w Puławach odbył
służbę wojskową w Szkole Podchorążych Artylerii w Zambrowie. Ukończył ją w 1938 r. w stopniu plutonowego
podchorążego, otrzymując przydział mobilizacyjny do 2 Pułku Artylerii Ciężkiej w Chełmie. Do chwili wybuchu
808966219.004.png
wojny był zatrudniony jako pracownik kontraktowy w urzędzie pocztowym w Sobolewie.
l września 1939 r. stawił się w 2 PAC, otrzymał nominację na podporucznika i rozpoczął swą długą, trwającą
bez mała siedem lat, wojnę. We wrześniu walczył z Niemcami i z najeźdźcą sowieckim. Po dramatycznej obronie
Włodzimierza Wołyńskiego przed Armią Czerwoną dostał się do sowieckiej niewoli. Wieziony do obozu, po
minięciu Szepietówki, już na terytorium ZSRR, uciekł z transportu i w mundurze wrócił do rodzinnego Zalesia. Nie
miał tylko dystynkcji i czapki.
Transport szedł do Kozielska. Było w nim wielu oficerów 2 PAC, których później zamordowano w Katyniu.
Wśród nich przełożony ppor. Bernaciaka, płk Lucjan Jasiński, dowódca artylerii grupy „Włodzimierz".
Natychmiast po powrocie Marian Bernaciak rozpoczął działalność w Związku Walki Zbrojnej, przyjmując
pseudonim „Dymek". Prowadził w Rykach niewielki sklep z książkami i materiałami piśmiennymi, który był
przykrywką jego pracy konspiracyjnej. Mianowany szefem Kedywu podobwodu „A" (Dęblin-Ryki), należącego do
Obwodu Puławy AK, był organizatorem i dowódcą wielu akcji dywersyjno-sabotażowych. jesienią 1943 r.
zdekonspirowało go gestapo. Poszedł wówczas do lasii na czele zawiązku oddziału partyzanckiego, który wkrótce
rozrósł się do kompanii. Był to sławny OP 1/15 pp „Wilków" AK.
Wtedy „Dymek" stał się „Orlikiem". Wraz z oddziałem uczestniczył w wielu akcjach zbrojnych. Dowodził nim
w czasie „Burzy", gdy oddział liczył już ok. 300 ludzi. Po wkroczeniu Armii Czerwonej i nieudanej próbie marszu
z pomocą powstańczej Warszawie, oddział został rozwiązany. Zaczęło się wielkie polowanie UB i NKWD na jego
żołnierzy, a przede wszystkim na dowódcę. Zabijano ich na miejscu, zamykano w więzieniach, wywożono do
sowieckich łagrów.
W marcu 1945 r. „Orlik" odtworzył oddział, by dać w nim schronienie swym partyzantom i bronić chłopów
przed gwałtami i rabunkami NKWD i UB. Dowództwo oddziału powierzył por. „Świtowi" (Zygmunt Kęska), sam
zajął się organizowaniem zbrojnej samoobrony na terenie
Inspektoratu Puławy. Początkowo był podporządkowany Delegaturze Sił Zbrojnych, później wszedł w skład WiN.
Wkrótce jego zgrupowanie partyzanckie zyskało szeroki rozgłos wieloma brawurowo wykonanymi akcjami
zbrojnymi. Większością z nich „Orlik" dowodził osobiście. Zgrupowanie, tropione zaciekle przez przeważające siły
wojska, UB, MO i NKWD długo trwało w desperackiej, z góry skazanej na klęskę walce i do końca nie dało się
zniszczyć. Walczyło jeszcze po śmierci „Orlika", do marca 1947 roku.
W pamięci swych żołnierzy i wszystkich, którzy go znali „Orlik" pozostał wzorem oficera i dowódcy.
Zrównoważony, rozsądny i opanowany, nie szafował ludzkim życiem, cieszył się ogromnym autorytetem i szacun-
kiem. Wymagał wiele nie tylko od swych podkomendnych, ale i od siebie. Nigdy nie wypił więcej niż kieliszek
alkoholu. Ostro tępił pijaństwo, szerzące się wśród niektórych partyzantów. Nigdy nie działał pochopnie. Każdą
decyzję, zwłaszcza taką, która mogła pociągnąć utratę czyjegoś życia, rozważał starannie i wszechstronnie. Gdy ją
podjął, twardo dążył do jej realizacji. Rodziny nie założył, bo uważał, że nie czas ku temu.
Dziś w Rykach, z którymi przez całe życie tak blisko był związany, upamiętnia go napis na znajdującym się na
tamtejszym cmentarzu grobowcu rodziny Bernaciaków. Leżą w nim rodzice i najstarszy brat. „Orlika" tam nie ma,
choć widnieje tam jego nazwisko, pseudonim, funkcja i data śmierci.
— Gdy postawi łem ten pomnik — mówi Lucjan Bernaciak — i kazałem napisać, że Marian był dowódcą
oddziału AK, wezwano mnie do UB w Garwolinie i powiedziano, żebym to skasował, bo on tam nie leży, a
ponadto nie wolno stawiać pomników bandycie. Odpowiedziałem, że dla was to bandyta, ale dla mnie brat. Dali
spokój i tak zostało.
Dali spokój, bo za bramą cmentarną kończyła się ich wszechwładza.
A jeśliby nawet wtargnęli na cmentarz i zaczęli rozbijać nagrobki, niewątpliwie wywołaliby bardzo kłopotliwą
dla siebie reakcję społeczeństwa, tego zaś pragnęli uniknąć. Machnęli więc ręką. Do końca ich panowania „Orlik"
pozostał dla nich bandytą. Za takiego uważają go i dziś ci spośród nich, którzy jeszcze żyją. Takim też był — i
nadal jest — dla ich następców w SB i MO.
Gdy zginął — funkcjonariusze UB i MO na terenie, na którym działał, świętowali długo i hucznie. Mimo że
nie udało się im zniszczyć całej grupy, którą zaskoczyli w kuźni w Piotrówku.
Wraz z „Orlikiem" zginął wtedy partyzant z jego ochrony „Ogarek" (NN). Dwóch ujęto. Jednym był autor
cytowanej relacji, Kazimierz
808966219.005.png
12
Piskała, drugim — dawny sierżant 15 pp „Wilków" Stanisław Grzęda, ps. „Kret", który w tym towarzystwie znalazł
się przypadkowo, bo już wcześniej odszedł z oddziału i skończył swą wojaczkę.
Dwóm udało się wyrwać z matni i uciec, co zakrawało na cud, a zapewne było spowodowane rażącą
nieudolnością grupy operacyjnej. Byli to Kazimierz Wojtas, ps. „Grom", i Edmund Rodak ps. „Piorunek". Obydwaj
z Ryk. Ukrywali się przez długie lata, nie zostali ujęci, już nie żyją. Dokładne straty drugiej strony są nieznane, ale
wiadomo, że zostali ranni jacyś żołnierze.
O tym, co działo się z dwoma pojmanymi, mówi w swojej relacji Kazimierz Piskała:
Mnie i «Kreta» z zabitymi «Orlikiem» i «Ogarkiem» zawieźli samochodem do UB w Garwolinie. Zwłoki
«Orlika» zabrali do Warszawy, a co się stało ze zwłokami «Ogarka» nie wiem. Mnie z «Kretem» pozostawili w UB
w Garwolinie. Przez tydzień wcale mnie nie przesłuchiwali. Byli tak upojeni swym sukcesem, likwidacją dowódcy
bandy, postrachu powiatów garwolińskiego, puławskiego, łukowskiego, kozienickiego i kraśnickiego, że
aresztowani mieli kilka dni oddechu. Potem zaczęły się katowania i tortury nie do opisania. Pytali, kogo znamy na
placówkach, skąd pochodzą ulotki, gdzie jest drukarnia, co wiem o żołnierzach oddziału.
W październiku zawieziono nas do Warszawy, do więzienia karno-śledczego przy ul. 11 Listopada.
Siedzieliśmy do rozprawy sądowej, która odbyła się w marcu 1947 r. Mnie skazano trzykrotnie na karę śmierci. Na
mocy dekretu prezydenta wyrok zamieniono mi na dożywotnie więzienie, a później, na mocy amnestii, na 15 lat
więzienia. Po wyroku przewieziono mnie do Wronek, gdzie siedziałem sześć lat, następnie do Wiśnicza koło
Bochni, gdzie siedziałem trzy lata. Po dziewięciu latach powróciłem do domu i wyjechałem do Szczecina".
Sierżant „Kret" początkowo twierdził, że z „Orlikiem" i jego oddziałem nie miał nic wspólnego, a w Życzynie
znalazł się „w celach handlowych". W toku śledztwa w Garwolinie skonfrontowano go jednak ze świadkiem, który
zeznał, że w latach okupacji niemieckiej był razem z nim w OP I, dowodzonym przez „Orlika". Dostał pięć lat, ale
dzięki temu, że konsekwentnie nie przyznawał się do prowadzenia jakiejkolwiek działalności przeciw „władzy
ludowej" i nie potrafiono mu jej udowodnić oraz dzięki staraniom podejmowanym przez krewnych i znajomych,
wyszedł z więzienia już po roku. Wkrótce zmarł.
Zwłoki „Orlika" przewieziono do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, mieszczącego się
wówczas na Pradze. Mimo że
13
funkcjonariusze UB nie mieli wątpliwości, że w Piotrów ku zginął „Orlik", na polecenie swych przełożonych
musieli to potwierdzić. Przeprowadzono więc identyfikację zwłok. Przede wszystkim sprowadzono z więzienia
przy ul. Rakowieckiej jego rodziców, przetrzymywanych tam od dziesięciu miesięcy. Michał Bernaciak miał wtedy
63 lata i był ciężko chory, ale w śledztwie zachowywał godną postawę. Nie powiedział ani jednego zbytecznego
słowa, niczym nie obciążył i w żaden sposób nie odciął się od syna. Wraz z młodszą o sześć lat żoną potwierdził, że
to ich syn Marian.
Potwierdzili to również podkomendni i znajomi „Orlika", których przywożono z różnych więzień i aresztów.
Była wśród nich sanitariuszka OP 1/15 pp AK „Iskierka" (Halina Rybakowska-Szulc). Oto jak zapamiętała
ostatnie spotkanie ze swym dowódcą:
W wielkiej świetlicy ułożono go na deskach podwyższonych w górnej części ciała. Twarz była czysta i
spokojna, wyglądał jakby spał, ręce miał ułożone wzdłuż ciała, lewa była pokrwawiona i poszarpana pociskiem
dum-dum, prawa zupełnie czysta. Miał na sobie zielonkawą kurtkę o kroju wojskowym i bryczesy. Zaszokowały
mnie jego bose stopy, z palcami nadgryzionymi przez szczury. Sala wypełniona była przez wysokiej rangi
umundurowanych, obwieszonych orderami — mundury polskie i ruskie. Żołnierzy «Orlika» zwożono z różnych
więzień i aresztów, z Rakowieckiej przywieziono jego rodziców w celu zidentyfikowania go. Modlitwą i łzami
pożegnałam swego dowódcę. Byłam wówczas więźniarką UBP na Pradze. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co
zrobiono z ciałem".
Dzisiaj już wiemy. 4 lipca 1946 r. „Orlik" — pod nazwiskiem „Marian Biernacki" — został pochowany na
cmentarzu bródnowskim przy murze dzielącym go od cmentarza żydowskiego w kwaterze 45 N (potocznie zwaną
„przy studni"). W miejscu tym chowano żołnierzy AK, WiN i Narodowych Sił Zbrojnych, mordowanych przez UB
w więzieniu Warszawa III-Praga, znajdującym się w części dawnych koszar 36 pp przy ulicach 11 Listopada i
Namysłowskiej. Niemal dokładnie trzy miesiące wcześniej, bo 3 kwietnia 1946 r., pochowano tam por. „Świta"
(Zygmunt Kęska), który z ramienia „Orlika" dowodził w 1945 r. oddziałem partyzanckim, a po jego opuszczeniu
808966219.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin