Clavell James - Operacja Whirlwind 1.doc

(3710 KB) Pobierz
James Clavel

James Clavel.

OPERACJA WHIRLWIND

KSIĘGI 1-2

Przekład Michał Jankowski

Wydawnictwo Univ-Comp

Tytuł oryginału Whirlwind

Mapy:

Paul J. Pugliese

First Avon International Printing, 1987

Opracowanie: Kazimierz Andruk

Aranżacja: Ewa Hunca, Tomasz Rudomino

Redakcja Zespól Phantompress International

Redakcja techniczna Kazimierz Andruk, Marzenna Kiedrowska

Korekta Ewa Borowiecka, Maria Radzimińska

Copyright (c) 1986 by James Clavell

Copyright (c) for the polish edition by Wydawnictwo Ryton, Warszawa 1994

Copyright (c) for the polish translation by Michał Jankowski, 1994

Wydano przy współpracy UNIV-COMP Sp z o.o. Wydanie pierwsze

ISBN 83-863S6-09-6

Bo iż wiatr siali,

wicher też żąć będą

Ozeasz.8:7

KSIĘCA PIERWSZA

vo

c              hd

et-              cS#

O              ^+

Co              o **

-4             

W   GÓRACH   ZAGROS,   ZACHÓD   SŁOŃCA.

Słońce dotknęło horyzontu. Jeździec, zadowolony, że nadszedł czas modlitwy, ściągnął wreszcie cugle wierzchowca.

Hosejn Kowissi, silnie zbudowany, trzydziestoczte-roletni Irańczyk, zawinięty był w ciemne, przybrudzone po podróży szaty. Miał jasną skórę, czarne oczy i brodę, na głowie biały turban, a na ramieniu kałasznikowa. Od zimna chroniła go kamizelka z nie wyprawionej koźlej skóry i mocno już sfatygowane buty. Kroczący za nim, obładowany wielbłąd szarpnął niecierpliwie postronkiem; był głodny i chciał odpocząć. Hosejn zaklął odruchowo i zsiadł z konia. Ponieważ turban zasłaniał uszy, Irańczyk nie słyszał odgłosu silnika turbo zbliżającego się helikoptera.

11

Na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów powietrze było przejrzyste i zimne, bardzo zimne; wiatr uformował zaspy śnieżne, droga stała się śliska i zdradliwa. W dole mało uczęszczany szlak wił się w kierunku odległych dolin aż do Isfahanu, skąd przybył jeździec. Z przodu ścieżka wspinała się niebezpiecznie na turnie, a potem biegła ku innym dolinom, obniżającym się w kierunku Zatoki Perskiej i miasta Kowiss, w którym mężczyzna się urodził, w którym teraz mieszkał i od którego wziął swe nazwisko, gdy został mułłą.

Nie przejmował się niebezpieczeństwem ani zimnem. Niebezpieczeństwo było dla niego jak powietrze.

To tak, jakbym znów był nomadą, pomyślał. W dawnych czasach prowadził nas mój dziad. Wtedy wszystkie nasze szczepy Kaszkajów mogły przenosić się z zimowych pastwisk na letnie. Każdy mężczyzna miał konia i karabin, i stada, których bronił; niezliczone owce, kozy i wielbłądy, kobiety z odsłoniętymi twarzami. Nasze szczepy były wolne, tak jak nasi przodkowie przez dziesiątki stuleci. Nikt nami nie rządził oprócz woli boskiej, myślał coraz bardziej gniewnie. Stare czasy skończyły się zaledwie sześćdziesiąt lat temu przez Rezę Chana, żołnierza parweniusza, który z pomocą nędznych Brytyjczyków uzurpatorsko zajął miejsce na tronie, nazwał się Rezą Szachem, pierwszym z szachów Pahlawich, a następnie ze swym regimentem Kozaków wziął nas w karby i spróbował zrobić z nami koniec.

Dzięki Bogu za to, że Reza Szach został upokorzony i wygnany przez swych plugawych brytyjskich panów, aby umrzeć w zapomnieniu. Dzięki Bogu za to, że Mohammad Szach został kilka dni temu zmuszony do ucieczki. Dzięki Bogu za to, że Chomeini powrócił, aby przewodniczyć rewolucji. Z łaski bożej jutro lub pojutrze zostanę męczennikiem; boska burza wymiecie z Iranu zdrajców i nadejdzie dzień rozrachunku z wszystkimi sługusami Szacha i cudzoziemcami.

Helikopter był już bliżej, Kowissi jednak nadal go nie słyszał; odgłos silnika ginął w zawodzeniu wichru. Mułła wyjął z juków swój modlitewny dywanik i roz-

12

postarł na śniegu. Plecy bolały go jeszcze od razów bicza. Nabrał garść śniegu; w rytualnym geście obmył dłonie i twarz, przygotowując się do czwartej modlitwy dnia. Potem zwrócił się na południowy zachód, w kierunku Mekki, która leżała o tysiące kilometrów dalej, w Arabii Saudyjskiej. I skierował swoje myśli ku Bogu.

-  Allahu Akbar, Allahu Akbar. La ilaha illallah - powtarzał szahadę i bił pokłony, pozwalając, aby te arabskie słowa nim zawładnęły: Bóg jest największy, Bóg jest największy. Zaświadczam, że nie ma innego Boga, a Mahomet jest Jego prorokiem. Bóg jest największy, Bóg jest największy. Zaświadczam, że nie ma innego Boga, a Mahomet jest Jego prorokiem...

Zrobiło się jeszcze zimniej, a wiatr spotężniał. Mimo to mułła dosłyszał wreszcie pomruk odrzutowego silnika. Hałas narastał, wdzierał się do czaszki, odpędzał spokój i niszczył skupienie. Hosejn gniewnie otworzył oczy. Helikopter leciał zaledwie sześćdziesiąt metrów nad ziemią. Zbliżał się do niego.

Pomyślał zrazu, że to maszyna wojskowa, i przestraszył się, iż szukają jego. Potem rozpoznał brytyjskie kolory: czerwony, biały i niebieski, oraz wyraźne oznaczenie S-G, otaczające czerwonego lwa Szkocji, wymalowanego na kadłubie - znak tej samej spółki helikopterowej, która prowadziła operacje z bazy lotniczej w Kowissie i całym Iranie. Opuścił go strach, ale gniew pozostał. Patrzył na helikopter, nienawidząc wszystkiego, co się z nim wiązało. Maszyna zmierzała prosto na niego, ale nie była niebezpieczna - nie sądził, aby załoga mogła go w ogóle zauważyć. Mimo to sprzeciwiał się całym swym jestestwem wdzieraniu się w jego spokój i zakłócaniu modłów. Gniew wzmagał się wraz z rozdzierającym uszy rykiem silnika.

-  La ilaha illallah...

Usiłował powrócić do modłów, ale podmuch mielonego rotorem powietrza sypnął mu śniegiem w twarz. Koń przeraził się, zarżał i próbował stanąć dęba; pęta sprawiły, że zaczął się ślizgać. Równie przestraszony wielbłąd szarpnął rzemień, obrócił się i zatoczył, par-

13

skał, skakał kulawo na trzech nogach, potrząsając swym ładunkiem i plącząc postronek. Gniew eksplodował.

-  Niewierny! - ryknął Hosejn pod adresem helikoptera, który wyłaniał się właśnie zza krawędzi góry. Zerwał się, chwycił karabin, odbezpieczył go i wystrzelił. Potem wycelował staranniej i opróżnił cały magazynek. - Szatan! - wrzasnął w ciszy, która nagle zapadła.

Gdy pierwsze pociski uderzyły w śmigłowiec, młody pilot, Scot Gavallan, gapił się przez chwilę jak sparaliżowany na dziury, które się pojawiły w plastikowej szybie.

-  Boże wszechmogący... - zdołał tylko wykrztusić. Nigdy przedtem do niego nie strzelano. Na szczęście,

obok siedział człowiek, którego reakcja była szybka i po wojskowemu precyzyjna. "W dół!" zahuczało w słuchawkach.

-  W dół!

Tom Lochart krzyknął po raz drugi do mikrofonu umieszczonego w hełmie lotniczym, a potem chwycił rękę pilota i pokierował nią tak, że popchnęła drążek, zmniejszając nagle siłę ciągu. Helikopter zatoczył się jak pijany, gwałtownie tracąc wysokość. Wtedy posypała się następna seria pocisków. Z góry i z tyłu rozległy się złowieszcze trzaski, a w innym miejscu pociski zagrzechotały o metal. Silnik zakaszlał. Maszyna zniknęła z nieba.

Był to jet ranger 206. Mieścił pilota, czterech pasażerów, w tym jednego z przodu, a trzech z tyłu, i wszystkie miejsca były zajęte. Godzinę Wcześniej Scot odbywał rutynowy lot. Zabierał w Szirazie z lotniska, położonego o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód, kolegów wracających z miesięcznego urlopu. Teraz rutyna zmieniła się w koszmar. Przed helikopterem wyrastała góra, którą cudem chyba ominęli, po czym runęli w przepaść, co dawało możliwość uzyskania z powrotem siły ciągu i częściowego opanowania maszyny.

14

-  Uważaj, na rany Chrystusa! - krzyknął Lochart. Scot także dostrzegł niebezpieczeństwo, ale nie tak

szybko. Dygocący helikopter w ostatniej chwili ominął nawis skalny; lewa płoza podwozia lekko uderzyła o skałę i protestująco zajęczała, a oni jeszcze raz oddalili się od przeszkody, nurkując zaledwie metr nad poszarpanymi skałami i drzewami.

-  Nisko i szybko - pokrzykiwał Lochart. - Tędy, Scot, nie, tamtędy, środkiem parowu... Dostałeś?

-  Nie, chyba nie. A ty?

-  Też nie. Już w porządku, opadaj do wąwozu. Teraz! Szybko!

Scot Gavallan posłusznie przechylił maszynę; poleciał zbyt nisko i zbyt szybko; jego umysł nie funkcjonował jeszcze normalnie. Nadal czuł w gardle wielką kulę, a serce waliło jak młotem. Zza ścianki odgradzającej kabinę pasażerów dochodziły krzyki i przekleństwa, przebijające się przez ryk silnika, nie mógł jednak zaryzykować i odwrócić się, rzucił więc niespokojnie do interkomu:

-  Tom, czy ktoś z tyłu jest ranny?

-  Zapomnij o nich, skoncentruj się, uważaj na grań. Ja się nimi zajmę! - polecił naglącym tonem Tom Lochart, rozglądając się na wszystkie strony. Miał czterdzieści dwa lata, był Kanadyjczykiem, służył kiedyś w RAF-ie, potem był najemnikiem, a teraz głównym pilotem ich bazy, Zagros Trzy. - Uważaj na grań i bądź gotów do nowego uniku. Trzymaj stałą wysokość, nisko. Uważaj!

Grań była nieco nad nimi i zbliżała się zbyt prędko. Dokładnie na drodze maszyny Gavallan ujrzał szczerzącą poszarpane zęby skałę. Ledwie zdążył ją ominąć, gdy gwałtowny podmuch wiatru rzucił ich niebezpiecznie blisko pionowej ściany wąwozu. Przesadził ją, poprawiając kurs, i usłyszał w słuchawkach ordynarny komentarz; odzyskał kontrolę nad maszyną. Potem wyłoniły się drzewa i skały. Wąwóz nagle się skończył, a on wiedział już, że się zgubili.

15

Wszystko zaczęło przebiegać wolniej.

-  Chryste...

-  Z lewej... uważaj na skałę!

Scot poczuł, że ręce i stopy są mu posłuszne; zobaczył, że helikopter ostrym zakrętem mija skały o centymetry, zawadza o drzewa, przelatuje nad nimi i ucieka ku wolnej przestrzeni.

-  Siadaj tutaj, najszybciej, jak możesz.

Spojrzał nieprzytomnie na Locharta. Nadal był roztrzęsiony.

-  Co?

-  Siadaj. Lepiej go obejrzyjmy, sprawdźmy - powiedział niecierpliwie Lochart, wściekły, że to nie on trzyma drążek. - Słyszałem, że coś poszło.

-  Ja też, ale co z podwoziem? Może być rozwalone!

-  Po prostu zdejmij z niego ciężar. Wyskoczę i zobaczę. Jeśli jest w porządku, to usiądziemy i szybko wszystko posprawdzam. Lepiej niczego nie zaniedbać; Bóg jeden wie, czy pociski nie przecięły dopływu oleju albo nie trafiły w przewód paliwowy. - Lochart zobaczył, że Scot odwraca się, żeby zerknąć na pasażerów.

- Do diabła z nimi, do cholery, ja się tym zajmę - rzucił ostrym tonem. - Skoncentruj się na lądowaniu.

Zauważył, że pilot zacisnął wargi, ale posłuchał. Sam, próbując przezwyciężyć mdłości, odwrócił się, oczekując, że ujrzy rozbryzganą krew, wnętrzności, i kogoś krzyczącego - krzyk tonie w hałasie silników

- i że nie będzie mógł niczego zrobić, dopóki nie dolecą w bezpieczne miejsce i nie wylądują; zawsze trzeba myśleć przede wszystkim o bezpiecznym lądowaniu.

Z niemal bolesną ulgą stwierdził, że trzej mężczyźni zajmujący miejsca z tyłu - dwóch mechaników i jeszcze jeden pilot - są cali i zdrowi, choć skuleni z przerażenia, a Jordon, mechanik, siedzący zaraz za Scotem, ma zbielałą twarz i trzyma się oburącz za głowę. Lochart odwrócił się z powrotem.

Byli teraz na wysokości jakichś piętnastu metrów, na dobrym podejściu, i schodzili szybko. Powierzchnia widoczna przez szybę była twarda, biała i płaska, po-

16

zbawiona kęp roślinności, otoczona zaspami. Nieźle. Jest miejsce na manewr i lądowanie. Jak jednak ocenić głębokość śniegu i konfigurację przykrytego nim gruntu? Lochart wiedział, że mógłby tego dokonać, gdyby to on kierował maszyną. Ale nie kierował. Nie był w tym locie kapitanem, choć był starszy.

-  Z tymi z tyłu wszystko w porządku, Scot.

-  Dzięki Bogu - odparł Scot Gavallan. - Jesteś gotów do wyjścia?

-  Co sądzisz o powierzchni?

Scot usłyszał ostrzegawczą nutę brzmiącą w głosie Locharta, błyskawicznie wstrzymał lądowanie, dodał mocy i wzbił się nieco wyżej. Chryste! Pomyślał, prawie wpadając w panikę po odkryciu, jak głupio się zachował. Gdyby Tom mnie nie ostrzegł, usiadłbym tutaj, a cholera wie, jak głęboki jest śnieg i co jest pod spodem!

Zawisł na wysokości trzydziestu metrów i badał wzrokiem zbocze.

-  Dzięki, Tom. A tam?

Nowe lądowisko było mniejsze, znajdowało się kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie doliny; obniżało się, dając dobrą drogę ucieczki, gdyby jej potrzebowali, i było osłonięte od wiatru. Mało śniegu, grunt nierówny, ale znośny.

-  Wygląda lepiej. - Lochart zsunął słuchawkę z jednego ucha i obejrzał się do tyłu. - Hej, Jean-Luc - zawołał przekrzykując hałas silnika. - W porządku?

-  Aha. Słyszałem, jak coś poszło.

-  My też. Jordon, nic ci nie jest?

-  Jasne, w porządeczku - odkrzyknął skwaszonym głosem Jordon. Szczupły, twardy Australijczyk potrząsał głową jak pies. - Tylko walnąłem pieprzonym łbem, to nic, prawda? Cholerne, pieprzone pociski! Wydawało mi się, iż Scot powiedział, że wszystkie pieprzone sprawy lepiej się ułożą, gdy ten pieprzony Szach się wyniesie, a Chomeini wpieprzy się tu z powrotem. Lepiej? Teraz ci zasrańcy do nas strzelają! Nigdy przedtem tego nie robili. Co się tu dzieje, do cholery?!

17

-  A skąd, do cholery, mam wiedzieć? To chyba jakiś świr, który lubi sobie postrzelać. Siedź spokojnie, a ja się rozejrzę. Jeśli podwozie jest w porządku, usiądziemy, a ty i Rod wszystko posprawdzacie.

-  Co z pieprzonym ciśnieniem oleju? - krzyknął Jordon.

-  Na zielonym. - Lochart usadowił się przodem do kierunku lotu, zerkając odruchowo na wskaźniki, lądowisko, niebo; w lewo, w prawo, do góry i w dół. Schodzili gładko, mając do pokonania sześćdziesiąt metrów. Usłyszał mruczenie Gavallana. - Świetnie ci poszło, Scot.

-  Gówno poszło - odparł młodszy mężczyzna, starając się, żeby zabrzmiało to rzeczowo. - Wyrżnąłbym w coś. Zbaraniałem, kiedy trafiły nas kule. Gdyby nie ty, nie dałbym rady.

-  To także moja wina. Popchnąłem ci dźwignię bez ostrzeżenia. Przepraszam. Musiałem szybko zdjąć maszynę z linii strzału tego sukinsyna. Nauczyłem się tego na Malajach. - Lochart spędził tam rok w siłach brytyjskich prowadzących walkę z komunistycznymi powstańcami. - Nie miałem czasu, żeby cię ostrzec. Siadaj tak szybko, jak możesz.

Popatrzył z aprobatą na Gavallana, który zataczał koła, starannie badając wzrokiem teren.

-  Czy widziałeś, kto do nas wygarnął, Tom?

-  Nie, ale wtedy się nie rozglądałem. Gdzie chcesz lądować?

-  Tam, w pewnej odległości od tego zwalonego drzewa. W porządku?

-  Dla mnie tak. Zrób to najszybciej, jak możesz. Trzymaj go pół metra nad ziemią.

Podejście udało się bezbłędnie. Zawiśli niecały metr nad ziemią. Maszyna była stabilna jak omiatane wiatrem skały pod nimi. I wtedy Lochart otworzył drzwiczki. Zmroziło go nagłe zimno. Zapiął suwak pikowanej kurtki lotniczej i wyśliznął się ostrożnie na zewnątrz, schylając nisko głowę, w bezpiecznej odległości od wirującego śmigła.

Przód płozy był paskudnie naderwany i trochę skręcony, ale nity mocujące ją do podwozia trzymały mocno. Sprawdził szybko z drugiej strony, spojrzał jeszcze raz na uszkodzenie płozy i podniósł kciuk do góry. Gavallan przesunął dźwignię dławika, zmniejszył obroty i posadził maszynę tak miękko, jakby była puszkiem dmuchawca.

Trzej mężczyźni z tyłu natychmiast wysypali się na zewnątrz. Jean-Luc Sessonne, francuski pilot, odsunął się z drogi, żeby dwaj mechanicy mogli rozpocząć oględziny: jeden z lewej strony, drugi z prawej, od dziobu do ogona. Wiatr wytwarzany przez rotory smagał ich i szarpał ubraniami. Lochart był pod helikopterem; szukał wycieków oleju i paliwa, a gdy nie znalazł, wstał i ruszył za Rodriguesem. Rodrigues był Amerykaninem i bardzo dobrym mechanikiem. Od roku obsługiwał jego helikopter 212. Właśnie odłączył pokrywę i zaglądał do środka; przyprószone siwizną włosy powiewały na wietrze, a ubranie łopotało.

Standardy bezpieczeństwa S-G były najwyższe w całym Iranie, tak więc wiązki kabli, rur i przewodów paliwowych, schludne i czyste, rozplanowano racjonalnie. Nagle Rodrigues znieruchomiał. Zauważył, że kar-ter silnika jest wgnieciony w miejscu, w które uderzył pocisk. Ostrożnie zbadali ślad. Mechanik skierował snop światła latarki na gąszcz rur i przewodów. Jeden z przewodów olejowych był uszkodzony. Gdy Rodrigues cofnął rękę, stwierdzili, że cała ocieka olejem.

-  Cholerne gówno - powiedział.

-  Wyłączyć go, Rod? - krzyknął Lochart.

-  Lepiej nie. Może być więcej takich wesołych strzelców i nie bardzo chciałbym tu nocować. - Rodrigues wyciągnął kawał zapasowego przewodu i klucz. - Sprawdź ogon, Tom.

Lochart zostawił go i rozejrzał się niespokojnie, poszukując jakiegoś schronienia na wypadek, gdyby musieli jednak przenocować. Po przeciwnej stronie lądowiska Jean-Luc z papierosem w ustach odlewał się na zwalone drzewo.

18

19

-  Hej, Jean-Luc, nie odmroź sobie! - zawołał i zobaczył, jak jego kolega zmienił z wrażenia kierunek strumienia.

-  Hej, Tom.

To Jordon dawał mu znaki. Natychmiast zanurkował pod ogon helikoptera, żeby przyłączyć się do mechanika. Serce zabiło mu trochę mocniej. Jordon zdjął również płytę. W kadłubie, o centymetry nad zbiornikiem paliwa, widniały dwie dziury po kulach. Jezu, ułamek sekundy i zbiorniki by eksplodowały, pomyślał. Gdybym nie przesunął dźwigni, już by było po nas. Absolutnie. Bylibyśmy rozmazani na skałach. Ale dlaczego?

Jordon trącił go i wskazał miejsce na linii pocisków. Kolumna rotora została trafiona.

-  Niech mnie szlag, jeśli wiem, dlaczego nie trafił w te pieprzone śmigła - krzyknął.

Czerwona, wełniana czapka, którą zawsze nosił, zsunęła mu się na uszy.

-  Widocznie nie było nam sądzone...

-  Co?

-  Już nic. Znalazłeś coś jeszcze?

-  Na razie niczego pieprzonego. Z tobą w porządku, Tom?

-  Jasne.

Rozległ się trzask. Zamarli, ale to tylko ogromna gałąź pękła pod ciężarem śniegu.

-  Espece de eon - powiedział Jean-Luc.

Spojrzał na niebo, świadom uciekającego światła, potem wzruszył ramionami, zapalił następnego papierosa i odszedł, przytupując dla rozgrzewki.

Jordon nie znalazł po swojej stronie już nic niepokojącego. Minuty upływały. Rodrigues nadal pomrukiwał i przeklinał, w niewygodnej pozycji sięgając ręką do wnętrzności helikoptera. Inni stłoczyli się jak najdalej od huku rotorów. Było hałaśliwie i niewygodnie, resztki światła dziennego jeszcze wystarczały, ale już nie na długo. Zostało im do pokonania trzydzieści kilometrów, a nie dysponowali w tych górach żadnym systemem

20

naprowadzania poza małym urządzeniem w bazie, które czasem działało, a czasem nie.

-  Szybciej, na rany boskie - zamruczał ktoś. Tak, pomyślał Lochart, ukrywając niepokój.

W Szirazie spotkali wyjeżdżającą załogę, którą mieli zastąpić. Dwaj piloci i dwaj mechanicy pomachali im w pośpiechu na pożegnanie i ruszyli do należącego do firmy 125 - ośmiomiejscowego, dwusilnikowego odrzutowca transportowego, służącego do specjalnych frachtów, tego samego, którym Lochart i jego ludzie przylecieli z międzynarodowego lotniska w Dubaju. Właśnie wrócili z miesięcznego urlopu, który Lochart i Jordon spędzili w Anglii, Jean-Luc we Francji, a Rodrigues na polowaniu w Kenii.

-  Dlaczego, u diabła, tak się spieszą? - zapytał Lochart, gdy w małym odrzutowcu zamknięto drzwi i rozpoczęto kołowanie.

-  Lotnisko działa tylko częściowo, wszyscy nadal strajkują, ale nie martw się - powiedział Scot Gavallan.

-  Muszą wystartować, zanim ten drobny idiota na wieży, który uważa, że jest darem Boga dla Irańskiej Kontroli Lotów, unieważni ich zezwolenia na start. My też lepiej się stąd wynośmy, zanim zacznie się przypier-dalać. Ładujcie swoje klamoty.

-  A co z celnikami?

-  Ciągle jeszcze strajkują, staruszku. Razem ze wszystkimi innymi. Banki też są zamknięte. Nie szkodzi, za jakiś tydzień wszystko wróci do normy.

-  Merde - powiedział Jean-Luc. - We francuskich gazetach piszą, że Iran to une catastrophe; z Chomeinim i jego mułłami, z wojskiem gotowym do zamachu stanu, z komunistami zwijającymi wszystkich, z bezsilnym rządem Bachtiara wojna domowa jest nieunikniona.

-  Co oni wiedzą tam, we Francji, staruszku? - rzucił lekko Scot Gavallan, gdy ładowali swój ekwipunek.

- Frań...

-  Francuzi wiedzą, mon vieux. We wszystkich gazetach można przeczytać, że Chomeini nigdy nie pójdzie na współpracę z Bachtiarem, gdyż Bachtiara mianował

21

Szach, a każdy, kto się choć otarł o Szacha, jest skończony. Skończony. Stary napaleniec powtórzył pięćdziesiąt razy, że nie będzie współpraować z żadnym człowiekiem Szacha.

-  Trzy dni temu widziałem się w Aberdeen z Andym - odezwał się Lochart. - Wygadywał, że teraz, gdy Chomeini wrócił, a Szach wyjechał, w Iranie się uspokoi.

Scot się uśmiechnął.

-  Sam widzisz. Jeśli ktoś wie, to Staruszek. Co u niego słychać, Tom?

Lochart odwzajemnił uśmiech.

-  Jak zwykle, jest w dobrej formie. - Andy, czyli Andrew Gavallan, ojciec Scota, był przewodniczącym i dyrektorem zarządzającym S-G. - Andy powiedział, że Bachtiar ma armię, marynarkę, lotnictwo, policję i SA-VAK, więc Chomeini musi się z nim jakoś dogadać. To, albo wojna domowa.

-  Jezu! - wtrącił się Rodrigues. - Co my tu jeszcze robimy?

-  Chodzi o szmal.

-  Pieprzone merdel

Wszyscy się roześmiali, bardziej z powodu wrodzonego pesymizmu Jean-Luca niż z tego wyrażenia, a potem Scot powiedział:

-  Co cię to obchodzi, Jean-Luc? Nikt nam tu dotąd nie zawracał głowy, prawda? Wszystkie te kłopoty nas nie dotyczą. Mamy umowy z IranOil, który należy do rządu. A czyjego? Bachtiara, Chomeiniego czy czort wie kogo! Niezależnie od tego, kto zdobędzie władzę, będzie musiał szybko przywrócić normalność. Każdy rząd desperacko potrzebuje petrodolców, to znaczy nas. Przecież, do cholery, oni nie są głupcami!

-  Nie, ale Chomeini to fanatyk. Nie obchodzi go nic poza islamem, a ropa to nie islam.

-  A co z Saudyjczykami? Z Emiratami, OPEC? Wyznają islam, ale znają cenę baryłki. Zresztą do diabła z tym! Posłuchajcie - rozpromienił się Scot. - Guerney Aviation wycofała się z gór Zagros i redukuje swoje wszystkie operacje irańskie do zera. Do zera!

22

To przyciągnęło uwagę wszystkich. Guerney Avia-tion był wielkim amerykańskim przedsiębiorstwem helikopterowym i ich głównym konkurentem. Bez Guer-neya będzie dwa razy więcej pracy, a cały personel cudzoziemski w Iranie otrzymywał premie zależne od zysków.

-  Jesteś pewien, Scot?

-  Całkowicie, Tom. Jest o to wielka draka z IranOil. Skończyło się na tym, że IranOil powiedział: "Chcecie odejść, to wolna droga, ale wszystkie maszyny są przez nas wynajęte i muszą zostać. I części zamienne". Więc^ Guerney odrzekł, żeby się wypchali, posypał maszyny naftaliną, zamknął bazę w Gaszu i się wyniósł.

Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Jean-Luc. - Guerney musiał tu mieć z pięćdziesiąt helikopterów na kontrakcie; gdyby nawet chcieli, nie stać ich na spisanie tego na straty.

-  Jeśli nawet, to już załatwiliśmy w zeszłym tygodniu trzy loty, na które Guerney miał wyłączność.

Jean Luc uciszył wiwaty.

-  Dlaczego Guerney się wycofał, Scot?

-  Nasz Nieustraszony Przywódca w Teheranie uważa, że dostali cykora, i nie mogli, albo nie chcieli, wytrzymać nacisku. Stawmy temu czoło. Chomeini chce wypalać kwasem siarkowym przede wszystkim Amerykanów i amerykańskie spółki. McIver uważa, że próbują zmniejszyć swoje straty, i że my na tym wygramy.

-  Santa Madonna. Jeśli nie mogą zabrać swoich maszyn i serwisu, to naprawdę mają kłopoty.

-  Nie jesteśmy od myślenia, staruszku, tylko od roboty i latania. Jak długo trzymamy się tutaj, mamy ich kontrakty i przynajmniej podwójne zarobki tylko w tym roku.

- Tu en parles mon cul, ma tete est malade!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nawet Jordon wiedział, co to znaczy: boli mnie głowa, mów do mojego tyłka.

-  Nie ma się czym przejmować, chłopie - powiedział Scot.

23

Lochart oderwał się od tych myśli; chłód panujący na zboczu jeszcze go nie przeniknął. Andy i Scot mieli rację, wszystko wróci do normy, bo musi, stwierdził. Angielskie gazety były zgodne co do tego, że sytuacja w Iranie szybko się unormuje. Pod warunkiem, że Sowieci nie zrobią jakiegoś jawnego ruchu. A ostrzeżono ich. Ręce precz, Amerykanie i Sowieci, żeby Iran mógł teraz sam zajmować się swoimi sprawami. To prawda, że każda władza potrzebuje spokoju; i dochodów - a to oznacza ropę. Tak. Wszystko będzie w porządku. Jego Szahrazad wierzy w to, i wierzy, że po obaleniu Szacha i powrocie Chomeiniego wszystko będzie wspaniałe. Dlaczego ja miałbym nie wierzyć?

Och, Szahrazad, jak za tobą tęsknię.

Nie można było zatelefonować do niej z Anglii. W Iranie telefony nigdy nie działały dobrze; były przeciążone z powodu zbyt szybkiej industrializacji. Ale podczas ostatnich ośmiu miesięcy, od kiedy zaczęły się kłopoty, niemal ciągłe strajki pracowników telekomunikacji coraz bardziej pogarszały sytuację, a teraz łączność telefoniczna właściwie już nie istniała. Lochart, przebywając w Kwaterze Głównej w Aberdeen na obowiązujących co pół roku badaniach lekarskich, wysłał do Szahrazad teleks, co zajęło mu osiem godzin. Wysłał go pod adresem Duncana McIvera w Teheranie, gdzie teraz przebywała. W teleksie nie można powiedzieć za dużo; tylko: spotkamy się niebawem, tęsknię, kocham.

Już niedługo, kochanie, i...

-  Tom?

-  O, Jean-Luc? Co takiego?

-  Zaraz zacznie padać śnieg.

-  Tak.

Jean-Luc miał pociągłą twarz, duży, galijski nos i brązowe oczy. Był szczupły jak wszyscy piloci, którzy przechodzili co sześć miesięcy poważne badania lekarskie, podczas których nie było żadnego wytłumaczenia dla nadwagi.

-  Kto do nas strzelał, Tom?

24

Lochart wzruszył ramionami.

-  Nikogo nie widziałem. A ty?

-  Ja też nie. Mam nadzieję, że to był jakiś czubek. - Jean-Luc świdrował go wzrokiem. - Przez chwilę wydawało mi się, że znowu jestem w Algierii, te góry tak bardzo się nie różnią, i że znów jestem w lotnictwie i walczę z fellahami i FLN, niech Bóg przeklnie ich na wieki. - Zgasił papierosa o podeszwę. - Brałem już udział w jednej wojnie domowej i nie znosiłem tego, choć wtedy miałem przynajmniej bomby i karabiny maszynowe. Nie chciałbym być wplątany w następną i polegać tylko na tym, jak szybko mogę uciec.

-  To był tylko jakiś samotny maniak.

-  Chyba będziemy mieli do czynienia z całym tłumem maniaków, Tom. Już gdy opuszczałem Francję, miałem jakieś złe przeczucia, a teraz jest jeszcze gorzej. Byliśmy na wojnie, ty i ja, a większość pozostałych nie. Mamy nosa, ty i ja, i czujemy, że pakujemy się w duże kłopoty.

-  Nie. Po prostu jesteś zmęczony.

-  To prawda. Czy Andy istotnie uważa, że to wszystko dobrze się skończy?

-  Tak. Przesyła pozdrowienia i mówi, żeby tak trzymać.

Jean-Luc zaśmiał się i stłumił ziewnięcie.

-  Santa Madonna, umieram z głodu. Co Scot zaplanował na nasz przyjazd?

-  Wywiesił nad hangarem transparent z napisem: "Witajcie".

-  Na kolację, mon vieux. Na kolację.

-  Scot powiedział, że on i paru ludzi ze wsi urządzili polowanie. Mają udziec z dziczyzny i kilka zajęcy. Upieką to wszystko tak, żeby było kruche.

Oczy Jean-Luca błysnęły.

-  Dobra. Posłuchaj, kupiłem brie, czosnek, cały kilogram, wędzoną szynkę, anchois, cebulę, parę kilo makaronu, puszki przecieru pomidorowego, a żona dała mi nowy przepis na amatriciana od Gianniego z St. Jean, podobno świetny. I wino.

25

Lochart poczuł głód. Gotowanie było prawdziwą pasją Jean-Luca, a gdy naprawdę tego chciał, spływało na niego natchnienie.

-  Mam ze sobą puszki ze wszystkim, o czym pomyślałem, z Fortnums; i trochę whisky. Hej, stęskniłem się za twoim gotowaniem.

I towarzystwem, pomyślał. Gdy spotkali się w Du-baju, wymienili uścisk dłoni, a on zapytał:

-  Jak urlop?

- Byłem we Francji - oświadczył Jean-Luc uroczyście. Lochart zazdrościł mu. W Anglii nie było dobrze.

Pogoda, jedzenie, urlop, dzieci, ona, Boże Narodzenie - po dziurki w nosie. Nic nie szkodzi. Wróciłem i wkrótce będę w Teheranie.

-  Ugotujesz coś dzisiaj, Jean-Luc?

-  Oczywiście. Jak mógłbym przeżyć bez prawidłowego odżywiania?

Lochart zaśmiał się.

-  Tak, jak cała reszta świata.

Patrzyli na Rodriguesa, który nadal ciężko pracował, smagany wiatrem wytworzonym przez rotory. Dźwięk silnika zmieniał barwę. Lochart uniósł kciuk w kierunku Scota Gavallana, czekającego cierpliwie w kokpicie. Scot powtórzył ten znak i wskazał niebo. Lochart skinął głową, wzruszył ramionami i spojrzał z powrotem na Rodriguesa, wiedząc, że nie może pomóc i musi czekać ze stoickim spokojem.

-  Kiedy lecisz do Teheranu? - zapytał Jean-Luc. Lochartowi mocniej zabiło serce.

-  W niedzielę, jeśli nie będzie padał śnieg. Mam raport dla McIvera i pocztę. Wezmę 206; jutro trzeba będzie wszystko sprawdzić. Scot powiedział, że musimy trochę poczekać z rozpoczęciem pełnych operacji.

Jean-Luc wlepił w niego wzrok.

-  Czy Nasiri powiedział, że będą pełne operacje?

-  Tak. - Nasiri był ich irańskim łącznikiem i szefem bazy, pracownikiem IranOil - monopolu rządowego, będącego właścicielem całej wydobytej i nie wydobytej ropy - który planował wszystkie loty i dawał na nie

26

zezwolenia. S-G pracowała na mocy umowy z jego firmą; prowadziła badania, dowoziła personel, dostawy i wyposażenie do punktów wierceń rozrzuconych po całych górach i zajmowała się nieuniknionymi działaniami CASEVAC - ewakuacjami w razie wypadków - i innymi nagłymi akcjami. - Wątpię, czy w przyszłym tygodniu będziemy dużo latać. Chodzi o pogodę. Chyba jednak będę mógł jakoś się wydostać na 206.

-  Aha. Będziesz potrzebował przewodnika. Polecę z tobą.

Lochart się zaśmiał.

-  Nie ma mowy, przyjacielu. Przez najbliższe dwa tygodnie masz dyżur i dow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin