Arct Bohdan - W pogoni za Luftwaffe.pdf

(453 KB) Pobierz
BOHDAN ARCT
W POGONI ZA LUFTWAFFE
Polscy Myśliwcy w pustyniach Tunisu
EDINBURGH 1946
Printed in Great Britain by The Riverside Press, Edinburgh
OD AUTORA
Gdy na pobojowiskach Europy ucichł ryk dział, a tysiące samolotów odpoczywają sennie na cichych lotni-
skach, trudno jest czasem uzmysłowić sobie, że nie tak dawno jeszcze, rok, dwa i trzy lata temu miljony
ludzi zmagały się w krwawych bojach, formacje bombowców zrzucały śmiercionośny ładunek na miasta i
osiedla, a niebo czerniło się od walczących, ścigających się i spadających w płomieniach maszyn. Ludzie
zapominają łatwo, może zbyt łatwo, zajęci swymi codziennymi, szarymi troskami. Któż dziś pamięta dzieje
kampanji w Zachodniej Pustyni, gdzie w długich i ciężkich walkach słynna Ósma Armja wywalczyła
pierwsze w tej wojnie wielkie zwycięstwo. Któż wie, że w końcowej fazie tej kampanji wzięła udział ekipa
polskich pilotów myśliwskich, wynikami swymi potwierdzając i umacniając światowa opinję o jakości
Lotnictwa Polskiego. A było to przecież tak niedawno, zaledwie dwa lato temu.
Miałem zaszczyt być jednym z członków tej ekipy i po zakończeniu kampanji, gdy powróciliśmy do Anglji,
koledzy wielokrotnie namawiali mnie, bym opisał nasze afrykańskie przygody i walki. Dałem się namówić,
choć nigdy przedtem nie napisałem książki i praca szła mi początkowo opornie. Mam nadzieję, że czytelnik
zrozumie, iż historja ta pisana była przez pilota, który w prostych słowach starał się przelać na papier
prawdziwe zdarzenia i przeżycia.
Książka niniejsza miała również swoje dzieje. Napisałem ją po powrocie do Anglji, w początkach 1944 roku,
gdy, po ukończeniu mej drugiej tury operacyjnej w myśliwskim dywizjonie, zostałem wysłany na parę
miesięcy odpoczynku. Książka była niemal ukończona, kiedy powróciłem do latania bojowego w lecie tego
samego roku i we wrześniu zostałem zestrzelony nad Niemcami, by ostatnie osiem miesięcy wojny spędzić
w niemieckim obozie jeńców. Praca została automatycznie przerwana i dopiero, gdy uwolniony przez
wojska Sprzymierzonych znalazłem się napowrót w Anglji, mogłem dokończyć rozpoczęte pisanie.
977843016.002.png
I
HISTORJA SIĘ ROZPOCZYNA
Dnia 2 lutego 1943 roku w mesie oficerskiej w Northolt panował od samego rana nastrój gorączkowego
podniecenia. Piloci, gromadząc się w grupki, rozprawiali nad czymś tajemniczo, a nasz dowódca dywizjonu,
Kazio, zapowiedział krótko, że popołudniu zarządzi dodatkową odprawę pilotów. Pachniało to wszystko
nową, niezwykłą awanturą, plotka, wszechwładna pani wszelkich skupisk ludzkich, głosiła że szykuje się
wyprawa do Północnej Afryki i Fighter Command zbiera ekipę doświadczonych pilotów, to też powitaliśmy
wszyscy z ulgą zapowiedź megafonów, zbierającą pilotów do dispersalu na nowy lot nad Francję. Odwróciło
to naszą uwagę i pomogło przeczekać do popołudniowej odprawy.
Lot był nudny i nieciekawy. Trzy polskie dywizjony wzięły udział w eskortowaniu Latających Fortec nad
wybrzeżem Francji i po dwóch godzinach wylądowały napowrót w Northolt, nie napotykając żadnej
opozycji ze strony nieprzyjaciela. Resztę dnia mieliśmy wolną od lotów, czekała nas tylko owa podniecająca
odprawa.
Punktualnie o godzinie drugiej wszyscy piloci rozsiedli się w mizernym baraku dispersalu, oczekując na
dowódcę. W kilka minut później, Kazio zaspokoił naszą ciekawość:
— Proszę panów — rozpoczął swym niskim, nosowym głosem — Nadeszło pismo z Dowództwa w sprawie
ochotniczej grupy pilotów myśliwskich do Północnej Afryki. Potrzeba jest 15 pilotów z dużym
doświadczeniem bojowym. Wyjazd na trzy miesiące, po których grupa będzie wymieniona lub wycofana.
Warunki: conajmniej roczny pobyt w dywizjonie myśliwskim i wykonanie conajmniej trzydziestu lotów
bojowych. Wyjazd nastąpi w ciągu kilku dni. Nie mogę panom powiedzieć na którym froncie grupa będzie
walczyć, nie znam również szczegółów pracy ani organizacji. Ewentualni ochotnicy zgłoszą się dzisiaj do
mojej kancelarji. Czy ktoś reflektuje na wyjazd?
Bez chwili wahania podniosłem rękę do góry i szybko rozejrzałem się dokoła. Byłem jedynym ochotnikiem.
— Zachciało ci się banany prostować — zażartował Krzem, jeden z mych serdecznych przyjaciół, który
następnego roku zginął nad Holandją.
Przywiozę ci małpę, będziesz miał bliźniaka — odparłem krótko. Nowa awantura bardzo mi się uśmiechała a
możliwości napotkania Niemców nad Afryką były niewątpliwie większe niż w Anglji, gdzie przez
kilkanaście lotów nie widziałem ani jednej nieprzyjacielskiej maszyny.
W kancelarji Kazia szybko spisaliśmy potrzebne dane, które Kazio przetelefonował do Dowództwa, podając
przytym i swoją kandydaturę, która niestety została odrzucona na drugim końcu linji telefonicznej. Dowódca
dywizjonu nie mógł opuścić swego stanowiska, ja zaś byłem wtedy jedynie zwykłym pilotem, którego
mogło zastąpić wielu innych, młodszych kolegów.
Wieczorem przybyło trzech nowych kandydatów. Potężna łapa Karola Pniaka spadła niespodziewanie na
moje plecy, gdy siedząc wygodnie w miękim fotelu mesy, przeglądałem jakieś ilustrowane pismo.
— Zapisałem się na waszą pierońską listę — oświadczył Karol głębokim basem, słynnym na całą stację. —
Jeszcze, mnie w Afryce na piasku nie widzieli, a chyba szklanka whisky znajdzie się dla mnie i na pustyni.
Jedziemy razem, Bohdan.
Kazek Sporny wychylił swą wykrzywioną gębę z sąsiedniego fotela:
— Pruję z wami, panie Antoś, może się mi jakiś Messerschmitt podsunie pod działka, będzie weselej, niż
tutaj.
Przez uchylone drzwi zajrzała czarna głowa Wacka Króla:
— No co, jedziemy? Możeby tak który z was, na to konto ,,drinka” postawił?
Resztę wieczoru spędziliśmy pracowicie przy barze mesy, snując plany i projekty przy licznych kolejkach
podwójnej whisky.
W ciągu następnych dwóch dni skład grupy został ustalony przez nasze Dowództwo. Jako oficer łącznikowy
z R.A.F. wybrany został podpułkownik Rolski, dowódcą ekipy został major Skalski, nasz czołowy pilot
myśliwski, weteran z walk w Polsce i ,,Battle of Britain”. Pozatym z pośród 60 kandydatów ze wszystkich
polskich dywizjonów w Anglji wybrano czternastu pilotów. Większość z nich to moi przyjaciele i znajomi, z
którymi wiele razy latałem uprzednio na drugą stronę kanału Angielskiego, szukając Niemców nad ich
własnym terenem. Byli to wszyscy wyborowi piloci z wielkim doświadczeniem bojowym, wielu z nich
posiadało już na swym koncie po kilka samolotów nieprzyjaciela. Karol Pniak, Wacek Król, „Dziubek”
Horbaczewski ze swym nierozłącznym przyjacielem Kazkiem Spornym, „Zosia” Martel, Maciek Drecki,
Władek Majchrzyk i Marcin Machowiak byli to ludzie, którym można na ślepo zawierzyć w powietrzu,
wiedząc, że nigdy nie zawiodą. Reszta nazwisk, Wyszkowski, Kowalski, Popek, Sztramko i Malinowski
obijała mi się już przedtem o uszy, choć ich bliżej nie znalem. Słyszałem jednak, że i oni są starymi wygami,
posiadającymi za sobą po kilkadziesiąt lotów bojowych.
977843016.003.png
Tydzień minął, nim cała nasza grupa zebrała się na odludnej stacji R.A.F. w West Kirby, by poczynić osta-
teczne przygotowania do odjazdu. Każdy z nas zdążył się dobrze zadomowić w Anglji, naszej wojennej
ojczyźnie, to też spędziliśmy ten tydzień, pakując i segregując nasze skromne bagaże, zostawiając u
znajomych zbędne graty i żegnając się z przyjaciółmi podczas licznych ,,party”. W zimnych barakach West
Kirby spędziliśmy pięć długich dni, załatwiając niezbędne formalności i odwiedzając liczne magazyny
stacyjne dla pobrania ekwipunku.
[brakujący tekst]
którym froncie grupa będzie walczyć, nie znam również szczegółów pracy ani organizacji. Ewentualni
ochotnicy zgłoszą się dzisiaj do mojej kancelarji. Czy ktoś reflektuje na wyjazd?
Bez chwili wahania podniosłem rękę do góry i szybko rozejrzałem się dokoła. Byłem jedynym ochotnikiem.
— Zachciało ci się banany prostować — zażartował Krzem, jeden z mych serdecznych przyjaciół, który
następnego roku zginął nad Holandją.
Przywiozę ci małpę, będziesz miał bliźniaka — odparłem krótko. Nowa awantura bardzo mi się uśmiechała a
możliwości napotkania Niemców nad Afryką były niewątpliwie większe niż w Anglji, gdzie przez
kilkanaście lotów nie widziałem ani jednej nieprzyjacielskiej maszyny.
W kancelarji Kazia szybko spisaliśmy potrzebne dane, które Kazio przetelefonował do Dowództwa, podając
przytym i swoją kandydaturę, która niestety została odrzucona na drugim końcu Iinji telefonicznej. Dowódca
dywizjonu nie mógł opuścić swego stanowiska, ja zaś byłem wtedy jedynie zwykłym pilotem, którego
mogło zastąpić wielu innych, młodszych kolegów.
Wieczorem przybyło trzech nowych kandydatów. Potężna łapa Karola Pniaka spadła niespodziewanie na
moje plecy, gdy siedząc wygodnie w miękim fotelu mesy, przeglądałem jakieś ilustrowane pismo.
— Zapisałem się na waszą pierońską listę — oświadczył Karol głębokim basem, słynnym na całą stację. —
Jeszcze, mnie w Afryce na piasku nie widzieli, a chyba szklanka whisky znajdzie się dla mnie i na pustyni.
Jedziemy razem, Bohdan.
Kazek Sporny wychylił swą wykrzywioną gębę z sąsiedniego fotela:
— Pruję z wami, panie Antoś, może się mi jakiś Messerschmitt podsunie pod działka, będzie weselej, niż.
tutaj.
Przez uchylone drzwi zajrzała czarna głowa Wacka Króla:
— No co, jedziemy? Możeby tak który z was, na to konto „drinka” postawił?
Resztę wieczoru spędziliśmy pracowicie przy barze mesy, snując plany i projekty przy licznych kolejkach
podwójnej whisky.
W ciągu następnych dwóch dni skład grupy został ustalony przez nasze Dowództwo. Jako oficer łącznikowy
z R.A.F. wybrany został podpułkownik Rolski, dowódcą ekipy został major Skalski, nasz czołowy pilot
myśliwski, weteran z walk w Polsce i „Battle of Britain”. Pozatym z pośród 60 kandydatów ze wszystkich
polskich dywizjonów w Anglji wybrano czternastu pilotów. Większość z nich to moi przyjaciele i znajomi, z
którymi wiele razy latałem uprzednio na drugą stronę kanału Angielskiego, szukając Niemców nad ich
własnym terenem. Byli to wszyscy wyborowi piloci z wielkim doświadczeniem bojowym, wielu z nich
posiadało już na swym koncie po kilka samolotów nieprzyjaciela. Karol Pniak, Wacek Król, „Dziubek”
Horbaczewski ze swym nierozłącznym przyjacielem Kazkiem Spornym, „Zosia” Martel, Maciek Drecki,
Władek Majchrzyk i Marcin Machowiak byli to ludzie, którym można na ślepo zawierzyć w powietrzu,
wiedząc, że nigdy nie zawiodą. Reszta nazwisk, Wyszkowski, Kowalski, Popek, Sztramko i Malinowski
obijała mi się już przedtem o uszy, choć ich bliżej nie znałem. Słyszałem jednak, że i oni są starymi wygami,
posiadającymi za sobą po kilkadziesiąt lotów bojowych.
Tydzień minął, nim cała nasza grupa zebrała się na odludnej stacji R.A.F. w West Kirby, by poczynić osta-
teczne przygotowania do odjazdu. Każdy z nas zdążył się dobrze zadomowić w Anglji, naszej wojennej
ojczyźnie, to też spędziliśmy ten tydzień, pakując i segregując nasze skromne bagaże, zostawiając u
znajomych zbędne graty i żegnając się z przyjaciółmi podczas licznych „party”. W zimnych barakach West
Kirby spędziliśmy pięć długich dni, załatwiając niezbędne formalności i odwiedzając liczne magazyny
stacyjne dla pobrania ekwipunku tropikalnego. Około południa piątego dnia całe góry koszul, mundurów
khaki, short'ow i pończoch spiętrzyły się na naszych łóżkach. Na szczycie mego ekwipunku spoczął
majestatycznie wielki korkowy hełm, budzący niekłamany podziw całego towarzystwa. Widać było
naprawdę, że jedziemy w ciepłe kraje. Wyfasowanie pistoletów, manierek, menażek i całego szeregu pasków
i sprzączek oraz obszernego worka, gdzie z trudem wepchnęliśmy cały ten sprzęt, zakończyło ekwipunek.
Na ukoronowanie pobytu w West Kirby dostaliśmy potężny zastrzyk przeciw żółtej febrze, poczem
977843016.004.png
pułkownik Rolski uchylił rąbka tajemnicy, oświadczając, że nasza grupa jedzie na Zachodnią Pustynię do
lotnictwa Ósmej Armji gen. Montgomery, gdzie w jednym z dywizjonów angielskich mieliśmy utworzyć
oddzielną polską eskadrę, nazwaną „Polish Fighting Team”. Drogę mieliśmy odbyć częściowo morzem, w
konwoju do Algieru lub Oranu, potem powietrzem do Iinji frontu, który ciągnął się wtedy na granicy
francuskiego Tunisu. Otrzymać mieliśmy samoloty Spitfire Mark V, maszyny dobrze nam wszystkim znane
w Anglji i w owym czasie jedne z lepszych samolotów myśliwskich świata. Nowiny te zaspokoiły naszą
ciekawość i cierpliwie spędziliśmy resztę dnia, oczekując na wyjazd.
Wiadomość przyszła nagle i niespodziewanie, gdy już szykowaliśmy się spędzić jeszcze jedną noc w West
Kirby. Do baraku wbiegł zadyszany szeregowiec, przynosząc rozkaz wyjazdu dla całej grupy. Na walizki i
worki przystemplowano nam czarną farbą nazwiska, numery i cały szereg liter i cyfr, odznaczających
zaszyfrowane miejsce naszego przeznaczenia. Jechaliśmy konwojem i wszelkie ostrożności musiały być
poczynione, by nie zdradzić niczego nieprzyjacielskiemu wywiadowi, który łatwo mógłby sprowadzić nam
na kark łodzie podwodne.
W ciemną noc zajechały przed baraki duże służbowe ciężarówki z przygaszonymi światłami. Załadowaliśmy
się na nie wraz z naszymi bagażami i w kilka minut opuściliśmy West Kirby. Podróż samochodami nie
trwała długo. W Liverpool, gdzie spodziewaliśmy się przesiąść wprost na statek, zajechaliśmy na dworzec
kolejowy i ulokowaliśmy się w pociągu idącym na północ, do Glasgow w Szkocji. Oznaczało to całonocną
jazdę koleją i nie wpłynęło bynajmniej dodatnio na nasze humory. Nad ranem obudziliśmy się głodni,
zziębnięci i źli.
— Dobrze nam tak — mruknął Kazek Sporny, wieczny malkontent — Zachciało się wam bawić w
ochotników, do gorącej Afryki się wybierać, a tymczasem musimy wszyscy marznąć tutaj w Szkocji, która
wcale nie leży po drodze, a wogóle nie rozumiem poco jedziemy do tego Glasgow.
Szczęśliwie podróż szybko dobiegła końca. Na dworcu w Glasgow czekały na nas samochody i zawiozły
wprost do portu. Wyładowano nas przed jakimś niezbyt okazale prezentującym się statkiem, co wywołało
następny protest, tym razem ze strony „Dziubka” Horbaczewskiego, który nigdy nie był entuzjastą podróży
morskich.
— Nie wsiadam na tę krypę — złościł się „Dziubek” — Pudło zatonie, zanim zdążymy ruszyć z portu.
Nasz statek stał jednak w innym miejscu i prezentował się wcale okazale. Dostaliśmy wygodne
pomieszczenia, dwie kabiny dla oficerów i jedną dla sierżantów i choć na pokładzie było nieco ciasno ze
względu na obecność ponad 3000 wojska, to zato jadalnie były ładne i przestronne, a pierwszy posiłek
napełnił nas zupełnym zaufaniem do zdolności okrętowych kucharzy.
Cierpliwość nasza miała być wystawiona na jeszcze jedną próbę. Trzy dni spędziliśmy na pokładzie, a statek
bynajmniej nie chciał ruszyć w drogę. Zaczęliśmy się wszyscy niepokoić i niecierpliwić, jeden tylko Stach
Skalski, nasz dowódca, nie tracił wrodzonego mu animuszu.
— Wiecie panowie — zaczął, gdy zebraliśmy się trzeciego dnia wieczorem w kabinie, by spędzić czas przy
partji bridge'a, — gdy będziemy na miejscu i zorjentujemy się jak to wszystko wygląda, musimy uzyskać
dobre wyniki. Prujemy na całego, mogą być straty, ale pilotów mamy doświadczonych i musimy,
powtarzam, nastrzelać tylu Niemców, żeby się Anglikom gęby pootwierały. Poto nas tam wysyłają.
Rozpoczęło to normalną w takich wypadkach dyskusję nad taktyką, atakami i rodzajami formacji bojowych,
gęsto przeplataną opowiadaniami o przebytych walkach. Każdy z nas niejeden raz spotykał się z
Messerschmittami i Focke Wulfami, prawie każdy miał na sumieniu kilka maszyn niemieckich, a taki Stach
to rekordzista — zestrzelił w swej myśliwskiej karjerze 15 Szkopów, nie licząc prawdopodobnie
zniszczonych i uszkodzonych.
— Ten zespół może rzeczywiście coś zrobić — przebiegło mi przez głowę — chłopaki pójdą na całego, gdy
się tylko nadarzy okazja.
Powróciliśmy do rozpoczętego bridge'a i w kabinie zaległa cisza, czasem tylko przerywana licytacją lub
gwałtownym przekleństwem zdenerwowanego gracza. Około jedenastej wieczorem, gdy zakończywszy grę,
wybieraliśmy się do łóżek, a raczej koji przymocowanych do ścian kabiny, przez statek przebiegło dziwne
drżenie.
— Mówiłem wam, że pudło zatonie — wykrzyknął „Dziubek”, gwałtownie przerywając pracowite zajęcie
ściągania butów.
Zlekka zaniepokojeni nadsłuchiwaliśmy w milczeniu. Rozległo się głuche dudnienie i poczęliśmy się lekko
kołysać.
— No, panie Antoś — mruknął po swojemu Kazek — chyba płyniemy, bo już mi się rzygać chce, panie
Antoś.
Rzeczywiście, po trzydniowym wyczekiwaniu ruszyliśmy zwolna z portu wzdłuż ogromnych doków rzeki
Clyde, kierując się na pełne morze.
977843016.005.png
II
W KONWOJU
Ranek 24 lutego zastał nas na pełnym morzu. Płynęliśmy w konwoju, składającym się z dwunastu wielkich
„troop-carriers” z których każdy był przed wojną statkiem pasażerskim o wcale pokaźnym tonażu. W
bliskim sąsiedztwie płynął polski „Batory”, wyróżniający się piękną, rasową sylwetką. Wszystkie okręty
załadowane wojskiem i obliczyliśmy na oko, że konwój zawierał około 30000 ludzi. Eskortę mieliśmy
poważną, pancernik „Malaya” i osiem kontrtorpedowców patrolujących dokoła konwoju. Co parę godzin
ukazywał się nad nami samolot, Wellington, lub gruby i pękaty Sunderland z Coastal Command. Dawało to
wszystko poczucie bezpieczeństwa i prędko zapomnieliśmy, że na naszej drodze znajdowały się zapewne
liczne niemieckie łodzie podwodne.
Dwa następne dni tak nas rzucało na statku, że z trudem mogliśmy prowadzić normalny tryb życia, a co
słabsze natury spiesznie oddawały Neptunowi każdorazowy posiłek, widokiem swym odbierając apetyt
innym, bardziej odpornym. Nasz zespół jednak, jak przystało na starych myśliwców, trzymał się cały czas
doskonale, jedynie „Dziubek chodził zlekka przybladły, a Kazek zwiększył wybitnie ilość niecenzuralnych
wyrażeń swego bogatego słownika. Czas zapełnialiśmy pisaniem listów, które miały być wysiane z
pierwszego portu, pogadankami na temat przyszłych operacji oraz grą w bridge'a lub pokera, bo trzeba
wiedzieć, że polscy piloci, a specjalnie myśliwcy, celują w tych szlachetnych grach i jak nas było szesnastu
razem na statku, tak też szesnastu zajmowało cztery stoliki w wygodnym „sitting room”, pracowicie rozdając
i tasując karty.
Po licznych manewrach i zmianach kursu, przybraliśmy wreszcie kierunek wschodni i pod wieczór trzeciego
marca wpłynęliśmy w cieśninę Gibraltaru. Morze się uspokoiło, było coraz cieplej i bez żalu schowaliśmy do
walizek nasze lotnicze swetry i skórzane kurtki. W Gibraltarze konwój się rozdzielił, nasz statek w
towarzystwie kilku innych „troop-carriers” i pod eskortą trzech kontrtorpedowców wpłynął na morze
Śródziemne, kierując się w stronę Oranu. Niebezpieczeństwo łodzi podwodnych minęło bez śladu, przez całą
podróż nie mieliśmy ani jednego alarmu, poza ćwiczebnymi i nabraliśmy wszyscy wielkiego respektu dla
brytyjskiej Navy.
Minął jeszcze jeden dzień i wreszcie na zamglonym horyzoncie dojrzeliśmy wyczekiwany brzeg afrykański.
W godzinę później zarysowały się przed nami kontury miasta z błyszczącymi w oślepiającym słońcu białymi
domami. Spakowanie rzeczy zajęło nam kilka minut, spiesznie wybiegliśmy na pokład i w krótkim czasie
znaleźliśmy się na lądzie, maszerując po kamiennym molo portu w Oranie. Pierwsza część naszej długiej
podróży zakończyła się pomyślnie.
III
PIERWSZE KROKI NA CZARNYM LĄDZIE
Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu i miłemu rozczarowaniu, pierwsze powitanie w Afryce otrzymaliśmy w
płynnej polszczyźnie! By dostać się do oczekującego na nas transportu, musieliśmy przejść na piechotę
wzdłuż całego portu, obok szeregu amerykańskich okrętów, wyładowujących wojsko. Stamtąd właśnie
odezwało się głośne wołanie: Jak się macie chłopaki! Wyszło to od amerykańskiego sierżanta, Polaka, który
rozpoznał nasze mundury i napisy „Poland” na ramionach. W kilka sekund otoczyło nas kilkudziesięciu
amerykańskich Polaków, witających nas z niezwykłą serdecznością. Wydawało się, że nigdy nie dostaniemy
się do naszego autobusu i niemal że zostaliśmy z nimi. Czuliśmy się niemal jak w domu i nawet ponury
zwykle Kazek bąknął z rozrzewnieniem:
— Panie Antoś, cholera, gdzie też tych Polaków nie spotkać! Toż tu cała amerykańska armja z Polonezów
się składa.
Niestety musieliśmy pożegnać naszych rodaków i kontynuować wędrówkę. Autobus R.A.F. zawiózł nas na
stację kolejową, skąd po dwóch godzinach czekania, wypełnionych zwiedzaniem miasta, wyruszyliśmy po-
ciągiem do Algieru. Droga trwała długo i była nieciekawa i nużąca. Na drugi dzień rano wysiedliśmy na
małej stacyjce pod Algierem i dotarliśmy do tranzytowego obozu R.A.F. gdzie oczekiwać mieliśmy dalszych
instrukcji. Czekał nas tam przedsmak późniejszych niewygód pustynnych. Na błotnistych polach przedmieść
Algieru Anglicy rozbili kilkadziesiąt namiotów, pod którymi mieliśmy spędzić noc w oczekiwaniu na dalszy
transport. Zamiast łóżek otrzymaliśmy po trzy koce na głowę, możliwości umycia się i ogolenia były żadne.
Nie było to ani przyjemne ani zachęcające, tymbardziej, że wciąż przyzwyczajeni byliśmy do wygód
977843016.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin