Złote rendez-vous- Alistair MacLean.pdf

(1227 KB) Pobierz
Alistar MacLean - Zlote rendez-vous
AlistairMacLean
Z ŁOTERENDEZ VOUS
PrzełoŜył
RobertGinalski
Tytuł oryginału
The Golden Rendezvous
Spistreści
I.Wtorek,odpołudniadosiedemnastej.......................................................................................... 3
II.Wtorek,międzydwudziestąadwudziestąpierwszątrzydzieści ....................................................14
III.Wtorek,oddwudziestejpierwszejtrzydzieścidodwudziestejdrugiejpiętnaście..........................25
IV.Wtorek,dziesiątapiętnaściewieczoremśroda,ósmaczterdzieścipięćrano.................................36
V.Środa,odósmejczterdzieścipięćdopiętnastejtrzydzieści ..........................................................46
VI.Środa,międzydziewiętnastączterdzieścipięćadwudziestąpiętnaście .......................................60
VII.Środa,godzinadwudziestatrzydzieściczwartek,godzinadziesiątatrzydzieści .........................71
VIII.Czwartek,odszesnastejdodwudziestejdrugiej......................................................................84
IX.Czwartek,oddwudziestejdrugiejdopółnocy............................................................................95
X.Piątek,dziewiątaranosobota,pierwszawnocy .....................................................................107
XI.Sobota,międzypierwsząadrugąpiętnaściewnocy ...............................................................125
XII.Sobota,międzyszóstąasiódmąrano....................................................................................136
I.Wtorek,odpołudniadosiedemnastej
Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczałą, lepiącą się szmatę przesiąkniętą potem.
Palący Ŝar stalowych płyt pokładu przypiekał mi stopy. Koszmarny ucisk białej czapki z
daszkiem rozsadzał mi głowę, miałem wraŜenie, Ŝe lada chwila stracę skalp. Ostry blask
promieni słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wapnem budynków portowych,
raził mi oczy. A pragnienie przyprawiało mnie o ból gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy
diabli.
Ja byłem rozgoryczony, załoga była rozgoryczona, pasaŜerowie byli rozgoryczeni.
Rozgoryczony był teŜ kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgoryczony podwójnie,
poniewaŜ gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły obrót, nieodmiennie odgrywał
się na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierwszym oficerem.
Przechylony przez reling, nasłuchiwałem skrzypienia drewna i łańcuchów, Spoglądając
na rufę, gdzie nasz potęŜny dźwig z mozołem podnosił z nabrzeŜa szczególnie wielką
skrzynię. Oho, znowu kapitan Bullen, pomyślałem ponuro, gdy czyjaś dłoń dotknęła mojego
ramienia, lecz zaraz uświadomiłem sobie, Ŝe kapitan, mimo rozlicznych ekstrawagancji, nie
uŜywa Chanel nr 5. Mogła to być tylko panna Beresford.
I rzeczywiście. W charakterze dodatku do Chanel nosiła białą, jedwabną sukienkę, a na
twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony uśmieszek, sprawiający, Ŝe większość oficerów na
statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzający jedynie irytację. Mam swoje
słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczyć wysokie, chłodne i przemądrzałe kobiety o nieco
uszczypliwym poczuciu humoru.
- Witam naszego pierwszego oficera - odezwała się słodko. Miała miękki, melodyjny
głos, z ledwie dostrzegalną nutą wyŜszości czy protekcjonalności, gdy zwracała się do kogoś
z niŜszych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawialiśmy się, gdzie pan jest. Pana rzadko
brakuje na aperitifie.
- Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczerą prawdą; nie
wiedziała jednak, Ŝe na aperitif z pasaŜerami stawiam się niczym prowadzony na ścięcie.
Regulamin towarzystwa stwierdzał, Ŝe do obowiązków oficera naleŜy w równym stopniu
zabawianie pasaŜerów, co kierowanie statkiem, a kapitan Bullen, który do wszystkich
pasaŜerów Ŝywił zagorzałą, totalną odrazę, dopatrzył, by większa część tegoŜ zabawiania
spadła na mnie. Wskazałem wielką skrzynię, unoszącą się właśnie nad lukiem piątej ładowni,
a potem skrzynie zgromadzone na nabrzeŜu. - Niestety, mam robotę. Co najmniej na cztery,
pięć godzin. Dziś nie mogę sobie pozwolić nawet na obiad, a co dopiero na aperitif.
- Miał mi pan mówić Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała tylko moje
pierwsze słowa. - Długo jeszcze będę musiała pana o to prosić?
AŜ do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na głos zaś
odparłem ze śmiechem:
- Nie powinna mi pani utrudniać Ŝycia. Zgodnie z regulaminem mamy traktować
wszystkich gości z naleŜnymi względami, kurtuazją i szacunkiem.
- Jest pan beznadziejny - skwitowała i uśmiechnęła się. Byłem zbyt małym kamyczkiem,
Ŝeby spowodować choćby zmarszczkę na oceanie jej samozadowolenia. - Nie dostanie pan
obiadu, biedaczysko. Przechodząc tędy właśnie sobie myślałam, Ŝe wygląda pan dosyć
posępnie. - Zerknęła na operatora dźwigu i marynarzy, przesuwających opuszczoną skrzynię
po dnie ładowni. - Mam wraŜenie, Ŝe pańscy ludzie teŜ nie są zachwyceni taką perspektywą.
Tworzą raczej ponurą gromadkę.
Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponurą gromadkę.
- Och, nie ma obawy, zrobią sobie przerwę na obiad. Mają po prostu własne, prywatne
zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzieści stopni, a niepisane prawo mówi, Ŝe w
tropiku biali marynarze nie powinni pracować po południu. W dodatku wciąŜ jeszcze
opłakują poniesione straty. Proszę nie zapominać, Ŝe nie minęły nawet siedemdziesiąt dwie
godziny od ich utarczki z celnikami na Jamajce.
„Utarczka”, jak mi się zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czegoś, co
najwierniej moŜna by określić jako dziką napaść, celnicy skonfiskowali czterdziestu
członkom naszej załogi nie mniej niŜ dwadzieścia pięć tysięcy papierosów i ponad dwieście
butelek trunków, które przed wpłynięciem na wody Jamajki powinny trafić do okrętowego
składu celnego. To, Ŝe trunki nie znalazły się w składzie, było najzupełniej zrozumiałe, jako
Ŝe załogę obwiązywał przede wszystkim bezwzględny zakaz posiadania alkoholu w kajutach.
A to, Ŝe nawet papierosów nie oddano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie
z normalną praktyką - przeszmuglować na brzeg i trunki, i tytoń, po czym odstąpić je z
przyzwoitym zyskiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus
popijania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia amerykańskich papierosów. Tyle tylko,
Ŝe nikt nie poinformował załogi, iŜ - po raz pierwszy w ciągu pięciu lat słuŜby na wodach
Indii Zachodnich - ss. „Campari” zostanie przeszukany od dziobu po rufę, z niezwykłą, wręcz
bezlitosną skrupulatnością, przypominającą gwałtowny, porywisty wicher, którego podmuch
wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzień.
Podobnie jak dzisiejszy. W momencie, gdy panna Beresford klepała mnie pocieszająco
po ramieniu, szepcząc na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie nie idące w parze z
błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadzącego na dół z głównego pokładu,
dostrzegłem kapitana Bullena. Zwrot „patrzenie wilkiem” najtrafniej, jak sądzę, oddawałby
wyraz jego twarzy. Widząc pannę Beresford, Bullen zdobył się na heroiczny wysiłek i nadał
swym rysom pozory uśmiechu. Wytrwał tak przez całe dwie sekundy, potrzebne Ŝeby ją
minąć, i natychmiast znów zaczął patrzeć wilkiem. Ludziom ubranym od stóp do głów w
lśniącą biel rzadko kiedy udaje się stworzyć wraŜenie nadciągającej chmury gradowej, ale
kapitanowi przyszło to bez trudu. Bullen był potęŜnie zbudowany, miał prawie dwa metry
wzrostu, spłowiałe brwi i włosy, gładką czerwoną twarz, której Ŝadne słońce nie było w stanie
opalić i jasnoniebieskie oczy, których zamglić nie mogła Ŝadna ilość whisky. Z jednakową
dezaprobatą obrzucił wzrokiem nabrzeŜe, ładownię i mnie.
- Co słychać, poruczniku? - odezwał się ponuro. - Jak leci? Panna Beresford wam
pomaga, co? - Kiedy był w złym humorze, nieodmiennie zwracał się do mnie per
„poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie „Pierwszy”, a w dobrym humorze -
czyli, szczerze mówiąc, prawie zawsze - mówił do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Dziś jednak
usłyszałem „poruczniku”. Stanąłem więc na baczność i zignorowałem ukryty w podtekście
zarzut, Ŝe się obijam. Następnego dnia będzie mnie burkliwie przepraszał. Jak zawsze.
- Nie najgorzej, kapitanie. ChociaŜ trochę się ślimaczą - odparłem i skinąłem głową w
kierunku dokerów, usiłujących załoŜyć pętlę z łańcucha na skrzynię mierzącą co najmniej
sześć metrów na dwa. - Nie sądzę, Ŝeby tragarze w Carracio byli przyzwyczajeni do tak
cięŜkich ładunków.
Przyjrzał im się bacznie.
- Ci to by nie podnieśli nawet taczek! - warknął w końcu. - Uwiniecie się z tym do
szóstej? - Szósta oznaczała godzinę po maksymalnym przypływie i musieliśmy do tej pory
wyjść poza mieliznę przed portem albo czekać następne dziesięć godzin.
- Myślę, Ŝe tak, kapitanie.
Po chwili, aby oderwać jego myśli od kłopotów, a takŜe przez ciekawość, zapytałem:
- A co jest w tych skrzyniach? Samochody?
- Samochody? Czyś pan na głowę upadł? - Jego zimne niebieskie oczy przesunęły się na
bieloną wapnem zabudowę miasteczka i ciemną zieleń wznoszących się z tyłu stromych
zalesionych gór. - Ta hołota nie zmajstrowałaby na eksport nawet klatki dla królików, a co
dopiero samochodu. Urządzenia mechaniczne, W kaŜdym razie tak podano w konosamencie.
Prądnice, generatory, chłodziarki, aparaty klimatyzacyjne i wyposaŜenie cukrowni. Do
Nowego Jorku.
- Chce pan przez to powiedzieć, Ŝe generalissimus najpierw skonfiskował wszystkie
amerykańskie rafinerie cukru, a teraz je demontuje i odsprzedaje z powrotem Amerykanom? -
zapytałem ostroŜnie. - Takie jawne złodziejstwo?
- Złodziejstwo to drobne kradzieŜe dokonywane przez poszczególnych ludzi - oświadczył
kapitan Bullen posępnie. Kiedy rządy zajmują się kradzieŜami na wielką skalę, to juŜ
ekonomika.
- Generalissimus i jego rząd gwałtownie potrzebują gotówki?
- A jak pan myśli? - warknął Bullen. - Nikt nie wie, ilu ludzi zginęło w stolicy i
dziesięciu innych miastach we wtorkowych rozruchach głodującej biedoty. Władze Jamajki
szacują ich liczbę na setki. Odkąd wywalili większość cudzoziemców i zamknęli lub
skonfiskowali niemal wszystkie obce przedsiębiorstwa, nie zarobili za granicą ani grosza.
Kufer rewolucji jest pusty jak bęben. Ten facet rozpaczliwie potrzebuje forsy.
Odwrócił się i wpatrzył w dal. Olbrzymie dłonie oparł na poręczy relingu i stał sztywny,
jakby kij połknął. Zrozumiałem ten znak - po trzech latach Ŝeglowania z nim nie moŜna było
nie zrozumieć. Było coś, czym chciał się podzielić, chciał wypuścić z siebie parę, dla której
nie było lepszego ujścia niŜ wypróbowany, zaufany wentyl - pierwszy oficer Carter. Tyle
tylko, Ŝe kiedy chciał się wyładować, duma nie pozwalała mu na zagajenie tematu. Nietrudno
było odgadnąć, co go kłopocze, toteŜ wyświadczyłem mu tę przysługę.
-A co z tymi telegramami wysłanymi do Londynu, kapitanie? - spytałem od niechcenia. -
Przyszła juŜ moŜe odpowiedź?
- Właśnie dziesięć minut temu - warknął i odwrócił się obojętnie, jakby ta sprawa juŜ
dawno wypadła mu z pamięci, jednakŜe zdradził go purpurowy odcień czerwonej twarzy, a i
jego głos był daleki od obojętności, kiedy mówił dalej: - Spoliczkowali mnie, masz pan
pojęcie! Spoliczkowali. Moje własne towarzystwo. I Ministerstwo Transportu. Jedni i drudzy.
Kazali mi o tym zapomnieć, stwierdzili, Ŝe protest był bezzasadny, przestrzegli mnie na
przyszłość przed konsekwencjami odmawiania współpracy z odnośnymi władzami, bez
względu na to, co to za władze! Moje własne towarzystwo! Od trzydziestu pięciu lat pływam
na liniach Blue Mail, a teraz... teraz... - zacisnął pięści, zdławił głos i zapadła gniewna cisza.
- Ktoś tu chyba wywierał niezgorszy nacisk - mruknąłem.
- A Ŝebyś pan wiedział. - Zimne, niebieskie oczy były faktycznie bardzo zimne, a wielkie
dłonie zaciskały się i otwierały, aŜ zbielały kostki. Bullen był więcej niŜ kapitanem - był
komandorem floty Blue Mail, a dookoła komandora floty nawet rada nadzorcza chodzi na
palcach, a w kaŜdym razie nie traktuje go jak gońca. - JeŜeli kiedykolwiek dostanę w łapy
doktora Slingsby Caroline, to skręcę mu ten jego wredny kark!
Kapitan Bullen marzył, Ŝeby dostać w łapy noszącego dziwne nazwisko doktora Slingsby
Caroline. Dziesiątki tysięcy policjantów, agentów federalnych i Ŝołnierzy amerykańskich,
biorących udział w obławie na doktora, takŜe marzyły o dostaniu go w łapy. Podobnie jak i
miliony zwykłych obywateli, chociaŜby z tego powodu, Ŝe za informację przyczyniającą się
do ujęcia Caroline'a wyznaczono nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
JednakŜe zainteresowanie kapitana Bullena i załogi ss. „Campari” miało bardziej osobisty
charakter - zaginiony doktor był źródłem wszystkich naszych kłopotów.
Doktor Slingsby Caroline zniknął - nader stosownie - w Południowej Karolinie. Pracował
w ściśle tajnym, rządowym Instytucie Badań Wojskowych, niedaleko miasta Columbia,
instytucie związanym - jak się okazało mniej więcej tydzień temu - z produkcją nowego typu
bomby atomowej, przydatnej w lokalnych, taktycznych wojnach jądrowych. Bomba ta,
zaprojektowana dla myśliwców i małych wyrzutni rakietowych, była - w porównaniu z
gigantami o mocy pięciu megaton, wytwarzanymi juŜ zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak
w ZSRR - zupełną bagatelką, o sile wybuchu równej zaledwie jednej tysięcznej mocy tamtych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin