Updike John - Eastwick 01 Czarownice z Eastwick.rtf

(1613 KB) Pobierz

 

John Updike

Czarownice z Eastwick

Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz

Data wydania oryginalnego: 1984

Data wydania polskiego: 1993




Sabat

Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny.

Isobel Gowdie, 1662

Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód; jego ciało było twarde jak żelazotak myśleli ci, co go dotykali.

Agnes Sampson, 1590

Aha, i jeszcze cośpowiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie pośpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na myśl czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym zwyczajem do powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bóluSukie mówi, że pewien człowiek kupił rezydencję Lenoxów.

Jaki człowiek?spytała Aleksandra Spofford, która poczuła się nieco wytrącona z równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod wpływem stanowczych słów Jane.

Pewien facet z Nowego Jorkuodrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując niemal ostatnie słowa i nie wymawiając r, jak przystało na osobę pochodzącą z Massachusetts.Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny.

Aha. Jeden z tych.

Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę plotkę, plotkę o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać tu podboju, Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami Aleksandry Spoffordobecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do rozszyfrowania stanu Rhode Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-fioletowe góry wznoszą się w pogoni za delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części pewnych roślin, które jesienią odrywają się od swoich korzeni, żeglują w porywach wiatru w pogoni za horyzontem.

Sukie nie ma co do tego pewnościpowiedziała Jane pośpiesznie, przy czym jej s zaczynało się temperować.Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo owłosione dłonie. Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge Perley, że musi mieć taki duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A poza tym ma pewną ilość fortepianów.

Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy była dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z gardziołka zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło na jej ramieniu. Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w zaczynającym cierpnąć przedramieniu czuła mrowienie.

A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek?

Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego kota.

Sukie wie tylko tyleodrzekła tonem osoby, która musi się bronićile wczoraj wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej Marge Perley.

Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmuponownego umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego marmuru, w centrum Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły się w jednym punkcie, powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym brzegu Zatoki Narragansett, miało kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock Street, znajdowały się śródmiejskie firmy, a przy prostopadle do niej położonej Oak Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley natomiast była to osoba, do której należały okropne kanarkowe napisy Do sprzedania, wyskakujące tu i ówdzie na drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu prosperity gospodarczej i mody ludzie wprowadzili się do miasteczka i z niego wyprowadzili. (Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdowało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i było tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perleywłaścicielka napisówbyła kobietą przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali niż Jane, Aleksandra i Sukie. Tak, jeżeli ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym miasteczku czarownicąto właśnie ona. Marge Perley miała jednak mężamałego, kłótliwego Homera Perley, który bez przerwy przycinał bardzo krótko żywopłot z forsycjiwskutek czego różniła się od nich zasadniczo.

Papiery zostały przekazane w Providencewyjaśniła Jane, wciskając twardo końcoweence w ucho Aleksandry.

I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmipomyślała Aleksandra. Tuż przy jej twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana obojętna płaszczyzna drzwiczek szafki kuchennej; Aleksandra była świadoma istnienia strumienia atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego się jak wir przed zmęczonymi oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka tego człowieka i zakocha się w nim i że nie wyniknie z tego nic dobrego.

Czy on nie ma nazwiska?zapytała.

A wiesz, to idiotyczneodrzekła Jane Smart.Margie powiedziała Sukie jak on się nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy. Zaczyna się na van, von czy de.

Co za elegancjazauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by przygotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki brunet, Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek podróżujący, człowiek, na którym ciąży klątwa...

Kiedy on ma się wprowadzić?

Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!?

W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt grube brwi (zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące się i tworzące półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz był zawsze o ton jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była czarownicą o obfitych kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze szeroko w pragnieniu chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca raczej leniwą i entropijnie chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i skoncentrowana jak koniuszek zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez cały dzień przebywająca w mieście, zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem ludziom uśmiechów na powitanierozedrgana. Tak pomyślała Aleksandra, odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia otacza nas ze wszystkich stron; natura poszukuje nieuniknionych form i znajduje je, minerały i ciała organiczne układają się wzajemnie pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt równoboczny jest matką struktury.

Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do spaghetti, sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona i jej dzieci nie zjadłyby w ciągu stu latnawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki. Podnosiła dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego kotła stojącego na drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej mgliście, że jest to rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu kochankowihydraulikowi włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos przewidywał, że trzeba zmieszać posiekaną cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie krócejw tym była magiczna siła) na rozgrzanym oleju, następnie dodać sporo cukru, który zneutralizuje kwasowość, jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej drugiej); jednak to nie co innego jak łyżeczka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez którego męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę mieszankę należało dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią własnoręcznie i przechowywanych przez ostatnie dwa tygodnie na wszystkich parapetach okiennych, pomidorów, które teraz zostały pokrojone w talarki i wrzucone do miksera. W chwili gdy dwa lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar absurdalnej płodności został zesłany na popodpierane palikami rośliny rosnące w jej ogrodzie, do którego każdego popołudnia wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce przesączone przez rosnące rzędem wierzby. Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i blade jak gdyby zostały zrobione z taniego, zielonego papieru, łamały się pod ciężarem obficie wysypanych owoców. W tej płodności było coś wariackiego, był w niej krzyk podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących sprawić komuś przyjemność. Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin, najbardziej ludzkimi w swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodniste pomarańczowo-czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne jądra swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozlany na białym spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej własnym ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu Aleksandra dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z naturą. Czy w celu przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś neurotyczny święty w dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem wszelkiego zdrowia, więc jeżeli człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać, czyniąc tym samym zadość wymaganiom porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo to jednak gardziła czasami sobą, oskarżając się o lenistwo, które kazało jej wziąć sobie kochanka z rasy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości.

Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od jej rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z prostej drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spofford, spoczywał wysoko na kuchennej półce, w słoju. Był sprowadzony do postaci wielobarwnego proszku, a wieczko słoja zostało mocno zakręcone. Aleksandra sprowadzała go do tej postaci w miarę jak po przeprowadzce z Norwich w stanie Connecticut do Eastwick ujawniała się jej moc. Ozzie znał się na chromie i przeniósł się z fabryki armatury znajdującej się w pagórkowatym mieście, gdzie było zbyt wiele białych kościołów o obierających się ścianach, do firmy konkurencyjnej, mieszczącej się w betonowym budynku półmilowej długości, położonym na południe od Providence, w dziwnym industrialnym krajobrazie tego małego stanu. Przeprowadzili się siedem lat temu. Tutaj, w Rhode Island, jej moc rozszerzyła się jak gaz w próżni, dzięki czemu drogi Ozzie, odbywający codzienne podróże do pracy i z pracy wzdłuż szosy numer cztery, został zredukowany najpierw do rozmiarów zwykłego człowieczka, z którego słonym, powodującym korozję powietrzu pięknego macierzyńską urodą Eastwick, opadła zbroja patriarchalnego obrońcy, a późniejkiedy jego chroniczne potrzeby i równie chroniczna skłonność do akceptowania jej sposobu zaspokajania tych potrzeb zrobiły z niego człowieka żałosnego i podatnego na manipulacjędo rozmiarów dziecka. Ozzie całkiem stracił kontakt z jej wewnętrznym, poszerzającym się światem. Zaczął angażować się intensywnie w treningi baseballowe synów i w treningi drużyny kręglarzy, stworzonej w firmie. Kiedy Aleksandra wzięła sobie pierwszego kochanka, a potem kilku innych, jej mążrogacz skurczył się do rozmiarów suchej lalki leżącej obok niej w jej ogromnym, szerokim, gościnnym łożu jak pomalowana kłoda zabrana z poboczy drogi albo jak wypchany młody aligator. Kiedy doszło do rozwodu, jej były pan i władca stał się po prostu brudemczyli materią znajdującą się w niewłaściwym miejscu, jak to dawno temu określała dziarsko jej matkastał się pewną ilością kolorowego pyłu, który ona zmiotła i włożyła na pamiątkę do słoja.

Pozostałe czarownice przeszły podobne transformacje w trakcie życia małżeńskiego. Eks-mąż Jane Smart, Sam, wisiał w piwnicy jej farmerskiego domu wśród suszonych ziół i naturalnych leków, a ona od czasu do czasu wsypywała go do napoju miłosnego, za każdym razem biorąc tylko szczyptę dla dodania pikantności. Sukie Rougemont natomiast przerobiła swojego na plastik, z którego wykonała matę pod talerz. To ostatnie stało się niedawno; Aleksandra ciągle jeszcze była w stanie wyobrazić sobie Montyego stojącego na przyjęciach w marynarce z madrasu i zielonych jak nać pietruszki spodniach i wyrykującego z siebie szczegóły rozgrywek golfowych oraz pomstującego na powolną czwórkę kobiet, które przez cały dzień blokowały jemu i jego kolegom dojście do pól golfowych i ani razu nie zaprosiły ich, żeby zagrali. Nienawidził zarozumiałych kobietkobiet gubernatorów, histeryczek protestujących przeciwko wojnie, kobiet lekarzy, Lady Bird Johnson, a nawet Lyndy Bird i Luci Baines. Wszystkie uważał za lesbijki grające rolę mężczyzn. Monty, wyrykując swoje kwestie, pokazywał wspaniałe zęby, długie i bardzo równe, ale nie sztuczne, a rozebrany był raczej wzruszający, bo demonstrował cienkie, sinawe nogi, o wiele mniej muskularne niż jego opalone ręce gracza w golfa. A także opadające, pofałdowane pośladki, takie jakie często widuje się u kobiet w średnim wieku, których ciało wiotczeje. Monty był jednym z pierwszych kochanków Aleksandry. Dlatego teraz Aleksandra czuła się dziwnie (ale miała też dziwną satysfakcję), stawiając kubek smolistej kawy zrobionej przez Sukie na lśniącej, plastikowej macie, na której widoczne było brudne kółko.

Powietrze Eastwick dawało kobietom moc. Aleksandra nigdy przedtem nie była w takim miejscu jak to miasto, jeżeli nie liczyć tego zakątka Wyoming, przez który przejeżdżała z rodzicami, kiedy miała jakieś jedenaście lat. Wysadzili ją wtedy z samochodu, żeby zrobiła siusiu pod jakimś krzakiem, a ona, widząc suchą, górską ziemię zwilżoną chwilowo przez ciemny strumień, pomyślała: To nic. To wyparuje. Natura wchłania wszystko. To dziecinne spostrzeżenie pozostało w jej umyśle na zawsze wraz ze smakiem tej chwili spędzonej na poboczu porośniętym dziką roślinnością. A Eastwick było nieustannie całowane przez morze. Dock Street, z modnymi sklepami, w których sprzedawano perfumowane świece i witrażowe wstawki do okien przeznaczone dla turystów przyjeżdżających latem, ze staromodnym aluminiowym budynkiem restauracji sąsiadującej z piekarnią, z fryzjerem sąsiadującym z ramiarzem oprawiającym obrazy, z małą, gwarną redakcją lokalnej gazety i długim, ciemnym sklepem żelaznym prowadzonym przez Ormian, ta Dock Street splatała się ze słonym morzem, które ocierało się z pluskiem o dreny pod jezdnią i o pale, na których ulica była częściowo wsparta, dzięki czemu chwiejne, żyłkowane lśnienie wody iskrzyło się i drgało na twarzach miejscowych matron, niosących z supermarketu zwanego Bay Superette sok pomarańczowy i odtłuszczone mleko, wędliny i chleb z pełnoziarnistej mąki, a także papierosy z filtrem. Prawdziwy supermarket, w którym robiło się cotygodniowe zakupy, leżał w głębi lądu, w tej części Eastwick, gdzie kiedyś były pola uprawne; tutaj w osiemnastym wieku plantatorzy arystokraci, bogaci posiadacze niewolników i bydła, przyjeżdżali do siebie konno w odwiedziny, a przed każdym z nich jechał zawsze niewolnik, który otwierał bramy. Teraz, ponad wyasfaltowanym parkingiem supermarketu spaliny zabarwiały powietrze oparami ołowiu. Zabarwiały nimi to powietrze, które niegdyś, za ludzkiej pamięci, przesycone było tlenem napływającym znad pól kapusty i kartoflisk. Tam, gdzie przez całe pokolenia rosła kukurydzaten zadziwiający rolniczy artefakt Indianteraz małe, pozbawione okien fabryczki noszące nazwy takie jak Dataprobe czy Computech wytwarzały tajemnicze cudakomponenty tak precyzyjne, że robotnicy tam pracujący nosili na głowach plastikowe czepki mające nie dopuścić do tego, żeby drobinki łupieżu dostały się do maleńkich części elektromechanicznych urządzeń.

W Rhode Island, stanie słynnym z tego, że jest najmniejszy spośród pięćdziesięciu stanów, roi się od miejsc dziwnie i po amerykańsku rozległych, od prawie niezbadanych obszarów położonych wśród ciągnących się szeroko przemysłowych zabudowań, od opuszczonych domostw i zapomnianych rezydencji, od pustych wertepów, przez które biegną pospiesznie proste, czarne drogi, od przypominających wrzosowiska mokradeł i od opustoszałych wybrzeży leżących po obu stronach Zatokitego ogromnego klina wodnego wbitego prosto w serce stanu, w noszącą pełną ufności nazwę jego stolicę. Cotton Mather nazwał ten region niedopałkiem stworzenia i ściekiem Nowej Anglii. Ten kraj, który nigdy nie miał być odrębnym organizmem administracyjnym i w którym osiedlali się banici tacy jak trudniąca się czarami i mająca wkrótce umrzeć Anna Hutchinson, ten kraj jest w wielu miejscach pofałdowany i pomarszczony. Na najbardziej popularnym tutaj drogowskazie są dwie strzałki, z których każda wskazuje kierunek przeciwny niż ta druga. Ten kraj, miejscami podmokły i biedny, częściowo stał się jednak terenem zabaw nadmiernie bogatych. Będąc azylem kwakrów i antynomistówtych ostatnich zwolenników purytanizmurządzony jest jednak przez katolików, których czerwone wiktoriańskie kościoły górują jak frachtowce nad morzem bękarciej architektury. Jest pewien rodzaj metalicznej zieleni, wgryzającej się głęboko w gonty pokrywające dachy domów zbudowanych w czasie wielkiego kryzysu, rodzaj zieleni, którego nie spotka się nigdzie indziej. Skoro człowiek przekroczy granicę stanu, czy to w Pawtucket, czy Westerly, zauważa subtelną zmianę, zauważa pojawienie się radosnego rozwichrzenia, pogardy dla pozorów, zauważa chimeryczny brak dbałości o wygląd zewnętrzny. Za zbudowanymi z desek slumsami zieją obszary krajobrazu księżycowego, gdzie jedynie osamotnione przydrożne stoiska, na których oferują się do sprzedaży duchy zeszłorocznych OGÓRASÓW, zdradzają pełną pragnień, szerzącą zniszczenie obecność człowieka.

Aleksandra jechała właśnie przez taką okolicę, chcąc ukradkiem rzucić okiem na dawną rezydencję Lenoxów. Wzięła ze sobą do samochodua jeździła subarukombi w kolorze dyniczarnego labradora imieniem Coal. Zostawiła ostatni wysterylizowany słój z sosem na ladzie kuchni, żeby wystygł, a do lodówki przyczepiła przy pomocy magnesu w kształcie Snoopyego karteczkę dla swoich czworga dzieci. Było na niej napisane: MLEKO W LODÓWCE, CIASTECZKA OREO W PUDEŁKU NA CHLEB. WRACAM ZA GODZINĘ. CAŁUJĘ.

W czasach gdy żył jeszcze Roger Williams, rodzina Lenoxów podstępem wymogła na wodzach plemienia Narragansett, żeby wynieśli się z tych okolic i uzyskała w ten sposób majątek ziemski, który zagospodarowała na europejską modłę. Jednak, mimo że pewien major Lenox poległ śmiercią bohaterską w Bitwie na Wielkich Moczarach stoczonej podczas Wojny z Królem Filipem[1] a jego pra-pra-prawnuk, Emory, podczas Konwencji w Hartford w roku 1815 elokwentnie proponował, żeby Nowa Anglia odłączyła się od Unii, rodzina, ogólnie mówiąc, stopniowo podupadała. W czasie gdy Aleksandra przyjechała do Eastwick, w całym Południowym Okręgu nie było już ani jednego Lenoxa poza starą wdową, Abigail, mieszkającą w sennej malowniczej wiosce, zwanej Old Wick. Wdowa ta chodziła po okolicznych dróżkach, gadając do siebie i kuląc się, żeby nie dostać jednym z kamyków rzuconym przez dzieci. Dzieci te później, wezwane na przesłuchanie przez miejscowego policjanta, twierdziły, że bronią się w ten sposób przed złym okiem. Ogromne posiadłości Lenoxów dawno już zostały rozparcelowane. Ostatni męski potomek rodu, mający jeszcze pieniądze, kazał zbudować na wyspie będącej wciąż własnością rodziny i położonej na obszarze słonych mokradeł poza Wschodnią Plażą, murowany dwór będący pomniejszoną, ale robiącą wrażenie na miejscowych, imitacją letnich domów w pałacowym stylu, jakie w owej pozłacanej erze wznoszono w Newport. Mimo że na grobli zbudowano drogą i mimo że wiele razy podnoszono jej poziom, przywożąc świeże dostawy żwiru, dwór zawsze miał tę niedogodność, że był odcięty w czasie przypływu. Od roku 1920 mieszkało w nim z przerwami kilku kolejnych właścicieli, którzy dopuścili do tego, że znalazł się on w opłakanym stanie i wymagał remontu. Podczas zimowych sztormów ogromne dachówkiniektóre czerwonawe, a niektóre niebieskawoszarenieustannie spadały na ziemię, aby potem, latem, leżeć jak bezimienne nagrobki w plątaninie mizernej nie ścinanej trawy; przemyślnie uformowane rynny i inne elementy z blachy pozieleniały i znajdowały się w stanie rozkładu; ozdobna ośmiokątna kopuła, z której rozciągał się widok we wszystkich kierunkach, przechyliła się w stronę zachodnią; masywne kominy, uformowane na kształt piszczałek organów albo potężnie umięśnionych gardeł, domagały się zaprawy murarskiej i gubiły cegły. Jednak sylwetka dworu, oglądana z pewnej odległości, była wciąż imponująca i miała prawie nieskazitelną linię. Tak pomyślała Aleksandra, która zaparkowała samochód na skraju drogi prowadzącej wzdłuż plaży, chcąc rzucić okiem ponad półmilowej długości mokradłami.

Był wrzesień, czas wysokich przypływów. Mokradła położone między tym miejscem a wyspą były tego popołudnia podobną do nieba płachtą wody. Z tej płachty wystawały koniuszki trawy bagiennej, która właśnie przybierała błocistą barwę. Droga na grobli miała być przejezdna dopiero za kilka godzin. Było parę minut po czwartej; panował spokój, a ciężkie, podobne do sukna niebo skrywało słońce. Kiedyś dwór zasłaniała aleja wiązów będąca przedłużeniem drogi na grobli i ciągnąca się aż do drzwi frontowych, jednak wiązy te zmarniały wskutek choroby; pozostały po nich tylko wysokie kikuty pozbawione konarów, tworzących kiedyś szerokie łuki, i tkwiące tam na kształt postaci ludzkich w całunach pochylających się jak owa pozbawiona rak statua Balzaka wyrzeźbiona przez Rodina. Dom miał ponurą, symetryczną fasadę z licznymi oknami, które wydawały się zbyt małezbyt małe były zwłaszcza okna na trzecim, przeznaczonym dla służb piętrze, ciągnące się pod dachem monotonnym, niezróżnicowanym rzędem. Kilka lat temu Aleksandra była we dworze. Poszła tam z Ozziem na koncert na rzecz ubogich, który odbywał się w sali balowej. Ze swej wizyty zapamiętała tylko tyle, że szła przez pokoje, skąpo umeblowane, pachnące pleśnią i dawnymi rozkoszami. Kolor dachówek na zaniedbanym dachu mieszał się z barwą ciemności, z barwą chmur nadciągających od północy. Jednak nieto nie były tylko chmury, nie tylko chmury wprowadzały niepokój do atmosfery: z lewego komina unosiła się cienka smużka białego dymu. Ktoś był w środku.

Tak, był tam ten człowiek o owłosionych dłoniach.

Przyszły kochanek Aleksandry.

Albo może, co bardziej prawdopodobne, jakiś robotnik czy stróż przez niego wynajęty. Aleksandrę zaczęły piec oczytak je wysilała, chcąc sięgnąć wzrokiem jak najdalej. A całe jej wnętrze, podobnie jak niebo, pogrążyło się w ciemności, w poczuciu, że ona sama jest tylko godną politowania obserwatorką. Ostatnimi czasy kobiece pragnienia wypełniały wszystkie gazety i czasopisma; seksualne równanie zostało odwrócone, gdyż dziewczęta z dobrych rodzin uganiały się za zbydlęconymi gwiazdorami rocka, za smarkatymi, nieogolonymi gitarzystami ze slumsów Liverpoolu czy Memphis, wyposażonymi jakimś sposobem w obrażającą moralność moc, za ciemnymi słońcami zamieniającymi te chowane pod kloszem dzieci w obdarzone samobójczym instynktem zwolenniczki orgii. Aleksandra pomyślała o swoich pomidorach, o soku gwałtowności pod zadowoloną z siebie skórą tych pulchnych owoców. Pomyślała też o swojej starszej córce, siedzącej samotnie w pokoju wraz z tymi Beatelsami i Monkeesami... Co innego Marcy, a co innego ona, jej matka; matce wolno tak marnować czas i wypatrywać oczy.

Zacisnęła powieki, starając się od tego odciąć. Wróciła do samochodu, w którym siedział Coal, i odjechała jakieś pół mili w stronę plaży prostą, czarną drogą.

Po sezonie, jeżeli nikt nie znajdował się w pobliżu, można było spacerować spuściwszy psa ze smyczy. Jednak ten dzień był ciepły i stare samochody oraz mikrobusy volkswageny z zasłonkami w oknach, pomalowane w psychodeliczne pasywypełniały wąski parking. Za domkami kąpielowymi i budką z pizzą leżało na wznak sporo młodzieży w strojach kąpielowych i z radiami, jak gdyby lato i młodość nie miały się nigdy skończyć. Respektująca plażowe przepisy porządkowe Aleksandra trzymała na podłodze, w tylnej części samochodu linkę do wieszania bielizny. Coal aż trząsł się z obrzydzenia, kiedy przekładała pętlę przez jego nabijaną ćwiekami obrożę. Jakby cały składał się tylko z mięśni i zapału, pociągnął ją za sobą po stawiającym opór piasku. Zatrzymała się, żeby jednym szarpnięciem zdjąć beżowe espadryle, a pies w tym momencie mało się nie udusił. Rzuciła buty za kępę trawy w pobliżu końca chodnika z desek. Chodnik rozpadł się na sześciostopowe segmenty podczas niedawnego przypływu, który pozostawił na płaskim piasku tuż przy wodzie butelki po Cloroxie, rurki po tamponach i puszki po piwie. Puszki te znajdowały się w wodzie tak długo, że zeszły z nich namalowane napisy. Wyglądały teraz przerażającobyły nieoznakowane jak bomby, które wytwarzają terroryści i które potem zostawiane są przez nich w miejscach publicznychw celu obalenia systemu i zapobieżenia w ten sposób wojnie. Coal pociągnął ja dalej. Minęła kupkę oblepionych pąklami kanciastych głazów stanowiących część falochronu zbudowanego tu w czasach gdy plaża była miejscem igraszek bogaczy, a nie nadmiernie eksploatowanym terenem publicznych zabaw. Głazy były z jasnego, czarno nakrapianego granitu, a na jednym z największych znajdował się wspornik ze sworzniami, który rdza zjadła tak, że stał się delikatny jak rzeźba Giacomettiego. Dźwięki wydobywające się z radioodbiorników młodych ludzidźwięki impertynenckiego rockaomywały Aleksandrę ze wszystkich stron, omywały ją, gdy tak szła plażą, świadoma, że wyglądała ciężko i żebosa, ubrana w workowate, męskie dżinsy i znoszony zielony ozdobiony brokatem żakiet, pochodzący z Algierii, który wraz z Ozziem kupili w Paryżu podczas miodowego miesiąca siedemnaście lat temumusi przypominać czarownicę. W żyłach Aleksandry płynęła krew ludów północy, mimo że latem jej skóra stawała się po cygańsku oliwkowa. Jej nazwisko panieńskie brzmiało Sorensen. Matka wbijała jej do głowy przesąd, według którego kobieta, wychodząc za mąż, powinna zmienić inicjały. Jednak ona wtedy kpiła sobie z magii i paliła się do tego, żeby rodzić dzieci. Marcy została poczęta w Paryżu na żelaznym łóżku.

Aleksandra nosiła włosy splecione w jeden gruby warkocz spadający jej na plecy; czasami upinała warkocz z tyłu głowy i przypominał on wtedy kręgosłup. Jej włosy nigdy nie były przeraźliwie jasne jak u prawdziwych Wikingów, miały kolor blado-błotnisty, obecnie jeszcze przybrudzony przez siwiznę. Siwizna w większości wypuszczała swoje pędy z przodu; na karku włosy były nadal tak delikatne jak włosy dziewczyn wygrzewających się tutaj w słońcu. Gładkie, młode nogi, które mijała idąc, miały kolor karmelu, pokryte były białym puszkiem i ułożone równo jak gdyby łączyło je jakieś poczucie solidarności. Majteczki od kostiumu bikini jednej z dziewczyn błyszczały, napięte jak bęben w pełnym świetle. Coal rzucił się w przód, sapiąc i wyobrażając sobie, że czuje jakąś woń, że wietrzy coś zwierzęcego w pachnącym wodorostami nadmorskim powietrzu. Ludzi na plaży ubyło. Jakaś młoda para leżała splątana w dołku wygniecionym własnymi ciałami w ospowatym piachu. Chłopak mruczał coś w nasadę szyi dziewczynyjakby do mikrofonu. Nadmiernie umięśnione męskie trio grało we Frisbee; długie włosy chłopców podfruwały w powietrzu; podczas gdy oni sapali i dyszeli; ich bezczelne rzucanie i pokrzykiwanie ustało dopiero wtedy, gdy Aleksandra celowo pozwoliła potężnemu czarnemu labradorowi, żeby przeciągnął ją przed duży trójkąt, który tworzyli grając. Wydało jej się, że przeciąwszy go słyszy za plecami słowo prukwa czy rura. Mo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin