Piotr Schmandt - Pruska zagadka.pdf

(1693 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Schmandt Piotr
Pruska zagadka
Sprawy inspektora Brauna
Podróż inspektora brauna
Inspektor Ignaz Braun przetarł miękką chusteczką okrą-
głe szkiełka okularów. Bez nich czuł się jak bez ręki.
Szybkim ruchem nałożył na nos cudowny wynalazek,
dzięki któremu najważniejszy ze zmysłów mógł z całą
ostrością rejestrować i oceniać błahe z pozoru elementy
układanki tworzącej rzeczywistość. Pociąg miarowo tur-
kotał, rytmiczne odgłosy toczących się kół wprawiały in-
spektora w doskonały nastrój. Wprawdzie Ignaz Braun
najlepiej czuł się w swojej przytulnej berlińskiej garsonie-
rze przy Diirenergasse, jednak i on od czasu do czasu od-
czuwał właściwą młodemu jeszcze człowiekowi potrzebę
wyrwania się w świat, chociażby miało ono oznaczać chwi-
lowe zaszycie się na prowincji.
W przedziale drugiej klasy oprócz inspektora siedzia-
ło troje ludzi. Starszy pan o kościstej twarzy i siwym wą-
siku czytał z namaszczeniem gazetę, której nie wypuścił
z rąk od chwili wejścia do pociągu na stacji w Szczecinie.
„Urzędnik podatkowy średniej rangi, może powiatowy in-
spektor szkolny, luteranin, przykładny ojciec kilkorga dzieci,
głosuje na prawicę od co najmniej trzydziestu lat i kocha
cesarza jak siebie samego. Nie miewa ekstrawagancji i nie
chodzi do kabaretu" — ocenił inspektor towarzysza pod-
róży. Znacznie częściej wzrok Ignaza Brauna wędrował
w stronę eleganckiej młodej kobiety siedzącej naprzeciw-
ko i trzymającej na krągłych kolanach wiercącą się dwu-
letnią dziewczynkę.
Inspektor należał do tych mężczyzn, którzy nie przeja-
wiają wyzywającej śmiałości w kontaktach z kobietami.
Lubił wzbudzać zainteresowanie u szykownych dam, schle-
biało mu, jeżeli zostawał obdarowany czarownym uśmie-
chem lub dyskretnym gestem świadczącym o życzliwości
rozmówczyni. Za nic w świecie inspektor Braun nie od-
ważyłby się jednak na zalecanie się do kobiet; nie leżało
w jego naturze wdzięczenie przejawiające się przybiera-
niem póz widywanych w trakcie spaceru po ogrodzie zoo-
logicznym w okolicach klatek z makakami czy pawianami.
Tego dnia policjant mógł bez obawy narażenia się na po-
dejrzenia ponętnej kobiety kierować w jej stronę aksamit-
ne spojrzenia, udając, że przypatruje się z życzliwością
jedynie żywotnemu maleństwu.
Zwięźle oceniwszy nudnego urzędnika podatkowego,
Braun z zapałem chłonął każdą cząstkę aury roztaczanej
przez młodą damę. Subtelny kapelusz z jasnożółtymi cze-
reśniami okrywał czarne włosy wychylające się niekiedy
na policzki zaróżowione lekko od wysiłku, nieuniknionego
przy opiece nad dzieckiem ciekawym świata. Wyszukana
i skromna elegancja pasażerki nie uszła uwadze Ignaza.
Kobieta nie należała do osób przesadnie szczupłych, jej
kształty uśmiechały się do młodego policjanta każdym ru-
chem, oszczędnym i kontrolowanym. Dama niekiedy karci-
ła dziecko i sadowiła je na kolanach z takim wdziękiem,
jakby sięgała po czekoladkę firmy Sarotti albo filiżankę ka-
wy ze śmietanką. Uroku towarzyszce podróży inspektora
dodawały rzadko przez kobiety używane okulary, przed-
miot łączący Ignaza z nieznajomą. Braun wiedział, że gdy-
by ujrzał damę na ulicy, byłaby ona dumna i wyniosła,
może nawet sprawiałaby wrażenie obrażonej na cały świat.
Starczył drobny gest, ciepłe słowo, zainteresowanie okaza-
ne dziecku, i znikała gdzieś jej rezerwa i chłód.
Policjant zdawał sobie sprawę, że nie zamieni z kobie-
tą ani jednego znaczącego słowa, że najpóźniej u celu włas-
nej podróży ostatni raz spojrzy na jej postać, ale starał się
o tym nie myśleć. Chwytał zachłannie każdą okazję i spo-
8
glądał naprzeciwko pogodnie, ciesząc się z tak miłych oko-
liczności podróży. Ignaz Braun nie oczekiwał od życia
wiele i należał do rzadkiej kategorii ludzi radujących się
promykiem słońca pośród ciemności świata, z którymi
miał do czynienia na co dzień.
Niski i przyjemny głos kobiety nie zdziwił inspektora.
Uderzająca była jedynie melancholijna nuta przebijająca
się w każdym słowie damy, do dziecka mówiącej po pol-
sku. Starszy pan nie wychylał nosa spoza swojej gazety,
Braun natomiast kilka razy odezwał się do towarzyszki
podróży i był przez nią pytany o rozmaite błahostki.
Niestety, nie wypadało biednemu inspektorowi wpa-
trywać się nieustannie w świeże oblicze powabnej istoty.
Ignaz Braun, jako człowiek interesujący się wieloma dzie-
dzinami życia i obarczony zawodową niejako ciekawością,
tak potrzebną w stołecznym Wydziale Zabójstw, uważnie
analizował mijane krajobrazy. Pociąg odjechał przed chwi-
lą ze stacji Słupsk i spiesznie podążał na wschód ku dal-
szym celom. Słotny marcowy dzień widać zatrzymywał
ludzi w ciepłych domach, skoro w przedziale inspektora
nie zaszła żadna zmiana. Podróżowali jedynie ci, których
zmuszały do tego okoliczności. Monotonny krajobraz pe-
łen nagich jeszcze drzew i szarych, umęczonych długą zi-
mą płaskich pól pozwalał Ignazowi skupić się na celu
podróży. Brunatne punkciki widocznych w oddali zabudo-
wań tylko na moment rozpraszały policjanta. Bardziej zaj-
mowały go ciemne oczy sąsiadki, ale ich blask inspektor
w umiejętny sposób potrafił umieścić w myślach obok
układanki obrazującej zadziwiające wydarzenia, których
miał stać się kolejnym uczestnikiem.
Ignaz oparł wygodnie plecy o pluszową tkaninę mięk-
kiego fotela i raz jeszcze pogrążył się w myślach dotykają-
cych najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy.
O wszystkim dowiedział się z prasy. „Berliner Beobach-
ter" szeroko rozpisywał się na temat wydarzenia, które
wstrząsnęło mieszkańcami spokojnego miasteczka w Pru-
sach Zachodnich należącego do regencji gdańskiej. Śladem
gazety na miejsce podążyli dziennikarze konkurencyjnych
tytułów, ale tamten pierwszy artykuł zrobił na Ignazu naj-
9
większe wrażenie. Krótkie zdania jak cięcia lancetu rzeź-
biły kształty kolejnych faktów i domysłów. „Jakież ona ma
piękne policzki..." — po raz kolejny zauważył inspektor
Braun i wrócił pamięcią do rzędów drobnych gotyckich li-
terek pochłanianych chciwie przed miesiącem.
Kiedyś, dawno temu, policjant przejazdem gościł w Wej-
herowie. Niewiele pamiętał z tamtego czasu. Pochodził z oko-
lic Poznania i takich miasteczek w całej monarchii widział
wiele. Teraz wiedza inspektora, uzupełniona lekturą, za-
czynała przekładać się na obrazy pojawiające się uporczy-
wie i z fotograficzną ostrością.
W połowie lutego 1901 roku mieszkańcy Prus cieszyli
się niemal wiosenną pogodą. Krótkie dni zimowe napeł-
niały okolicę jaskrawym słońcem, ciemności nadchodziły
coraz później, śnieg zdawał się nie tak zimny i nawet star-
si, poważni ludzie uśmiechali się częściej niż wypadało.
Od kilku dni tę aurę nadchodzącego przedwiośnia zakłó-
cał Johannes Wenders. Rozsądny i stateczny piekarz zu-
pełnie stracił głowę, chociaż wszyscy przyznawali, że na jego
miejscu zachowywaliby się tak samo. Kiedy dzieci ślizga-
ły się na łyżwach po kruszejącym lodzie, gospodynie robi-
ły codzienne zakupy, a z kominów ulatywał do nieba
gryzący dym, pan Wenders z kilkoma pomocnikami dzień
i noc przetrząsał każdy zakątek miasta. Pukał do drzwi,
prosił o pokazanie podwórek, chlewików i drewutni, zaj-
rzał do wszystkich kalwaryjskich kapliczek. Poszukiwania
Zgłoś jeśli naruszono regulamin