Barbara Boswell - Upalna sierpniowa noc.doc

(712 KB) Pobierz

Barbara Boswell UPALNA SIERPNIOWA NOC

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Stacey Lipton nie miała już żadnych wątpliwości - jest w cią­ży. Potwierdziło to badanie, które sama zrobiła w domu przy po­mocy specjalnego testu kupionego w aptece. Wykonała wszystko zgodnie z instrukcją, dodatni wynik nie był więc pomyłką. Spo­dziewała się dziecka. I nie miała męża. W dodatku kilka godzin temu jej ojciec, Bradford Lipton, senator z Nebraski, postanowił zgłosić swoją kandydaturę na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Stacey od dłuższego czasu podejrzewała, że jest w ciąży. We­dług obliczeń była to połowa trzeciego miesiąca i wszystkie obja­wy pojawiły się już kilka tygodni temu. Brak okresu, poranne mdłości, zmęczenie. Nie przybrała jeszcze znacząco na wadze, ale piersi były pełniejsze i obolałe. Nie mogła już nosić starych ubrań, gdyż zaczęła tyć.

W ciągu ostatnich miesięcy Stacey przechodziła od stanu trudnej do opanowania paniki do jakiejś przerażającej depresji. Jednak dziś, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zauważyła zde­cydowaną poprawę nastroju. I właśnie dziś musiało się to zdarzyć. A więc jej ojciec - wyjątkowo konserwatywny i wiemy starej, mieszczańskiej moralności - stateczny kandydat na prezydenta - za sześć miesięcy znowu zostanie dziadkiem. Tym razem za spra­wą swojej niezamężnej córki.

Stacey, mając dwadzieścia pięć lat, powinna być ostrożniejsza i mądrzejsza, a jednak pewnej sierpniowej nocy straciła głowę dla mężczyzny, którego darzyła szczególną niechęcią przez ostatnie dziesięć lat. Mężczyzna ten, Justin Marks, przez wiele lat pracował jako asystent administracyjny jej ojca, a teraz kierował jego kam­panią wyborczą.

Wydawało się, że Justin Marks w równym stopniu podziwia senatora, co nie znosi jego córki.

Fala gorąca oblała ją na samo wspomnienie tamtej upalnej sierpniowej nocy. Gdzie to było? Stacey nie mogła sobie przypo­mnieć nazwy klubu - „Kotary Club”, czy może „Kiwanis”? Jeden z nich nadawał jej ojcu tytuł Człowieka Roku. Stacey poszła na tę uroczystość w zastępstwie matki, która musiała uczestniczyć w obiedzie w jakimi kobiecym klubie w Nebrasce. No i oczywi­ście był razem z nimi Justin Marks, prawa ręka senatora Liptona, błyskotliwy i znakomity polityk, należący do jego obozu...

Tuż przed przyjęciem Justin przyszedł po Stacey do jej mie­szkania, podczas gdy ojciec czekał na nich w samochodzie. Mie­rzący prawie metr dziewięćdziesiąt, wydawał się jeszcze wyższy w czarnym smokingu. Obrzucił taksującym spojrzeniem czerwoną koktajlową suknię Stacey i w jego czarnych oczach pojawiło się wyraźne potępienie.

- Chyba nie zamierzasz pójść w tym?- zapytał.

Wiedziała, że nie pochwali jej wyboru. Suknia była zbyt czerwona, zbyt głęboko wycięta z tyłu, ze zbyt dużym dekoltem z przodu.

- Owszem, zamierzam w tym pójść - odpowiedziała ze zjad­liwą słodyczą. - Czyżby nie podobały ci się odkryte ramiona?

- Nie masz nic pod spodem - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Słuchaj, Stacey, to są bardzo poważni ludzie. Nie możesz pojawić się tam w tej sukni. Jest zbyt, zbyt... - Chrząknął.

- Zbyt jaka, Justinie? - zapytała z uśmiechem. Tak, zawsze odczuwała rozbawienie, gdy udało jej się go speszyć.

- Włóż coś innego - zażądał kategorycznie.

- Co w takim razie proponujesz? - Kpiła z niego w dalszym ciągu.

- Zdaje się, że masz taką ładną białą sukienkę - tę z długimi rękawami, koronkami i błękitnymi wstążkami? - Justin zawsze chwytał przynętę.

- Czyżbyś mówił o sukience, którą miałam na sobie podczas wręczania dyplomów w szkole? - Dobry humor zaczął znikać. Co za bezczelność, kazać jej zmieniać sukienkę! Stacey spojrzała gniewnie na Justina, stojącego przed nią - wysokiego, szczupłego i silnego, z wielkimi, czarnymi i wiecznie ją obserwującymi oczami.

- Nie przebiorę się, Justinie - zdecydowanie odmówiła podporządkowania się jego idiotycznym rozkazom. - Ta suknia jest idealna na dzisiejszy wieczór.

- Oczywiście, że nie, Stacey. Powinnaś wyglądać jak poważ­na córka senatora, a nie jak tandetna aktoreczka z nocnego klubu w Las Vegas.

A więc o to chodziło!

- O nie, mój drogi, nie wyglądam jak aktoreczka tylko dlate­go, że lubię ubrać się w coś modnego i kolorowego! - Rozwście­czył ją, próbując rozmawiać z nią jak równy z równym. Przesunęła wzrokiem po jego twarzy, po ostrych, trochę drapieżnych rysach, po kruczoczarnych gęstych włosach, oczywiście krótko i starannie przyciętych. To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej.

- Wyglądasz jak... jak przedsiębiorca pogrzebowy w tym idiotycznym czarnym ubraniu! - „Tak właśnie wygląda” - utwier­dziła się w tym przekonaniu. Jest wielki, ciemny, przeraźliwie po­nury i... Nie wahając się dłużej, Stacey dumnie wyszła z pokoju. Justin Marks, nie mając innego wyboru, podążył za nią.

Po otrzymaniu tytułu Człowieka Roku Bradford Lipton wy­głosił przemówienie tak płomienne, że niemal już prezydenckie. Wreszcie rozpoczęło się przyjęcie.

Stacey westchnęła na samo jego wspomnienie. Cóż to była za wspaniała zabawa!

Owi „stateczni ojcowie rodziny” (Stacey nie mogła sobie przypomnieć, z jakiego byli klubu - „Elks” czy „Lions”) bardzo pilnowali, żeby czasem nie wyschła rzeka alkoholu. Za każdym razem, gdy Stacey upiła łyczek ze swojej szklanki, ta natychmiast uzupełniana była po brzegi. Stacey zauważyła jednocześnie ze zło­śliwą satysfakcją, że Justin Marks, zazwyczaj zdecydowany absty­nent, teraz znalazł się w podobnej sytuacji. Dosłownie siłą wlewa­no w niego martini. Stacey poczekała, aż Justin, wolno popijając, opróżni do połowy swój kieliszek.

- Och, Justinie! Chyba trzeba dolać ci martini! - zauważyła z niewinną miną, upewniając się, że usłyszy ją jeden z gościnnych członków klubu.

- Ależ naturalnie! - wykrzyknął jowialny starszy pan i na­tychmiast dolał do szklanki Justina mocnego dżinu.

- Doprawdy, to zupełnie niepotrzebne - powiedział Justin, siląc się na uprzejmość, ale jego lodowate spojrzenie skierowane było na Stacey.

- Oczywiście, że jest potrzebne! Wszyscy przecież chcemy dzisiaj świetnie się bawić. Prawda, chłopcze? - Mężczyzna pokle­pał Justina po plecach. - Nie ma tutaj miejsca dla sztywniaków.

- Właśnie. Nie potrzebujemy tutaj sztywniaków, chłopcze - wesoło powtórzyła Stacey. Sytuacja, w jakiej znalazł się Justin, szalenie ją rozbawiła. Przecież się nie przeciwstawi napastliwej parze, która może poprzeć jego kandydata. No i w dodatku - co za okazja! Nazwać tego trzydziestodziewięcioletniego mężczyznę „chłopcem”! Beż to lat minęło, odkąd przestał mówić do niej „dziecko”?

Przez cały wieczór wznoszono toasty na cześć jej ojca, a kie­liszki wciąż były napełniane. Na koniec ogłoszono, że senatorowi Liptonowi jednogłośnie przyznano dożywotni tytuł honorowego członka klubu.

Przez cały czas Stacey świetnie się bawiła. To byli naprawdę śmieszni ludzie, stwierdziła, obrzucając członków klubu ciepłym, choć już trochę zamglonym spojrzeniem. Kiedy siedemdziesięcioośmioletni staruszek poprosił ją do charlestona, roześmiała się, ale oczywiście zatańczyła z nim. Bradfbrd Lipton, uśmiechając się po­błażliwie, oświadczył, że on sam już wychodzi, ale ma nadzieję, że Justin zaopiekuje się Stacey i odprowadzi ją później do domu.

Justin Marks bardzo poważnie potraktował powierzone mu zadanie i o północy zarządził powrót do domu. Stacey, która właś­nie śpiewała razem z chórem starzejących się barytonów porywa­jącą wersję pieśni „We Could Make Believe”, stanowczo odmówi­ła. Wtedy Justin wziął ją na ręce i przy akompaniamencie wesołych okrzyków i gwizdów wyniósł ją do holu. Stacey na moment onie­miała. Justin Marks przecież nigdy nie wywoływał awantur. Po prostu nafaszerowano go zasadami dobrego wychowania. Wtedy pewna myśl przyszła jej do głowy.

- Upiłeś się, Justinie? - zapytała z lekką kpiną w głosie. - Czyżbyś wypił o jeden kieliszek za dużo? - Pomyślała, że to bar­dzo dziwne uczucie, być w jego ramionach, czuć siłę twardych mięśni, ciepło wielkich rąk na swoich udach. Przez moment miała wrażenie, że jej głowa idealnie pasuje do piersi Justina. Spojrzała mężczyźnie głęboko w oczy i zobaczyła, że jego źrenice niemal zlały się z tęczówkami, czyniąc je czarniejszymi niż kiedykolwiek przedtem. Miał długie gęste rzęsy, właściwie nigdy wcześniej nie zauważyła, jak bardzo są długie i gęste. Ale też nigdy przedtem nie była tak blisko niego.

- Nie jestem pijany - odpowiedział surowo.

- Nawet troszeczkę? - droczyła się z nim, śpiewnie przecią­gając słowa.

- Zamknij się, Stacey - rzucił przez zaciśnięte zęby. Jego usta ściągnięte były w prostą, wąską linię i Stacey zaczęła zalotnie obrysowywać ich kontur polakierowanym na czerwono paznokciem.

- Czy mógłbyś teraz iść prosto? - nie mogła się powstrzy­mać, żeby jeszcze raz mu nie dokuczyć. Bezmyślnie przyglądała się jego ustom. Zauważyła ich delikatną linię. Zazwyczaj były su­rowo zaciśnięte i wiecznie czegoś zakazujące, nie mogła więc do­strzec ich naturalnego kształtu. Teraz jednak były naprawdę piękne.

- Przestań, Stacey! - Głos jego nie brzmiał tak stanowczo jak zawsze, gdy wydawał jeden z tych nie znoszących sprzeciwu roz­kazów.

- Przestań, Stacey! Zamknij się, Stacey! - nieudolnie naśla­dowała jego głęboki głos. Nagle roześmiała się. - Nie, Justinie. Nie zamierzam ani przestać, ani siedzieć cicho. Nawet ty mnie do tego nie zmusisz! - rzuciła wesoło.

Poczuła, że głęboko odetchnął i wiedziała już, że jest wście­kły. To akurat nic nowego. Zawsze był na nią wściekły z tego czy innego powodu. Kiedy dziesięć lat temu został zatrudniony przez senatora Liptona jako asystent administracyjny, rozpoczął konse­kwentną walkę z jego córką. Wiedziała, że jej nie lubi i odpłacała mu tym samym.

Justin zaniósł ją do stojącej przed domem taksówki. Po prostu zarekwirował samochód, nie zważając na to, czy taksówkarz nie czeka na kogoś innego. To był właśnie ten władczy sposób bycia, który sprawiał, że kierownicy sal restauracyjnych sadzali go przy najlepszych stolikach, a pracownicy pospiesznie wykonywali każ­de jego polecenie.

Okropny despota - Stacey tak o nim mówiła przy każdej oka­zji. Nieznośny, arogancki, z dyktatorskim zadęciem. Według niej był właśnie taki, albo nawet jeszcze gorszy.

Kierowca zgodził się zawieźć ich do mieszkania Stacey w Northwest Washington. Przechylił się do tyłu, żeby od środka otworzyć drzwi, ale Justin sam szarpnął za nie i wepchnął Stacey na tylne siedzenie. I wtedy właśnie potknął się. Może zahaczył no­gą o krawężnik, czy też zaszumiało mu w głowie, wypite o jeden kieliszek za dużo, martini - nie wiadomo. Pochylił się tak gwał­townie, że Stacey automatycznie chwyciła towarzysza za szyję. Chwilę później leżała na tylnym siedzeniu taksówki, a Justin Marks leżał na niej. W dalszym ciągu obejmowała go, zaś ich nogi były splątane ze sobą. Intensywny zapach wody po goleniu mieszał się z jej jaśminową wodą toaletową i obydwoje jednocześnie wcią­gali w nozdrza tę dziwną won.

- Puść mnie, ty idioto! - zawołała Stacey.

- Cholera! - zaklął Justin.

Ktoś nagle zatrzasnął drzwi i taksówka wolno ruszyła.

Stacey zobaczyła swoje odbicie w ciemnych oczach Justina: równo przy uchu ucięte orzechowobrązowe włosy rozrzucone te­raz w nieładzie wokół głowy, gęstą grzywkę zakrywającą czoło. Jej szeroko rozstawione jasnobrązowe oczy patrzyły na niego tro­chę nieprzytomnie. Stacey miała mały, lekko zadarty nos, usiany piegami, mocny podbródek i szerokie, pełne usta. Kiedy się uśmiechała, a robiła to często, wszyscy mówili, że promienieje niezwyk­łym czarem Liptonów.

Justin ciągle na niej leżał, ale nagle ten ciężar przestał prze­szkadzać dziewczynie. Jej ciało przylgnęło do niego, przyjmując impet upadku i odwzajemniając ciepło. Nie przestawali na siebie patrzeć, palce Stacey przesunęły się wbrew jej woli i zagłębiły w krótkie i gęste, kruczoczarne włosy. Nagle uświadomiła sobie, że ich nogi są ciągle splątane, a jej piersi mocno uciska klatka pier­siowa Justina.

- Stacey... - usłyszała jego głos dochodzący gdzieś z daleka. Głos ten jakby próbował bronić się przed pożądaniem i tęsknotą, o które Stacey nigdy w życiu nie podejrzewałaby tego zimnego i zawsze opanowanego człowieka.

Zobaczyła, jak głowa mężczyzny pochyla się. Czekała na po­całunek, pełna jakiejś pokornej uległości. W najmniejszym stopniu nie wydawało jej się to dziwne, że leży na siedzeniu taksówki, przygnieciona silnym ciałem człowieka, którego przez ostatnie dziesięć lat zadręczała, z którego drwiła i na każdym kroku zapew­niała o swojej nienawiści...

 

- Stacey? - Rozległo się ciche pukanie do drzwi łazienki i Sta­cey niechętnie powróciła do rzeczywistości.

- Czy mogę wejść? - Brynn Cassidy nie czekała na odpo­wiedź. Weszła do łazienki, spojrzała na Stacey i głośno przełknęła ślinę.

- Test wypadł pozytywnie?

Stacey skinęła głową.

- Wiedziałam, że tak będzie, Brynn.

- Szkoda, że nie powiedziałaś mi o tym wcześniej. - Zwykle wesoła twarz Brynn była teraz poważna. - Kiedy pomyślę, że ukry­wałaś to przez cały czas... - W jej głosie zabrzmiał smutek.

- Wydaje mi się, że ukrywałam to sama przed sobą. Tak jak w tym porzekadle o strusiu z głową w piasku - dopóki czegoś nie wiesz na pewno, oszukujesz się, że to w ogóle nie istnieje. - Stacey odetchnęła głęboko. - Jednak dzisiejsze wystąpienie ojca zmusiło mnie w końcu do działania.

- Och, Stacey! - wyszeptała Brynn. - Och, Stacey! - powtó­rzyła zazwyczaj bardzo elokwentna przyjaciółka, siadając obok niej na brzegu wanny.

Stacey spojrzała w zielone, przygnębione oczy, popatrzyła na kasztanowy koński ogon, pochyloną głowę i wiedziała, że Brynn cierpi z jej powodu.

- Jesteś pierwszą i jedyną osobą, której o tym powiedziałam, Brynnie. - Stacey nerwowo szarpała papierową chusteczkę.

Nie było jej zbyt trudno wyznać prawdę. Były przecież przy­jaciółkami od czasów szkolnych, razem mieszkały na studiach, a przez ostatnie cztery i pół roku wynajmowały wspólnie mieszka­nie. Stacey traktowała Brynn jak siostrę, której nigdy nie miała, i bezwzględnie jej wierzyła. To właśnie Brynn kupiła w aptece test do wykrywania ciąży. Córka senatora Liptona nie mogła pozwolić sobie na taki zakup, zwłaszcza teraz, kiedy obiektywy kamer tele­wizyjnych od kilku dni skierowane były na jej rodzinę.

- Stacey? - Brynn przerwała i przełknęła ślinę. - Czy mogę zapytać, kto jest ojcem tego dziecka?

Stacey niemalże czytała w myślach przyjaciółki. Brynn wie­działa, że Stacey jest od dłuższego czasu sama. Znała także jej opi­nię na temat przygodnych romansów. Córka senatora Liptona nie mogła sobie pozwolić na takie rzeczy; zresztą Stacey sama uważała je za obrzydliwe. Więc kto?... I w jakich okolicznościach?...

- To Justin Marks - Stacey wydusiła z siebie, chociaż wcale nie było to takie łatwe.

Gdyby Stacey powiedziała, że ojcem dziecka jest premier Ro­sji, Brynn nie byłaby chyba bardziej zaskoczona.

- Justin Marks! - Brynn nie mogła złapać oddechu. Odchyliła się gwałtownie do tyłu, zsunęła z brzegu wanny i wpadła do niej.

Stacey spojrzała na lezącą w wannie Brynn, na jej wystające na zewnątrz nogi i wybuchnęła śmiechem. Chwilę później już pła­kała, a łzy płynęły tak szybko, że dławiła się nimi. Ramionami wstrząsało łkanie.

Brynn wygrzebała się z wanny i objęła Stacey.

- Nie płacz, Stacey. Jakoś... jakoś sobie z tym poradzimy. - Stacey wyczuła jednak, że w jej głosie nie było zbyt wiele nadziei.

- Kiedy to się stało? - spytała Brynn.

- W sierpniu. - Stacey zamknęła oczy. - Pamiętasz te dwa ty­godnie, które spędziłaś w domu swojego brata w New Hampshire?

- O Boże - westchnęła Brynn. - Pamiętam.

Stacey również pamiętała.

 

Leżała na tylnym siedzeniu taksówki, ramiona mocno obej­mowały Justina leżącego na niej. Dotknięcie jego warg wywołało oszałamiający zmysłowy szok. Nigdy dotąd nie czuła takiej gwał­townie narastającej miażdżącej żądzy. Poczuła w ustach jego język śmiało wsuwający się i powracający. Usta mężczyzny były gorące, twarde, pożądliwe; całował ją tak, jak jeszcze nikt dotąd. Namięt­nie, głęboko, niemalże brał ją tym pocałunkiem w posiadanie. Jak­by była jego własnością, a on tylko odbierał to, co mu się należało.

Pocałunek uświadomił jej, że Justin, z bardzo męską pewno­ścią siebie, zaplanował życie w najdrobniejszym szczególe. Jednak w tym momencie nie wydawał się tak nieznośnie despotyczny jak zawsze. Zamiast mu się przeciwstawić, odsunąć od siebie, poddała się ze słodką uległością, do której zmusił ją obudzony kobiecy in­stynkt. Przylgnęła do Justina, zmysłowo się pod nim poruszając i całując go z równie wielką pożądliwością.

- Stacey, Stacey. - Przestał ją na chwilę całować i wyszeptał jej imię z takim pragnieniem, że poczuła się wstrząśnięta. Zazwy­czaj wołał „Stacey!” z naganą w głosie; to znów rzucał krótką, wściekłą komendę: „Stacey!”. W obydwu przypadkach reagowała gniewem i niecierpliwością. Jednak teraz, namiętność i pożądanie w jego głosie, wywołały dziką i nieoczekiwaną reakcję. Poczuła napływającą falę podniecenia.

Jej piersi były nabrzmiałe, brodawki stały się twarde i boles­ne. Chwyciła jego dłonie i mocno przycisnęła do tego wrażliwego i delikatnego miejsca. On natomiast zaczął kreślić palcem granice jednej z tych stwardniałych brodawek. Kciuk przesuwał się to w jedną stronę, to w drugą; systematycznie i powoli, aż wreszcie Stacey zajęczała i wygięła się w łuk pod wpływem ogromnego podniecenia. Chciała czuć jego pocałunki na całym ciele i sama była wstrząśnięta pożądaniem, które w sobie odkryła.

Justin zaśmiał się cichutko, ale triumfalnie, wprost do jej ucha.

- Cieszę się, że nie posłuchałaś mnie dziś wieczorem, Stacey - wyszeptał. - Cieszę się, że nie założyłaś biustonosza.

Stacey była tak zaskoczona, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie śni. Jego dwuznaczna uwaga i bardzo seksowny głos wprawiły ją w osłupienie. Ale także bardzo podnieciły. To była prawdziwa rzadkość - widzieć, jak Justin Marks się śmieje. Poza tym było nie do pomyślenia, żeby mógł czuć się zadowolony z tego, że córka senatora nie nosi stanika. Nie codziennie chwytał delikatnie zębami jej ucho, dotykał językiem skóry, jakby chciał ją smakować, brał jej piersi w swoje duże dłonie i pieścił namiętnie.

To jednak nie był sen. Bardzo realnie odczuwała ciężar i siłę leżącego na niej ciała mężczyzny. Niecierpliwie wsunęła się pod niego i wtedy jego uda znalazły się między jej nogami. A kiedy zaczął napierać coraz mocniej, coraz namiętniej, biodra Stacey po­ruszyły się, dostosowując się do zmysłowego rytmu. Sukienka podsunęła się wysoko w górę i Justin mógł teraz gładzić delikatną powierzchnię odzianych w nylonowe pończochy ud.

Czuła się taka bezradna, otoczona przez niego, zdobyta i po­konana. Podniecenie wybuchło w niej z siłą, jakiej wcześniej ni­gdy nie znała. Pragnęła, żeby całkowicie nad nią zapanował, chcia­ła przestać wreszcie się kontrolować i poczuć go w sobie. Stacey zazwyczaj była ogromnie niezależna i z uporem przeciwstawiała się wszelkim próbom Justina, zapanowania nad nią. Jednak w tej chwili nie mogła myśleć rozsądnie. Kierowała nią teraz jakaś we­wnętrzna siła, nakazująca oddać wszystko mężczyźnie, którego trzymała w ramionach.

Ich usta ponownie połączyły się i Stacey upoiła się smakiem, od którego kręciło się w głowie. Nie mogła przypomnieć sobie, kiedy wysiedli z taksówki, ale bardzo wyraźnie pamiętała mocny uścisk, gdy próbował otworzyć drzwi do jej mieszkania.

- Brynn nie ma w domu - powiedziała, obsypując pocałun­kami twardy, mocny kark. - Zostali ze mną, Justinie.

Uśmiechnął się do niej, prawdopodobnie po raz pierwszy w cią­gu dziesięciu lat ich burzliwej znajomości, i wymruczał cicho:

- Tak, kochanie. Zostanę z tobą.

„Kochanie!” Kto mógł przypuszczać, że ten ponury, zawsze śmiertelnie poważny i całkowicie oddany politycznej karierze jej ojca Justin Marks zna w ogóle takie słowo?

W głowie Stacey pojawiła się pewna mysi, rozmarzona i przymglona namiętnością. Zrozumiała, że jest zakochana. Wido­cznie Justin od dawna był jej przeznaczony, a ona wreszcie to roz­poznała i zaakceptowała. Całe napięcie, jakie istniało między nimi przez ostatnie lata, wynikało ze starannie zwalczanego pociągu se­ksualnego. Zrozumiała, że nigdy nie chciała uświadomić sobie, jak bardzo interesuje ją ten silny asystent ojca. On natomiast nigdy nie odważył się ujawnić swych uczuć zbuntowanej i przez długi czas zbyt młodej córce senatora. Dzisiejszej nocy obydwoje poddali się swemu losowi, wydało im się to naturalne i prawidłowe.

Po drodze do sypialni Stacey zrzuciła czerwone sandały na wysokich obcasach. Justin poruszał się po jej mieszkaniu, jakby je dobrze znał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin