Wąska droga do życia wiecznego.doc

(145 KB) Pobierz

 

 

 

Wąska  droga do życia wiecznego

 

 

Erlo Stegen

 

 

 

 

 

W Ewangelii według Mateusza, 7:13–14, czytamy następujące słowa: „Wchodźcie przez ciasną bramę; albowiem szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują”.

 

W 1973 roku, sześć lat po rozpoczęciu przebudzenia, ciężko zachorowała nasza najmłodsza współpracownica, Zuluska, Lidia Dube. Przebywała ona w niedużym szpitalu przy misji Kwasizabantu, gdzie dużo i usilnie modlono się o nią. Jednak wszystkie nasze modlitwy nie pomagały. Chorej było coraz gorzej i gorzej. Widząc, że dalej tak być nie może, wezwałem do siebie jej rodziców i powiedziałem, żeby oni próbowali zwrócić się do lekarzy, bo wszystkie modlitwy o nią nie pomagają. (Później mogliśmy się przekonać, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia z wypełnieniem się słów Pisma, mówiących o tym, że Pan działa ponad naszymi pragnieniami, prośbami i rozumieniem).

 

 

Mówiąc o tym, że zaproponowałem rodzicom Lidii konsultację z lekarzami, chcę podkreślić przez to, że my nie jesteśmy przeciwni pomocy medycznej i jesteśmy wdzięczni Bogu za to, że daje On lekarzom zdolności i wiedzę, żeby pomagali ludziom w ich cielesnych cierpieniach. W odpowiedzi na moją propozycję ojciec i matka chorej poprosili mnie, abym pojechał razem z nimi. Nie odkładając tego na później, pojechaliśmy z Lidią do pewnego dobrego specjalisty, który gruntownie ją zbadał i stwierdził ostre zakłócenie funkcji nerek. Zastosowano intensywne leczenie, które niestety nie dało żadnych rezultatów. Wtedy znów poszliśmy z wizytą do tego lekarza. Znowu zbadawszy Lidię, powiedział, że ma ona ciężki rodzaj szeroko rozpowszechnionej w Południowej Afryce choroby tropikalnej, dlatego trzeba ją bezzwłocznie i szybko hospitalizować, co też uczyniliśmy. Jednak pomimo wszystkich starań samopoczucie pacjentki polepszyło się tylko na krótki czas, po czym nastąpiło ostre pogorszenie, które pobudziło nas, abyśmy zwrócili się do innych, wyższych instancji medycznych. Ostatecznie postawiono diagnozę: ciężkie porażenie nerek, z powodu czego podjęto odpowiednie leczenie, które też nie miało powodzenia.

 

 

W tym czasie, chodząc od jednego lekarza do drugiego, nie mogliśmy zrozumieć tego, co się działo. Dopiero o wiele później, po tym, gdy Bóg podjął Swoją decyzję, zrozumieliśmy, co oznaczało wszystko, co przeżyła Lidia. Niestety, my, ludzie, tak jesteśmy krótkowzroczni i ślepi, że często jesteśmy niezdolni rozpoznać wolę Bożą w tym, co z nami się dzieje. Przy tym wydaje się nam, że wszystko idzie wspak, krzywdząco, niesprawiedliwie i absurdalnie, i jest jakimś głupim przypadkiem zwykłych okoliczności. W takich chwilach męki i rozpaczy, często niestety nie możemy zobaczyć w naszym nieszczęściu potężnej, kierującej ręki Tego, który wie i przewiduje wszystko naprzód.

 

 

Wypełniając polecenia lekarzy, dokładnie dając Lidii wszystkie lekarstwa, pomimo to z goryczą zauważyliśmy, że medykamenty nie tylko nie pomagały jej, lecz jakby jeszcze bardziej pogarszały jej i bez tego ciężki stan. Widząc grozę nadchodzącej śmierci, znowu pośpiesznie przewieźliśmy ją do szpitala. Nie ukrywając przed nami niebezpiecznego stanu, specjaliści powiedzieli, że rozwijają się u niej symptomy ciężkiej niewydolności serca, nerek i wątroby, i jeśli szybko nie położy się jej do szpitala, na pewno umrze. Po tym wniosku zapytałem rodziców Lidii, w jakim mieście i w jakim szpitalu chcieliby umieścić swoją córkę. Odpowiadając na to, ojciec powiedział, że chciałby, aby Lidia sama podjęła decyzję. Gdy zwróciliśmy się do dziewczyny, powiedziała, że jej pragnieniem jest jedno — aby ją zostawić w Kwasizabantu i jeśli tak się podoba Panu, by mogła umrzeć wśród bliskich i krewnych.

 

 

Zastanowiwszy się, wypowiedziałem myśl, że niełatwo będzie to urzeczywistnić, bo w misji zawsze jest dużo ludzi i wszystkie pomieszczenia są przepełnione. Lecz nagle przypomniałem sobie o naszym starym, oddalonym od innych zabudowań domku, do którego współpracownicy chodzili modlić się w samotności i nawiązywać ścisłą łączność z Panem. W ten sposób problem został rozwiązany i umieściliśmy śmiertelnie chorą dziewczynę w naszym domku modlitwy. Wkrótce zrozumieliśmy, że wszystko, co działo się z Lidią, było nieprzypadkowe i że Bóg, jeśli tak można się wyrazić, był zajęty tym, aby przez jej chorobę napisać dla nas pewną bezcenną księgę Jego objawienia.

 

 

W tym domku przy Lidii przebywali niektórzy z jej krewnych i ktoś ze współpracowników misji, kto krzątał się koło niej, starając się chociaż swoją troską i miłością ulżyć w męczących ją cierpieniach przedśmiertnych. Po paru tygodniach nie mogła już przyjmować pokarmu, prawie nic nie piła i cierpiała straszne bóle. Lecz, co dla nas było dziwnym i niezwykłym, im ciężej było jej na ciele i im bardziej natarczywe stawały się jej bóle, tym lepiej ujawniało się wewnętrzne życie duchowe, tym bliższy i wyraźniejszy był jej kontakt z Bogiem. To wszystko było dla mnie wielkim objawieniem Pańskim, gdyż w swoim życiu praktycznie ciągle stykałem się z tym, że im było gorzej z jakimś chorym, tym bardziej stawał się on nerwowym, zirytowanym, nieznośnym dla otoczenia, sprawiając tym samym, rzecz jasna, radość diabłu i smutek Bogu. Co zaś tyczy się przypadku z Lidią, to tutaj było odwrotnie: gdy na jej twarzy zauważyliśmy odbicie szczególnie silnych cierpień cielesnych, to cicho mówiliśmy jeden do drugiego: „Teraz musimy bardzo uważać na to, co ona mówi! Teraz będzie ona nas uczyć szczególnie głębokich prawd duchowych, które objawił jej Pan”. Siedzący przy jej łóżku zaczynali zapisywać to, co wypowiadały jej spieczone usta. Przez wiele dni i nocy, będąc w zachwyceniu, wciąż powtarzała: „O, tak! Droga do nieba to niełatwa droga!” Od czasu do czasu cichym i szeleszczącym szeptem przekazywała nam, co ujrzała, a my, wstrzymawszy oddech, wsłuchiwaliśmy się w jej prawie niewyraźne słowa: „Bóg pokazał mi drogę wiary, drogę Pana”.

 

 

Drodzy przyjaciele! Opowiadając teraz tę niezwykłą historię o czarnej dziewczynie, której Pan przed jej śmiercią zechciał pokazać dwie drogi, i która z Jego woli przeszła przez śmierć, a później znów została zwrócona życiu, w ogóle nie mam zamiaru pokazać na tym przykładzie wielkiego cudu Bożego, który dokonał się u nas. I chociaż to rzeczywiście cud, i większego, rozsądzając po ludzku, trudno sobie wyobrazić, ja pomimo to ciągle chcę powtarzać, że dla mnie i dla nas wszystkich, którzy zakosztowaliśmy przebudzenia duchowego, jest znacznie większym cudem, gdy do nowego życia w Chrystusie zmartwychwstaje martwy duchowo człowiek, ten, który zostaje wyciągnięty przez Boga z duchowego grobu oraz ze strasznej bezdenności grzechu i przekleństwa.

 

 

Nie będę wdawać się w szczegóły, opisując godziny przed śmiercią i śmierć Lidii, chociaż przewiduję z waszej strony pytania, które w takich przypadkach zadają mi ludzie w Europie Zachodniej: „A jak ona umierała? Czy to rzeczywiście była śmierć? Możliwe, że była to tylko śmierć pozorna, coś na podobieństwo snu letargicznego? Czy był przy tym lekarz, który by jako specjalista mógł rzeczywiście stwierdzić jej zgon? Czy i w naszych czasach może mieć miejsce wskrzeszenie z martwych?”

 

 

Uprzedzając te pytania, chcę powiedzieć, że nie zamierzam nikogo przekonywać, udowadniając prawdziwość tego, co się zdarzyło. Każdy może mieć na to swój pogląd osobisty. Ja zaś, będąc żywym świadkiem tego przypadku, chcę tylko podzielić się z wami tym, co widziały moje własne oczy i co mogły słyszeć moje uszy. A czy uwierzycie mojemu opowiadaniu, czy nie uwierzycie, to wasza sprawa.

 

 

To, co usłyszeliśmy od Lidii w dniach męcząco ciężkiej choroby przed jej śmiercią, przypominało mi słowa 24–go Psalmu i te nakazy, wskazówki i wyjaśnienia, które czytamy w 7 rozdziale Ewangelii według Mateusza. To przypominało także i to, co znaliśmy z książki Johna Bunyana „Wędrówka Pielgrzyma na Górę Syjon”, chociaż sama Lidia nigdy nie czytała i nic o niej nie wiedziała. Pan pokazał jej dwie drogi — szeroką oraz wąską i w obrazowej formie tak wyraźnie scharakteryzował je, że to, co ujrzała, może pozwolić wszystkim nam spojrzeć na nasze życie oczami Bożymi, ujrzeć swoje ziemskie chodzenie w świetle wieczności i określić, na jakiej drodze znajdujemy się obecnie.

 

 

Szeroka droga, którą widziała umierająca dziewczyna, była tak szeroka i przestronna, że po niej jednocześnie mogły iść tłumy ludzi. Miejsca było tak wiele, że każdy człowiek mógł swobodnie poruszać się razem z całym swoim dobytkiem, z tym wszystkim, co miał i co do niego należało. Takiemu pielgrzymowi mogli towarzyszyć jego żona, dzieci, krewni, przyjaciele i znajomi. Mógł wziąć z sobą całe swoje bogactwo, wszystko, co zgromadził i pozyskał podczas swojego ziemskiego życia. Po takiej drodze nie trudno było iść. Było to lekkim i przyjemnym zajęciem. Uwzględniano tu wszystkie uczucia ludzkie, doznania i okoliczności. Jeśli, na przykład, masz chęć pójść na nabożeństwo, to możesz tam pójść; jeśli czujesz się zbyt zmęczony, możesz pozostać w domu. Jeśli nagle poczujesz ból głowy, to można zlekceważyć zgromadzenie i wygodnie usadowiwszy się w fotelu przeglądać gazety, słuchać radia lub oglądać telewizję (Przy tym ból głowy, jak nie byłoby to dziwne, od razu znika). Na szerokiej drodze każdy mógł swobodnie przechadzać się to w jedną, to w drugą stronę, rozglądając się na boki. Nie trzeba być ostrożnym i czuwać podczas stawiania nóg. W ogóle tutaj czujesz się tak swobodnie, że możesz podskakiwać i tańczyć jak chcesz. Na tej drodze, według chcenia, można się modlić lub wziąwszy Biblię, dla uspokojenia sumienia przeczytać parę wersetów lub rozdziałów, a potem odłożyć ją na bok i zająć się przeglądaniem pisma lub gazety. Jest to droga odpowiadająca każdej potrzebie, smakowi i pragnieniu. Idąc nią, wróciwszy do domu można rozzłościć się na żonę, która przygotowała na obiad nie to, co byś chciał, powiedzieć w odpowiedzi na jej usprawiedliwienia „parę miłych słów” i dla większego wrażenia gniewnie wyjść z domu, głośno trzaskając przy tym drzwiami; a później, w ten sam dzień, kładąc się spać, przed snem w najpobożniejszy sposób klęknąć i wygłosić „świętą” modlitwę (przecież trzeba przed snem pomodlić się), po czym, nie zwracając uwagi na modlącą się obok żonę, wstać i powalić się do spania, demonstracyjnie odwracając się od niej. Następnego ranka — pierwsza rzecz, to znów na kolana, a potem znów do pracy, niosąc w sercu złość na swoją „bezmyślną” żonę. Tak, tak! Na szerokiej drodze można swobodnie dopuszczać do swego serca urazy, złość i gniew. Na niej spokojnie możesz obmawiać i plotkować. Na niej nie ma potrzeby przebaczać. W swoim sercu można mieć wszystko, co tylko jest możliwe, i to wszystko nosić w sobie. Na tej drodze można spokojnie spierać się i kłócić z bliźnimi i jak się mówi, powiedzieć wszystko, co o nich myślisz, po czym z czystym sumieniem pójść na nabożeństwo, rozumie się, nawet nie myśląc o pojednaniu. Tak więc, jak widzicie, szeroka droga, pokazana Lidii, była rzeczywiście bardzo szeroka! Możliwości na niej było ile chcesz, w tej liczbie i dla tych, którzy nazywają siebie dziećmi Bożymi. Interesującym byłoby zobaczenie, jak szeroka jest ta droga, po której ty idziesz, mój drogi przyjacielu!

 

 

Lidia widziała, jak po tej drodze szedł pewien człowiek, który wyglądał na wesołego i szczęśliwego. Przed chwilą wypił trochę czerwonego wina, tak mówiąc „dla ducha”, a teraz z radości śpiewał i tańczył, będąc w tak zwanym dobrym stanie ducha. Na zadane przez kogoś pytanie, dokąd idzie, nie namyślając się zaraz odpowiedział:

 

 

Jak to dokąd? Czy nie widzisz? Do nieba, oczywiście! Po prostu nie jestem tak fanatyczny i zawężony w poglądach, jak są niektórzy! — Obejrzawszy się i zobaczywszy kogoś, kto w duchowej walce próbował znaleźć inną drogę, ten człowiek zaczął pouczać:

 

 

Powiedz, na litość, dlaczego się trwożysz? Po co wszystko tak bierzesz sobie do serca? Wierz, że wyolbrzymiasz, a twoje obawy po prostu są śmieszne! Wszyscy jesteśmy słabymi ludźmi i wszyscy, co do jednego, to grzesznicy. Bóg nas i takich kocha. On po to też przyszedł na ziemię, aby odpuścić nam nasze grzechy. — Oto tak przekonywał kogoś i idąc obok wymachiwał rękami, udowadniając swoją rację, gdy nagle nieoczekiwanie wprost u jego nóg rozwarła się przerażająca przepaść, w którą obsunął się ze strasznym krzykiem, rozrywającym serce:

 

 

Biada mi! Roztrwoniłem całe swoje życie! Gdzie znajdę teraz Jezusa? — W tym niesamowitym głosie słyszało się krzyk rozpaczy i upamiętania, lecz niestety było już za późno cokolwiek naprawić. Tak w przepaść obsunęła się jego nadzieja i tak przeszedł do wieczności.

 

 

Wielu z tych, którzy szli tą drogą, myślało, że idąc nią trafią do nieba, chociaż czynili w swoim życiu to, co chcieli. Było też dużo takich, którzy modlili się i na zewnątrz zawsze pokazywali swoją pobożność. Inni demonstrowali swoją ludzką szlachetność oraz moralną stałość i z poczuciem własnej godności, jakby spacerując, wolno poruszali się do przodu. Kogo tam nie było na tej drodze! Ludzie wszystkich narodowości i kolorów skóry! Przedstawiciele różnych grup i warstw społecznych! Szli lekarze i sędziowie, pastorzy i nauczyciele, sprzedawcy i złodzieje, filozofowie i teolodzy, ministrowie i robotnicy niewykwalifikowani. Każdy był spokojny i zadowolony z siebie, uważając, że w jego życiu wszystko jest w porządku. Niektórzy z nich, rzucając niekiedy spojrzenie w bok, widzieli z dala inną drogę, lecz za każdym razem mówili przy tym:

 

 

Nie! Ta droga jest zbyt wąska! Za bardzo trudna, stroma i kamienista! Trzeba bardzo dużo wysiłku, aby ją pokonać! Dlaczego nie mamy pozostać na naszej drodze, jeśli tak czy inaczej osiągniemy cel? —

 

 

Trochę z boku od głównej masy ludzi, idących szeroką drogą, była jedna grupa, która nie chciała iść razem z innymi, nie zgadzając się ze światowymi sprawami, które widziała w ich życiu. Ludzie, należący do tej grupy, szukali innej drogi, lecz nie znajdowali jej. Zwracając się tu i tam, błądzili obok wąskiej drogi, lecz nie widzieli jej, gdyż byli dotknięci ślepotą duchową, której przyczyny nie dane było poznać umierającej dziewczynie.

 

 

Tak została pokazana Lidii szeroka droga. Lecz jakże inna w porównaniu z nią była wąska droga! Była ona tak wąska, że jednocześnie mogło nią iść tylko dwoje. I tymi dwoma byli — człowiek idący tą drogą i Pan Jezus. Na wąskiej drodze mąż nie mógł iść obok żony, a żona — razem z mężem. Rodzice nie mogli iść ze swoimi dziećmi, a dzieci — ze swoimi rodzicami. Każdy sam musiał zdecydować, czy pójdzie taką drogą i zdecydowawszy się na to, iść nią tylko z Panem. Ta droga podobna była do wąskiej ścieżki górskiej, kręto wznoszącej się do najwyższej wysokości. Była ona nie tylko nadmiernie wąska, lecz jeszcze kamienista i ciernista. Dużo gór jest na tej ziemi, ale jak mówiła nam Lidia, nie ma na świecie tak wysokiej i tak trudno dostępnej góry, jak góra Pana! Ona tak ciężka jest do wchodzenia, że ani jeden człowiek nie jest zdolny wejść na nią polegając na swoich siłach. To może urzeczywistnić się dopiero przy współdziałaniu Pana i przy Jego pomocy. Inaczej jest to niemożliwe.

 

 

Opowiadając to, Lidia podkreślała, że człowiek nie może nawet marzyć o tym, aby przejść tę drogę i wstąpić na górę Pana, jeśli ma połowiczne i rozdwojone serce, którym służy Bogu i diabłu. Niemożliwe jest to i dla tych, którzy w swoim chrześcijaństwie są niepoważni, lekkomyślni i powierzchowni, dla których służba Bogu jest tylko przyzwyczajeniem, zakonem lub tradycją. Tacy nie mają żadnych szans, by wstąpić na górę Pana i tam, na świętym miejscu, stanąwszy przed świętym i potężnym Bogiem, otrzymać błogosławieństwo i łaskę.

 

 

Wąska droga odchodzi od szerokiej drogi i rozpoczyna się ciasną bramą, przez którą trzeba było wejść. Ta brama była tak niezauważalna i wąska, że jeżeli człowiek przechodząc obok niej nie czuwał i nie modlił się, to łatwo mijał ją nie zauważywszy jej. Dlatego wśród idących ludzi było niedużo takich, którzy znajdowali tę drogę. Tak więc, jak widzicie, trzeba z uwagą szukać wąskiej drogi do zbawienia zanim ją się znajdzie. Oto dlaczego, kto w zagadnieniu wiary jest powierzchowny i obojętny, ten przechodzi obok wąskiej drogi nawet nie zauważając jej. Tylko ci, którzy jej z uporem szukają, czuwają i modlą się, zdolni są zauważyć ciasną bramę i przeszedłszy przez nią stanąć na wąskiej drodze.

 

 

Trudno jest nawet opisać, jak wąska jest ta droga. Dosłownie, cienki sznureczek. Iść po niej można tylko z dużą ostrożnością, stawiając nogę przy nodze, postępując po śladzie. Z prawej i lewej jej strony w dół spadały głębokie przepaście. Co by nie mówić, jest to bardzo ciężka droga, której towarzyszy wiele niebezpieczeństw. Spojrzawszy wysoko do góry można było zobaczyć, że na jej końcu, na samym szczycie góry ktoś stał. Był tam Ukrzyżowany! Wyciągając Swoje ręce na spotkanie idącym pielgrzymom, dobrotliwie przyzywał: „Zajdźcie tutaj! Przyjdźcie do Mnie!” Lecz tylko ten, kto nie poddając się całą drogę do końca szedł, walczył i zwyciężał, mógł wejść na górę Pana i stanąć przed potęgą Pańską.

 

 

Jak już mówiłem, na wąskiej drodze nie można było iść samemu. Tylko z Panem! Ani jednego kroku bez Niego! Bez Niego nie można było nic przedsięwziąć lub uczynić. Wszystko tylko z Nim. Na tej drodze tu i tam biegały lwy, które żywiły się tylko ludzkim mięsem. Jedynym ich dążeniem było zagryzienie jak najwięcej ludzi, idących tą drogą, a jedynym ratunkiem przed nimi była ścisła bliskość z Jezusem i całkowite przebywanie w Nim. Tylko wtedy lwy nie miały możliwości czynienia zła.

 

 

Przed oczami umierającej Lidii jeden za drugim powstawały osobliwe obrazy. W jakimś momencie ujrzała ona przed sobą dwie kobiety ubrane w białe szaty, przypominające habity. Na wąskiej drodze spotkały one Pana, który zapytał je:

 

 

Powiedzcie, dokąd idziecie?

 

 

Do nieba! — od razu jednym głosem odpowiedziały Mu. Jezus trzymał w rękach Księgę i gdy z niej czytał, to każdy ze znajdujących się na tej drodze mógł jasno uświadomić sobie swój stan, jak i dokąd idzie i jaki koniec go oczekuje. Zwróciwszy się do kobiet, Pan powiedział:

 

 

Widzę, że obmyłyście w Mojej krwi swoje szaty. Tylko dlaczego nie uczyniłyście tego gruntownie? Popatrzcie tutaj! Widzicie te plamy, pozostałe na waszych sukniach? — Tak, że z powodu tych ciemnych plam obie kobiety nie mogły kontynuować dalej swojej drogi i zmuszone były pójść z powrotem.

 

 

Tą samą wąską drogą wspinał się do góry pewien młody mężczyzna. Podchodząc do niego, Jezus powiedział:

 

 

Przypominam sobie ten dzień, gdy pierwszy raz wezwałem cię, a ty, odpowiadając na ten zew, nawróciłeś się i przyjąłeś Mnie do swojego serca. Lecz spójrz na swoją nogę! Co na niej widzisz? — Młody człowiek obejrzał się i dopiero teraz zauważył, że od jego kostki ciągnie się bardzo cienki i bardzo długi sznurek, który łączył go z innym człowiekiem, którego wcześniej znał.

 

 

Czy pamiętasz — mówił dalej Jezus, — że upamiętawszy się nie powiedziałeś swojemu przyjacielowi o tym, że Mnie poznałeś i dlatego chcesz oczyścić swoje życie? A przecież kiedyś grzeszyłeś razem z nim! Razem z nim bywałeś w nieczystych miejscach, dokonując różnych rzeczy. Przyjąwszy Mnie nie poszedłeś do niego i nie doprowadziłeś wszystkiego tego do porządku, przerywając w ten sposób grzeszny związek. On i teraz zna ciebie takiego, jakim byłeś przedtem. — Tak, z powodu tego związku młody człowiek nie mógł iść dalej i zmuszony był do pozostawienia wąskiej drogi.

 

 

Później przed oczami Lidii powstał inny obraz, który wprost rozrywał serce. Wąską drogą szedł człowiek, niosący na ramionach worek z mąką. Jednak nie była to czysta mąka, lecz mąka zmieszana z cukrem. Nagle zatrzymał go Pan i powiedział:

 

 

A teraz oddziel mąkę od cukru! W swoim chrześcijaństwie pomieszałeś razem to i tamto, czego nie mogę tolerować, dlatego oddziel to zaraz! — Widząc, że wykonanie tego jest niemożliwe, człowiek w strachu krzyczał:

 

 

O, Panie! Jakże będę mógł teraz to zrobić? — na co usłyszał spokojną odpowiedź:

 

 

Nie Ja, lecz ty sam to zrobiłeś, dlatego jak pomieszałeś, tak i oddziel!

 

 

Na pewno zapytacie, przyjaciele, jakie jest tego znaczenie. Czy widzicie, że jeśli my, nazywający siebie dziećmi Bożymi, zaczynamy łączyć chrześcijaństwo ze światem, to Bóg nie może tego tolerować? Jeżeli żyjąc tutaj na ziemi w jakiś sposób potrafimy mieszać chrześcijańskie życie ze sprawami świata, to nie należy zapominać, że przyjdzie dzień, gdy Pan, dokładnie tak samo zwracając się do nas, powie: „A teraz oddziel jedno od drugiego!” Wtedy z opóźnieniem będziemy musieli przyznać, że uczyniliśmy niedopuszczalny błąd, którego już nie można naprawić.

 

 

Lecz będę opowiadać dalej. Czasami głos umierającej Lidii stawał się tak słaby, że musieliśmy zbliżać swoje uszy do jej warg, aby złapać cichy, urywający się, ledwo słyszalny szept. Niekiedy na jej twarzy odbijał się wyraz męczącego wysiłku i rozumieliśmy, że w tych chwilach w swoich widzeniach duchowych z trudem wspina się do góry po wąskiej drodze.

 

 

Panie Jezu! — szeptała. — Błagam Cię, pomóż mi teraz! O, nie odchodź ode mnie! Bądź obok mnie, bo jest mi tak ciężko iść! —

 

 

Później w chwilach polepszenia opowiadała nam, że idąc wąską ścieżką weszła do ogromnego i bardzo ciemnego lasu. Panował tam straszny mrok.

 

 

Nie mogę zrozumieć — mówiła, — jak to możliwe, aby w takim ciemnym lesie mieszkało tak wiele ludzi. — Ciekawe było to, że każdy mieszkaniec tego lasu miał przy sobie jakąś rzecz lub instrument, którymi był całkowicie zajęty. Jeden trzymał w rękach radio i ciągle włączał je tak głośno, że dosłownie charczało. Inny trzymał magnetofon. Trzeci siedział przed telewizorem, będąc pochłonięty tym, co tam pokazywano. Ktoś w rękach miał gitarę, na której ciągle grał. W ten sposób wszyscy byli zajęci czymś swoim, przy czym każdy starał się swoim aparatem lub instrumentem wytworzyć jak najwięcej hałasu i tym sposobem zagłuszyć innego, zwracając na siebie ogólną uwagę i pragnąc, aby słuchano tylko jego. Ujrzawszy niezdecydowaną dziewczynę, przekrzykując się, zaczęli wołać ją do siebie.

 

 

Podejdź tutaj na chwilę! — krzyczał jeden. — Zobacz, co pokazują w telewizorze! Ach, nie należy być tak fanatyczną i tak poważnie podchodzić do podobnych rzeczy!

 

 

Nie! — kategorycznie odmówiła Lidia. — Jestem na drodze do niebiańskiego miasta.

 

 

Przecież ja też tam zdążam! — nie odstępował od niej człowiek z telewizorem. — Czy myślisz, że mam inny cel? Ja też, jak i ty, jestem w drodze do nieba! Podejdź tu i zobacz, co tutaj pokazują! To przecież zupełnie niewinne rzeczy! Nawet bardzo dobry i pożyteczny film! Zobacz! Nie bądź taka ograniczona i wąska w swoich pojęciach!

 

 

Nie, nie chcę! — z jeszcze większą stanowczością odrzuciła Lidia natarczywe pokuszenie.

 

 

W tym ciemnym lesie było wielu młodych ludzi, którzy byli tak bezwstydnie ubrani, jak może na to pozwolić tylko świat. Były tutaj też zamężne kobiety, których ubranie było tak nieprzystojne, że mimo woli powstawało pytanie, kim są ich mężowie, jeżeli tolerują coś podobnego. Widocznie i oni są tacy sami, jak ich żony. Wśród tych tak zwanych chrześcijan byli tacy, którzy czynili grzechy podobne do tych, które popełniała Lidia jeszcze przed nawróceniem. Wszyscy oni krzyczeli jej, że to wszystko nie jest tak straszne i w oczach Bożych zupełnie nie jest grzechem. Mnóstwo tych krzyków i charcząca muzyka tak ogłuszyła dziewczynę, że nie wiedziała, co ma robić dalej i podniósłszy swoje oczy ku niebu, rozpaczliwie zawołała:

 

 

Panie! Pomóż mi! Powiedz, co mam teraz robić?

 

 

Jedno ci pomoże — usłyszała w odpowiedzi. — Zasłoń uszy rękami i w tej ciemności patrz tylko na Mnie.

 

 

Stosując się do tej rady dziewczyna nagle ujrzała w oddali jasno błyskający, wąski promień światła i poszła w jego kierunku, całą swoją istotą odczuwając pomoc i bliskość Bożą. W ten sposób minęła ten las, nie zwracając więcej uwagi na tych, którzy go zamieszkiwali.

 

 

Nie zdążyła wyjść stamtąd, gdy ujrzała przed sobą grupę młodych chłopców, którzy zauważywszy ją, zaczęli przywołująco machać rękami. Niektórzy z nich, zbliżywszy się, zaczęli okazywać jej różne oznaki zainteresowania i zalecać się, popisując się jeden przed drugim.

 

 

Nie! — odrzucając ich zagrywki, zdecydowanie powiedziała Lidia. — Ja idę za Panem i dlatego nie mogę patrzeć ani na lewo, ani na prawo. Dla mnie jest to wielkim niebezpieczeństwem, zajmować się wami, a stracić z widoku Chrystusa. Droga jest za bardzo wąska i ciasna, i nie chcę na niej ociągać się.

 

 

Gdy ci młodzi ludzie zrozumieli, że ona nie chce zwracać na nich uwagi, to nie odstępując pobiegli w ślad za nią, chcąc za wszelką cenę osiągnąć swoje. Zobaczywszy niebezpieczeństwo swojego położenia, Lidia westchnęła:

 

 

Panie Jezu! Błagam, daj mi siłę, by uciec od nich! Zrób tak, aby oni nie mogli mnie złapać! — Jednak w tym momencie, gdy chciała uciekać ze wszystkich sił, pod jej nogami pojawiło się mnóstwo kur z malutkimi pisklętami.

 

 

Co mam teraz robić? — w strachu pomyślała dziewczyna. — Jeżeli pobiegnę, to rozdepczę je swoimi nogami. — I tu w odpowiedzi na jej myśli zabrzmiał dla niej głos Boży:

 

 

Biegnij nie oglądając się! Nie zwracaj uwagi na te pisklęta! Tylko do przodu! Bez względu na cenę! Inaczej stracisz swoje życie. — Usłyszawszy taki nakaz, Lidia, zacisnąwszy zęby, rzuciła się do przodu. Lecz młodzieńcy nie odstępowali od niej. W tej chwili dziewczyna zobaczyła obok siebie dużego, czarnego psa.

 

 

(Na marginesie chcę powiedzieć, że dla ludzi z plemienia Zulu jest bardzo charakterystyczny język obrazowy z zastosowaniem mnóstwa porównań i alegorycznych wyrażeń. W tym ich mowa podobna jest do mowy Jezusa Chrystusa, który mówiąc, często używał porównań i podobieństw. Myślę, że jeśli człowiek zdolny jest rozumieć taką mowę, to jest to dobrym znakiem, wskazującym na aktywną pracę umysłu i pełną wrażliwość duchowego ucha).

 

 

Tak oto, gdy Lidia skierowała psa na chłopców, oni, zaniechawszy prześladowania, zmuszeni byli ratować się przed nim ucieczką. Gdy zapytaliśmy Lidię, co może oznaczać ten pies, ona nie namyślając się odpowiedziała:

 

 

Czy zapomnieliście, że Jezus odpierał napaści szatana za pomocą wiernego Słowa Bożego? Temu diabeł nie może się przeciwstawić. — Tak więc, przyjaciele, jeśli chcecie uwolnić się od ludzi, będących dla was pokuszeniem, to zastosujcie Słowo Boże. Powiedzcie im, co mówi na tę okoliczność Biblia.

 

 

Uwolniwszy się od prześladujących ją chłopców, dziewczyna poszła dalej, gdy nagle przed jej oczami pojawił się niezwykły obraz: dużo domków, wybudowanych obok wąskiej drogi przez tych, którzy kiedyś też nią szli. Ciekawe, że ci ludzie nie tylko mieszkali w tych domkach, lecz i rozpuszczali dookoła nich mnóstwo bydła oraz domowego ptactwa, które było przeszkodą dla idących tą drogą. Wystarczyło pielgrzymom, żeby byli nieostrożni i nie czuwali, modląc się do Pana, gdy od razu zderzali się z tymi zwierzętami, co doprowadzało ich do upadku. Mało tego, mieszkańcy domów stawiali jeszcze i różne inne przeszkody oraz zapory na drodze, dążąc do jednego celu — za wszelką cenę przeszkadzać tym, którzy zdecydowanie i bezpowrotnie postanowili przejść tę drogę do końca. Był czas, że ci ludzie sami szli wąską drogą, lecz później zmęczyli się i zatrzymali, zdecydowawszy, że mogą być w pełni zadowoleni z tego, co już osiągnęli. Tym sposobem obok wąskiej drogi wybudowali sobie domy, aby spędzać w nich spokojne i przytulne życie, nawet nie podejrzewając przy tym, że są przeszkodą dla tych, którzy mają mocny zamiar przejść tę drogę do końca, do całkowitego zwycięstwa, nawet jeśli będzie to kosztować ich życie.

 

 

Idąc dalej swoją drogą Lidia ponownie weszła do lasu, który był jeszcze większy i ciemniejszy niż pierwszy. Mrok był tak gęsty, że nie mogła widzieć własnej ręki. Nagle wydało się jej, że ścieżka, po której szła, jakby się urwała. Z bólem wpatrując się w ciemność odkryła, że rzeczywiście stoi na rozstaju wielu dróg. Teraz musiała zdecydować, którą z nich wybrać i którą iść dalej. Znowu odczuwając swoją bezsilność, zawołała do Boga:

 

 

Panie, pomóż mi! Powiedz, co powinnam teraz zrobić? — i zaraz przypomniała sobie, że tuż przed tym Pan powiedział jej:...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin