Strugaccy-Bezsilni tego świata.pdf
(
1458 KB
)
Pobierz
Strugaccy-Bezsilni tego swiata
Borys Strugacki
Bezsilni tego świata
(Bessilnyje mira siego)
Przekład Ewa Skórska
Czyż to nie piękne, przyjaciele,
że ktoś zapalił gwiazd tak wiele,
kiedy jest ciemno?
Lecz jeśli płoną same z siebie
miriady złotych gwiazd na niebie,
to jeszcze piękniej.
Aleksander Kusznier
Będzie to opowieść o cudotwórcy,
który żyje w naszych czasach i tworzy cuda.
Wie, że jest cudotwórcą i że może dokonać dowolnego cudu,
ale tego nie robi.
Daniel Charms
Rozdział 1
Wrzesień
Wadim Daniłowicz Christoforow o przezwisku Resulting Force
Dziś w nocy widziałem we śnie mojego ojca nieboszczyka – oznajmił Timofiej Jewsie-
jewicz, szalenie zatroskany. – A to znaczy, że z pewnością wydarzy się coś złego...
Wadim popatrzył na niego bez śladu zainteresowania i w milczeniu zagłębił się
w obliczeniach średnich ważonych. Do opracowania zostały mu dwa ostatnie rzędy obser-
wacji, a Timofiej Jewsiejewicz Syszczenko i tak nie spodziewał się odpowiedzi, nie mówiąc
już o komentarzu. Właśnie po raz kolejny reperował prymus. Benzynowy, bezgłośny,
najnowszy model (cudo konwersji z ciągiem odrzutowym) i dlatego brudzący się szczególnie
chętnie. Państwowy.
Nadciągał upał. Wiejący z rana wietrzyk ucichł i dzień zapowiadał się ciężki, gorący
i wyczerpujący. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, ale Bermamyt i Kindżał na
wschodzie i zachodzie zasnuwała siwa mgiełka, jakby ktoś palił tam potajemnie niewidoczne
ogniska. Wadim zakończył obróbkę nocnych obserwacji, zebrał notatki do teczki, popatrzył
na Elbrus – widmowy i niemal przezroczysty na jasnobłękitnym niebie – i przypomniał so-
bie, że od dawna nie robił notatek w dzienniku. Poszedł do pokoju Komandora, wyciągnął
dziennik spod nocnego umundurowania i znowu usiadł przy stoliku. Zaczął przewracać
kartki i zainteresowany jednym z zapisków zagłębił się w lekturze.
14.08... Pasmo jest piękne, przypomina trochę góry na Księżycu. Elbrus ponad chmu-
rami jest straszny i dziwny. A na naszym Charbasie wyrosła króciutka trawka i rachityczne
niebieskie kwiatuszki. Przylatują do nich trzmiele i bezpardonowo je atakują, jakby chciały je
zgwałcić. Rano rozległ się nieoczekiwanie szum skrzydeł, rozpaczliwy krzyk, przemknął cień
i pod zaparkowany samochód wleciał śmiertelnie przerażony ptaszek. Okazało się, że to
nieudany atak sokoła...
...Tengiz mówił, że nie można zbyt długo utrzymać kontaktu z Bogiem, nie tracąc przy
tym rozumu. To chyba z Umberta Eco. A może nie? Nieważne. Najważniejsze, ze mocno pow-
iedziane...
Za to, że na razie sprawnie idą polowe,
Za to, że są chmury złe i że w górach jest lawina.
Tutaj są tylko stromizny i grząska przełęcz,
I w powolnych chmurach Charbas, Bermamyt i Kindżał...
16.08 Jak tylko Komandor wyjedzie, od razu coś się musi stać.
Dziś obóz zaatakowały krowy. Potężny siwy buhaj z ogłuszającym, ochrypłym rykiem
zaczął ocierać się o antenę i natychmiast zerwał przeciwwagę. Krowy podeszły bliżej i us-
tawiły się w szeregu, gapiąc się tępo na obóz. Buhaj był tak majestatyczny, że w pierwszym
odruchu postanowiłem tchórzliwie przeczekać atak w namiocie, w nadziei, że wszystko jakoś
się ułoży bez mojego udziału. Ale buhaj zaprosił do czochrania się trzy krowy (pewnie fawo-
rytki), które zaczęły głośno sikać tuż nad moim uchem, i całe stado ruszyło prosto na obóz.
Gorączkowo załadowałem broń i poszedłem szukać pastucha.
Rzecz jasna, nigdzie go nie było. Wróciłem więc (krowy zdążyły już podejść bardzo
blisko), ryknąłem na buhaja: „U-u!” i zacząłem machać rękami. Buhaj odpowiedział: „U-
u!” i zrobił krok do przodu Trzęsąc się ze strachu, dałem susa za namiot Komandora
i stamtąd wrzasnąłem do krów. „Wynoście się stąd, zarazy!” Krowy cofnęły się i w tym mo-
mencie doznałem olśnienia. Wziąłem linę i zacząłem nią strzelać jak batem, wrzeszcząc jed-
nocześnie: „U-u!”, ale zwracając się wyłącznie do krów. Krowy, jakby nie było kobiety,
drgnęły i zaczęły się wycofywać. Buhaj docenił mój takt i zaczął się niedbale oddalać, po
drodze zaczepiając krowy W końcu całe stado szczęśliwie sobie poszło. Morał: „Nigdy nie
wrzeszcz na przywódcę. Wrzeszcz na podwładnych i czekaj cierpliwie, aż do przywódcy do-
trze, o co chodzi i jak powinien się zachować...”
18.08...W namiocie było ciemno. „Hej, proszę pana!” – zawołałem półgłosem, ale nikt
nie odpowiedział. Przykucnąłem i wyciągnąłem rękę. Wymacałem nogę w bucie i po-
trząsnąłem nią, w miarę możliwości delikatnie. Noga poruszyła się w mojej ręce i znowu
zastygła. „Halo!” – zawołałem, już wiedząc, już się domyślając, że jest źle. Mężczyzna
w namiocie milczał. Poczułem, ze robi mi się zimno w środku. Człowiek nie oddychał.
Sięgnąłem do kieszeni waciaka i pstryknąłem zapalniczką. Niebieski płomyk drgał na
wietrze, ale udało mi się zobaczyć mężczyznę. Leżał na wznak, z rękami ułożonymi bezsilnie
wzdłuż ciała i przymkniętymi oczami patrzył na niski sufit. Twarz miał rozbitą, krew zdążyła
już zaschnąć, tworząc czarne plamy. Takie same plamy zastygły na jego szerokich dłoniach...
Wadim nie czytał dalej. Poprawił tylko „niski sufit” na „obwisły” i przerzucił kilka
stron tekstu.
20.08 Nocą zerwał się huragan. Zgasł prymus, namiotem szarpnęło i poczułem, że coś
na mnie spadło. Wyrwało dwa kołki i uniosło stół na wysokość dziesięciu metrów, pokrywkę
od rondelka na dwadzieścia, miskę na pięćdziesiąt... Właśnie w tamtej chwili przyszło mi do
głowy, że każdy alternatywny wariant historii zawiera więcej entropii społecznej niż ten,
który się rzeczywiście wydarzył.
Inaczej mówiąc: historia rozwija się w taki sposób, by entropia społeczna nie
wzrastała. Drugie twierdzenie Clio. A jak się to ma do czasów Smuty? A te wszystkie czyngis-
chany, tamerlany, atylle?
To mikroprzestrzenie historii, mikrofluktuacje. Poza tym, kto wie, może gdyby Te-
mudżyna załatwił w dzieciństwie dyfteryt, na jego miejscu pojawiłby się ktoś, kto utopiłby
w płomieniach pół świata...
21.08 Znowu sam. Walczę z krowami jak lew. Każda uciekająca krowa ma wyprostow-
any ogon, zwisający luźno na końcu. Wygląda to tak, jakby tym ogonem drwiąco robiła „pa,
pa”. Muszę powiedzieć, że krowa jest najgroźniejszym stworzeniem na świecie Hunter nie ma
racji, mówiąc, że najgroźniejszy jest lampart. Brednie! Zostałem rozgromiony. Uziom zerwały
dwa razy, radiostacja nie działa. Dwukrotnie udało mi się obejść buhaja, za trzecim on
podszedł od zachodu i nieoczekiwanie znalazł się za moimi plecami. Stał tak trzy metry ode
mnie, rył kopytem ziemię, nadstawiał rogi i sapiąc, otwierał paszczę – pewnie okropnie
przeklinał...
Ostatni zapisek zrobiono całkiem niedawno:
29.08 Siedzę sam. O skrzynki oparta jest pałka, obok niej piramidka cegieł. Na psy-
chrometrze leży ładownica z zapasem pocisków. Czekam na wroga, ale wróg chyba został
pognębiony przez upał, bo nie wychyla się za bardzo, tylko zaciekle czochra o znak triangu-
lacyjny trzeciej klasy...
Wadim wziął długopis, znowu popatrzył na Elbrus i zaczął pisać.
Minął kolejny tydzień, całkiem sympatyczny, gorący i bez deszczu czy gradu, choć rano
już widać szron i marznie wysunięty ze śpiwora nos. Mijają godziny, a sen nie przychodzi.
Siedzimy na Charbasie, teraz z Timofiejem. Codziennie to samo. Wstajemy, jemy grochówkę
i po raz kolejny czytamy stare czasopisma. No i oczywiście dyskutujemy o wszystkim,
przechodząc na tematy osobiste. Potem nadchodzi wieczór, zapalamy prymus, zapalamy
świece – no i szachy, kakao, i znowu dyskusje o wszystkim, przechodzące na tematy osobiste.
Timofiej to dziwny człowiek. Komandor powiedział o nim kiedyś z zadumą: „Ciekawe, swoją
drogą, ile „s” jest w słowie „Syszczenko”?
W tym momencie dziwny człowiek Timofiej odezwał się:
– Proszę, proszę. Niech pan przyjmie gości. Dawnoście się nie widzieli...
Okazało się, że przybył Mahomet, w całej swojej dzikiej, brudnej, nieogolonej, dra-
pieżnej krasie, budzącej w Timofieju Jewsiejewiczu pierwotny lęk. Tym razem Mahomet,
elegancko przechylony w siodle, trzymał w ręku emaliowane wiadro. Jak się wyjaśniło
z mięsem, a dokładnie z baraniną.
– Naczelnik przesyła – wyjaśnił Mahomet, ściągając lejce i podając wiadro Wadimowi.
Wadim wziął je od niego i zawołał:
– Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan będzie tak dobry...
Timofiej wyskoczył z namiotu kuchennego, porwał wiadro i od razu skrył się z nim na
swoim terenie, rzucając Mahometowi czujne spojrzenie spod rozczochranych brwi. Ma-
homet, szalenie zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, błysnął dwoma rzędami stalowych
zębów i rzucił:
– Wiadro oddaj, nie?
– Zejdź z konia, posiedzimy – zaproponował Wadim.
– Dzięki, siedzę od rana – odpowiedział Mahomet w swoim zwykłym stylu.
– Herbaty się napijemy – nie ustępował Wadim.
– Dziękuję. Trzeba jechać. Naczelnik. Oczekujesz gości? – zapytał nagle.
– Gości? A skąd tu goście? Nikogo nie oczekuję.
– Gdzie Komandor?
– Pojechał na zwiad. Wróci wieczorem.
Timofiej Jewsiejewicz pojawił się obok nich, z pustym już wiadrem. Mahomet wziął je
od niego, podrzucił w ręku, popatrzył na prawo, na lewo i powiedział niedbale:
– To znaczy, że na gości nie czekasz? – po czym ruszył, nie czekając na odpowiedź.
– Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? – zapytał Wadim.
Mahomet usiadł bokiem i poinstruował:
– To głupi byk. Bierz kamień i bij go między rogi. Z całej siły. On z tej głupoty nic nie
rozumie. Głupi byk. Weź duży kamień i między rogi...
– Co za interesująca, nowatorska myśl – zauważył Wadim. Zmienimy nasze życie na
lepsze.
Mahomet już się nie odwracał – kołysząc się lekko w siodle, zjeżdżał ze zbocza, ale nie
drogą, lecz po osypisku, na północ, w stronę zasnutej siwą mgiełką kamiennej góry, słynnej
nie tylko ze względu na swoją czarującą nazwę Zęby Teściowej, ale również na zjazd dla sa-
mochodów, którego nazwa w wolnym przekładzie oznaczała:
„Szkodliwe dla duszy”.
Odezwał się Timofiej Jewsiejewicz:
– Beznadziejne mięso – rzucił swarliwie. – Co pan chce z niego zrobić? Połamiemy na
nim ostatnie zęby.
– Niech pan zrobi charczo – zaproponował Wadim.
– Eee tam, charczo... Charczo jest szkodliwe.
– No to proszę zrobić zupę z baraniny. Z czosnkiem i makaronem. Czyści, nie przery-
wając snu. Równie niezdrowe i smaczne.
Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedział, tylko zaczął stukać talerzami i rondlami, a po-
tem nagle zaśpiewał wysokim głosem:
Czomu mnie niapiet’, czomu nia gudiet’,
Koli w majej chatańkieparadok idiet’?...
Męczący upał rozpanoszył się na dobre, powietrze drżało nad wschodnim zboczem
i właśnie tam pojawiły się i zaczęły płynąć przez to drżenie plamiste krowie cielska, rogi,
kołyszące się ogony i zaślinione mordy. Wadim, drzemiąc w fotelu, obserwował je spod
przymkniętych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz śpiewał smętnie:
Muszka na akoszeczkie na cimbałach bje,
Pauczok na stenoczke kresańki tke.
Czomu mnie nia pięt’ czomu nia gudiet’,
Koli w mojej chatańkieparadok idiet ‘?...
Niespodziewanie przerwał i powiedział ze zdumieniem:
– Nasi jadą?
Wadim przecknął się i zaczął nasłuchiwać, ale usłyszał jedynie syk prymusa.
– Niemożliwe – powiedział. – Skąd? Jeszcze drugiej nie ma.
– A ja panu mówię, że słychać samochód. Stamtąd.
Wadim znowu zaczął nasłuchiwać. Teraz rzeczywiście dały się słyszeć obce dźwięki,
ale ponieważ to byłoby zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe, Wadim – trochę przesądnie,
a trochę z czystego uporu – powiedział:
– To absolutnie niemożliwe. Przecież było jasno powiedziane: nie wcześniej niż
o dziewiętnastej, a najprawdopodobniej później.
– Dobrze, dobrze – zgodził się szybko Timofiej Jewsiejewicz. Niech i tak będzie...
Stał pośrodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski, sztućce, wiadra, kanis-
try) i składając nad oczami dłonie jak daszek, patrzył na południe, w stronę drogi. Timofiej
Jewsiejewicz przyznawał rację swojemu rozmówcy wyłącznie wtedy, gdy był absolutnie
przekonany o swojej słuszności. Im bardziej był pewien swoich racji, tym łatwiej i szybciej
się zgadzał. W efekcie oponent osobiście, bez jakichkolwiek dodatkowych argumentów czy
też wysiłków ze strony Timofieja, przekonywał się, że doznał miażdżącej porażki.
Wyższa szkoła prowadzenia dyskusji – na dowolny temat.
Zza zielonego pagórka wyłonił się dach samochodu i od razu stało się jasne, że wielki
dyskutant i zwycięzca tym razem zwyczajnie się rąbnął – ten dach był czarny, połyskliwy,
elegancki i kompletnie nie pasujący do okolicy. Był to dach wielkiego, bardzo luksusowego
i nieprzyzwoicie drogiego samochodu.
Wkrótce, wyjeżdżając z wysiłkiem zza pagórka, pojawiło się całe auto. Czarny, błyszc-
zący w słońcu, posępnie luksusowy dżip grand cherokee, „krążownik szos” oblepiony zasch-
niętym błotem.
Podjechał i zatrzymał się, jakby nie miał odwagi jechać dalej. Stał tak przez kilka
sekund, wpatrując się w dal swoimi dwudziestoma reflektorami, a potem otworzył jednoc-
ześnie czworo drzwi i niespiesznie, jakby niechętnie, wypluł z siebie pasażerów.
– Kto to taki? – zapytał Timofiej Jewsiejewicz. W jego głosie był strach.
– Nie wiem.
– To czemu Mahomet pytał, czy oczekujemy gości?
– Nic takiego nie mówił.
– Przecież słyszałem! – zaprotestował Timofiej Jewsiejewicz z nutką histerii w głosie.
Trzech mężczyzn ruszyło od dżipa w stronę obozu. Kilka osób zostało przy samo-
chodzie, ale Wadim patrzył tylko na tę trójkę. A właściwie tylko na tego, który szedł
w środku: niewysoki, elegancki, starannie ubrany mężczyzna w szarym garniturze, chyba
nawet z laseczką. Stary znajomy. Szedł lekko i energicznie, ale bez zbędnego pośpiechu –
w takim tempie, jak miał ochotę, szedł, żeby zakończyć sprawę, rozpoczętą jeszcze w Peters-
burgu, która wówczas nie została doprowadzona do końca, a teraz potrzebowała szybkiego
i efektownego zakończenia. Tak chodzą energiczni, usiłujący się odmłodzić politycy przed
obiektywami kamer – zdecydowanie, stanowczo, dobitnie. Wąskie trzewiki błyszczały
arystokratycznie w słońcu, zupełnie nie przystając do świata butów z kirzy i brudnych adi-
dasów.
Po lewej stronie mężczyzny, nieco z tyłu, kroczył ogromny mięśniak, wyższy od niego
o półtorej głowy, opięty skórzaną kurtką, o okrągłej, łysej albo ogolonej głowie. Wadim nie
spojrzał na niego, podobnie jak nie przyglądał się trzeciemu mężczyźnie w brązowo – zielo-
nym drelichu – małemu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu, drobnemu i wąskiemu
w ramionach człowieczkowi, z wielką głową w skórzanej czapce.
– Co to za ludzie, nic nie rozumiem... – mamrotał spanikowany Timofiej Jewsiejewicz.
– Czemu tam stanęli? Nie mogli podjechać?
– Mruczał coś dalej niezrozumiale.
Trójka mężczyzn szła dość szybkim krokiem i była już bardzo blisko. Znajomy człow-
iek w szarym garniturze serdecznie pomachał swoją laseczką, która wcale nie była laseczką,
lecz czymś w rodzaju wypolerowanego wskaźnika, z którym najwyraźniej rzadko się rozsta-
wał. Jak oficer brytyjski ze swoją szpicrutą.
Potężny nosorożec obszedł namiot gospodarczy z prawej strony i stanął nie wiedzieć
czemu obok Timofieja, wznosząc się nad nim jak golem. Teraz już było widać, że faktycznie
jest łysy, z resztkami rudego puchu nad uszami i piegowatym ciemieniem, na którym puchu
już nie było. Gębę miał okrągłą i asymetryczną, jakby cierpiał na fluksję.
Plik z chomika:
yettering
Inne pliki z tego folderu:
Terapia u Doktorka - Anka Mrowczynska.epub
(898 KB)
Rzez Nankinu - Iris Chang.epub
(355 KB)
Dave Pelzer Dziecko zwane niczym - czyli dziecięca wola przetrwania - Dave Pelzer.doc
(351 KB)
American Psycho - Bret Easton Ellis.mobi
(765 KB)
Hiroshima - John Hersey.mobi
(340 KB)
Inne foldery tego chomika:
Dokumenty
Galeria
Prywatne
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin