Kim jest Śri Sathya Sai Baba?
Śri Sathya Sai Baba jest Awatarem naszych czasów. Awatar jest inkarnacją Boga posiadającym atrybuty: wszechobecność, wszechmoc, wszechwiedza i wszechmiłość.
Sai Baba nie zakłada żadnej nowej religii. Przypomina nam zamiast tego o zapomnianej wiedzy i obdarowuje nas nowym duchowym poznaniem i doświadczeniami.
Sai Baba ma w Indiach swój Aszram (miejsce pobytu świętej osoby). Przybywają tam ludzie z całego świata, aby otrzymać jego błogosławieństwo, uczyć się i wzrastać duchowo.
Sai Baba rozwinął w Indiach nowy system szkolny i uniwersytecki, założył wiele społecznych instytucji i wybudował wielki szpital, w którym pacjenci są leczeni bezpłatnie.
Imię Sathya Sai Baba ma następujące znaczenie: Sai znaczy Boska Matka a Baba Boski Ojciec. Sathya natomiast znaczy Prawda, i właśnie Prawdę chce on urzeczywistnić na świecie.
Podziękowania
Przygotowanie tej książki, podobnie jak w przypadku tomu Sai Baba mówi do Zachodu, wymagało wiele pomocy.
Mojej żonie Constanze dziękuję za liczne sugestie i wszystkie postawione przez nią pytania, które mogłem potem zadać Sai Babie. Dziękuję jej za wsparcie i za to, że będąc w zaawansowanej ciąży całymi dniami czytała ze mną manuskrypt.
Trzem redaktorom Kai Kroger, Ulrike Wolter i szczególnie Charlotte Kugler dziękuję za precyzyjną korektę, mądre i pomocne sugestie oraz za miłość, z jaką poświęcili się temu zadaniu.
Ulrike Wolter i Bernhardowi Eichhornowi dziękuję za wprowadzenie poprawek. Ulrike Wolter dziękuję za jej wyjątkowy trud, za cierpliwość i wytrwałość podczas formatowania tekstu.
Christianowi Rospleszczowi zawdzięczam cenne sugestie i wiele pomocy. Dziękuję szczególnie jego współpracownikowi, panu Peterowi Resselowi za projekt okładki. Z fachowością zrealizował to, co Constanze i ja sobie wyobraziliśmy.
Dziękuję także Walterowi Kettererowi, który tak szybko oprawił pierwszy egzemplarz tej książki, że mogliśmy ją w połowie stycznia zabrać ze sobą do Indii.
Bez powyżej wspomnianych, książka Sai Baba mówi o związkach oczywiście także by powstała - kto wie jednak, jak długo by to jeszcze trwało, a z pewnością nie stałaby się tak piękna!
Grafrath, 07.08.1995 r. Stephan v. Stepski-Doliwa
Książka ta ma długą historię. Rozpoczęła się ona w 1987 roku, kiedy pojechałem znowu do Sai Baby, i prosiłem Go o łaskę, by móc w mojej terapeutycznej pracy pomagać parom. W odpowiedzi Sai Baba nie tylko połączył mnie z Constanze, lecz również tak nieskończenie wiele nauczył, że chciałem to utrwalić w formie książki.
Od 1988 roku omawiałem wszystkie powstające rozdziały z moją żoną Constanze, która była mi bardzo pomocną.
Podczas świąt Bożego Narodzenia 1988 byłem znowu z Constanze u Sai Baby. Zachorowałem tam na czerwonkę, ale nie została ona rozpoznana.
W marcu 1989 roku zachorowałem na grypę, która jakoś „dziwnie" nie chciała przejść, przeciwnie, w kwietniu tak się pogorszyła, że niemal nie mogłem już pracować. Na koniec kwietnia planowaliśmy z Constanze i jej bratem Christophem podróż na Cypr do Daskalosa (mag ze Strovolos), gdyż chcieliśmy poznać tego wielkiego mędrca i uzdrowiciela. Jechałem tam z ciężkim „przeziębieniem" i gorączką myśląc, że ciepło dobrze mi zrobi i pozwoli wyleczyć się z „grypy".
Kiedy przybyliśmy do Daskalosa, była u niego z wizytą pewna uzdrowicielka. Kiedy mnie zobaczyła, wzięła Constanze na stronę i powiedziała: „Czy wiesz, że twój mąż umiera? Byłam pielęgniarką. Zawsze wiedziałam, kiedy ktoś umierał. Czasami lekarze sądzili, że dany człowiek umrze, ja jednak widziałam, że będzie żył. Nigdy się nie omyliłam, i widzę teraz, że twój mąż umiera".
Constanze była wstrząśnięta. Czułem się tak źle, że Daskalos co i raz stawiał swoją stopę na mojej, dzięki czemu dostawałem natychmiast energii. Przepływała przeze mnie fala ciepła, która mi dodawała siły. Czasami jednak było mi tak źle, że kładł mnie na swoje łóżko. Mówił też o wirusach w wątrobie, ale ani Constanze, ani Christoph, ani ja nie uświadamialiśmy sobie, co ma na myśli. Dopiero później niektóre zależności stały się dla nas jasne.
Pewnego dnia czułem się tak źle, że nie byłem w stanie jak co dzień pójść do Daskalosa. Dostawałem ciągle takich napadów dreszczy, że musiałem się przyciskać do Constanze, bo inaczej chyba bym zamarzł. Potem jednak pociłem się tak bardzo, że co godzinę musiałem zmieniać ubranie i pościel. W końcu pewnej nocy, na skutek skrajnego osłabienia doszło do zatrzymania akcji serca. Zauważyłem, jak przenoszę się do innej sfery. Poczułem jednak, jak ktoś bezpośrednio pracuje nad moim sercem, jak czyjeś palce masują je w klatce piersiowej, i jak ponownie zaczęło ono bić. Zastanawiałem się, kto to może być, kto mi właśnie ratował życie. Był to Daskalos, który ze swojego domu dostrzegł, że umieram i przybył w swoim ciele eterycznym, by mnie ratować.
Następnego dnia byłem za słaby, żeby iść do niego. Cały dzień leżałem w łóżku i słyszałem wewnętrznym głosem bądź też widziałem swoje poprzednie inkarnacje - również i tę, która mnie wiązała z Daskalosem. Następnego dnia Constanze i Christoph tak mnie wzmocnili swoją troskliwą opieką, że mogłem pójść z nimi do Daskalosa. Zapytałem go, czy tej nocy był u mnie i czy zgadza się to, co widziałem odnośnie naszego poprzedniego, wspólnego życia. Potwierdził i jedno, i drugie.
Moja karma warunkowała dalsze pogarszanie się mego stanu zdrowia. Daskalos przekazał mi tyle energii, że wystarczyło jej akurat na powrót do Berlina. Tutaj coraz bardziej się rozchorowywałem. Ale ani lekarz, u którego byłem jeszcze na Cyprze, ani homeopata, u którego się regularnie leczyłem, ani trzej lekarze w szpitalu nie zdiagnozowali czerwonki. Byłem leczony na zapalenie płuc i po pewnym czasie odesłany do domu. Nikt nie badał mi wątroby, co należy do rutyny. Tak więc stan mojego zdrowia pogarszał się nadal. Znowu pewnej nocy zatrzymała się akcja serca. I znowu przybył Daskalos i uratował mi życie masując serce. Jaką miłością, jaką opiekuńczością mnie obdarzył! Dziękuję mu z całego serca.
Teraz czułem się już tak źle, że po raz pierwszy poprosiłem Sai Babę, by zechciał jednak zachować mnie przy życiu. Zareagował natychmiast. Prosiłem go wieczorem, a już następnego dnia rano zadzwoniła nasza przyjaciółka Dorothee, odbywająca wówczas praktykę u lekarza, który mnie również badał. Constanze zwróciła mu uwagę, że moje białka w gałkach ocznych były żółte. Zlekceważył on jednak tę ważną wskazówkę i pouczył nas, że jest to całkiem normalne.
Dorothee była pierwszą, która wpadła na pomysł przeanalizowania wyników badań mojej wątroby. Poszczególne wskaźniki przekraczały dziesięciokrotnie stan normalny! Wykonano badanie USG, które wykazało, że w wątrobie wytworzył się ropień zawierający litr ropy. Dwa, maksymalnie trzy milimetry brakowały jeszcze do jego pęknięcia!
Natychmiast odwieziono mnie do szpitala, dostałem różne leki - i dwa dni później znajdowałem się w stanie agonalnym.
Nadeszła owa straszna noc. Wszystko mnie bolało. Czułem jak serce, nerki i wątroba zawodzą.
Prosiłem Sai Babę by mnie nie opuszczał. Był przy mnie nieprzerwanie. Zapewniał mnie, że przeżyję. Mówił, że trzyma rękę na ropniu i dlatego nie może on pęknąć. Tej nocy siedmiu różnych ludzi śniło, że umrę. Bez łaski Sai Baby tak by się też stało. Dał mi on nowe życie. Dał mi wiedzę, że wszystko zawdzięczam jemu.
Co to wszystko ma wspólnego z tą książką? Dla mnie nieskończenie wiele. Podczas pobytu w szpitalu i potem, Sai Baba prowadził mnie poprzez wewnętrzny głos. Powiedział mi, że mam opuścić szpital już po kilku dniach, chociaż lekarze uważali, że będę musiał pozostać jeszcze kilka tygodni. Mówił mi, co mam jeść, kiedy mam zrobić pierwszy spacer i wiele innych rzeczy. Dzięki temu nabierałem coraz więcej zaufania do mojego wewnętrznego głosu i nauczyłem się ponadto stawiać Sai Babie dokładne pytania.
Historia mojej choroby ma również dlatego wiele wspólnego z tą książką, gdyż owej nocy, kiedy bez łaski Sai Baby bym umarł, uświadomiłem sobie dokładnie dwie rzeczy: że w momencie śmierci istnieje tylko Bóg i ja, i że wszystko inne stanowi tylko przywiązania, które utrudniają przejście na drugą stronę. W moim wypadku chodziło o dwa przywiązania: do Constanze, o którą się bardzo martwiłem, bo nie wiedziałem, kto po mojej śmierci będzie się o nią troszczył, i do tej książki. Nie chciałem umierać, dopóki książka nie będzie gotowa. Czułem bardzo wyraźnie moje przywiązanie do niej. Czułem, że chciałbym się ponownie narodzić tylko po to, by tę książkę skończyć.
Dlatego skoro tylko byłem już w stanie pisać, pracowałem nad nią dalej, jednakże szło mi bardzo opornie. Dopiero jesienią 1991 roku miałem uczucie, że będę wkrótce gotowy.
Wtedy Sai Baba podarował nam dom i centrum terapeutyczne. Jak już pisałem w przedmowie do Sai Baba mówi do Zachodu, przebudowa tego domu pochłonęła wszystkie nasze siły. Tak więc książka ta leżała na razie niedokończona.
Kiedy w 1993 roku ponownie się do niej zabrałem, moje życie do tego stopnia się zmieniło, że czułem wyraźnie, iż musiałbym książkę zmienić całkowicie. Było też dla mnie jasne, że nie pisałbym jej już sam, tylko z Constanze.
Kiedy w 1993 roku byliśmy u Sai Baby, powiedział mi pewnego dnia, bym w ciągu trzech dni zakończył korektę Sai Baba mówi do Zachodu, gdyż podyktuje mi wtedy plan do książki o związkach.
Tak też się stało. Sai Baba podyktował mi plan. Pewne punkty pozostawił jednak otwarte, ze wskazówką, że powinna je uzupełnić Constanze. Miał oczywiście rację, gdyż pomysły wprost z niej tryskały.
Na zakończenie naszego pobytu, Sai Baba udzielił nam interview, podczas którego pobłogosławił zarówno Sai Baba mówi do Zachodu, jak i tę książkę.
Następnie udaliśmy się jeszcze na Goa i prawie cały czas omawialiśmy tę książkę. Również w kolejnych miesiącach była ona ciągle tematem rozmów. Spędzaliśmy wiele godzin pracując nad jej przyszłym kształtem. Byłem bardzo zadowolony z tego, że pisałem ją wraz z Constanze, gdyż idealnie uzupełniała mnie. Miała pomysły, komentarze, propozycje i odczucia odnośnie rozmaitych tematów, na które nigdy bym nie wpadł.
Pewnego dnia w styczniu 1994 doszedłem wreszcie do tego, by uprzątnąć szafę w moim gabinecie. Od niedawna mieszkaliśmy już na górze i chciałem wszystko uporządkować. Chwyciłem kilka paczek papieru, które się tam zebrały, chcąc je wynieść na makulaturę.
Gdy zamierzałem je wrzucić do kontenera, przyjrzałem się im jeszcze. I co zobaczyłem? Były to rękopisy i notatki do naszej książki o związkach! Zapytałem spontanicznie Sai Babę jak należy to rozumieć. Odpowiedział: „Już ich nie potrzebujesz. Wyrzuć je. Podyktuję ci tę książkę, gdy przyjedziesz do mnie w lutym!". Ponadto powiedział, że chce ją podyktować, gdyż temat ten może o wiele lepiej przekazać niż my. Rozumiałem to. Według rozkazu, wyrzuciłem wszystkie kartki, byłem jednak jak rażony piorunem.
Kiedy kilka godzin później odbierałem Constanze z dworca, byłem nadal tak poruszony, że uszkodziłem samochód.
Constanze przeciwnie, była zdumiewająco opanowana. Sai Baba dał jej miesiące przedtem całkiem jasne uczucie i świadomość odnośnie tego zwrotu, co przygotowało ją na taką dramatyczną zmianę. Mimo to pożegnanie z naszą wspólną pracą było dla niej bolesne.
Na koniec zdarzyło się coś dla mnie zupełnie nowego. Czułem całymi dniami, jak w mojej głowie zbierała się wiedza. Miałem uczucie, jak gdyby leżały tam gotowe zdania, wślizgujące się nieustannie do mojej świadomości.
Sai Baba powiedział mi, żebym jeszcze nie pisał. Miałem czekać.
Pewnej niedzieli przybyliśmy wreszcie do Sai Baby, do Puttaparthi. Przyjął nas bardzo miło i dał nam poczucie, że znowu jesteśmy na miejscu. Mnie powiedział, by jeszcze nie zaczynać pisania. Miałem czekać do jutra, do poniedziałku. Nie było to proste, bo zdania cisnęły się teraz jeszcze bardziej. Miałem wrażenie, że moja głowa jest pełna zdań, które chcą wyjść.
Od poniedziałku mogłem pisać. Sai Baba dyktował z tak niewiarygodną prędkością, że ledwo nadążałem z pisaniem. Pisałem niemal wyłącznie w obrębie świątyni. Sai Baba wychodził często ze świątyni i rozmawiał ze studentami. Kiedy nieco dłużej przypatrywałem się, z jaką miłością obchodził się ze swymi uczniami, wkrótce poprzez głos wewnętrzny przychodziło upomnienie: „Nie patrzeć, pisać!".
Sai Baba był samą miłością. Polecał mi pisać wtedy, kiedy rzeczywiście miałem na to czas. Wtedy zdania same ze mnie wypływały. Kiedy jednak byłem z Constanze i rozmawialiśmy, tzn. „pielęgnowaliśmy nasz związek", wtedy w mojej głowie panował całkowity spokój. Sai Baba wskazywał mi, że powinienem się wtedy zupełnie poświęcić byciu z Constanze.
Chociaż mieliśmy rzeczywiście dużo czasu dla siebie, a również grupa, z którą przyjechaliśmy do Puttaparthi zajmowała sporo czasu, Sai Baba dyktował w takim tempie, że w ciągu 14 dni napisałem 320 stron. Niemal dokładnie tyle samo co książki Sai Baba mówi do Zachodu!
Dziwiło mnie, że Sai Baba wybierał do przykładów w książce imiona z różnych krajów. Kiedy Go zapytałem o powód, odpowiedział, że nie powinno powstać wrażenie, jak gdyby omawiana tematyka ograniczała się tylko do Niemiec. Ponadto dusze żyją w swoich rozmaitych inkarnacjach w różnych krajach. Przykłady mają to podkreślić.
Dla Constanze moje pisanie u Sai Baby nie było łatwym doświadczeniem. Musiała się przyglądać, jak książka, którą chcieliśmy pisać razem, była teraz dyktowana tylko mnie. Ponadto musiała ćwiczyć swoją cierpliwość, bo nie byłem w stanie tak szybko przepisywać tekstu, żeby móc jej go jako tako płynnie odczytać.
Sai Baba zatroszczył się jednak także o nią. Powiedział, że powinniśmy razem czytać manuskrypt i Constanze ma wyrażać swe komentarze oraz pytania, a On będzie na nie zawsze odpowiadał. W ten sposób Constanze została wciągnięta w proces powstawania tej książki i przez swoje pytania czy propozycje, na które Sai Baba odpowiadał, wniosła również ważny wkład w jej napisanie.
Po powrocie z Puttaparthi nie miałem początkowo czasu, by przepisywać rękopis na komputerze. Mogłem to dopiero zrobić w połowie roku.
We wrześniu Sai Baba powiedział mi, że książka musi być gotowa na Boże Narodzenie. Nie mogłem w to uwierzyć, ani tego zrozumieć, gdyż główny rozdział o mężczyznach i kobietach nie został przez Niego jeszcze w ogóle podyktowany. Kiedy miałby zresztą zostać napisany, skoro mieliśmy już tyle pracy terapeutycznej i przy wydawaniu książki Sai Baba mówi do Zachodu?
Sai Baba znalazł jednak rozwiązanie: budził mnie każdego ranka punktualnie za pięć pół do szóstej. Powiedział mi, że mam wypić herbatę, medytować, wykonać moje ćwiczenia i potem pisać. Będę wtedy wystarczająco obudzony do pisania. Nie było to jednak dla mnie łatwe. Siedziałem przed pustym ekranem i w najmniejszym stopniu nie wiedziałem, co mam pisać. Sai Baba zachęcał mnie jednak mówiąc, że nie mam myśleć, tylko po prostu pisać to, co słyszę. Nie miałem robić nic więcej. I w ten sposób praca szła cudownie. Wszystko było w porządku aż do rozdziałów o agresji i komunikacji. Obawiałem się ich. Byłem tak wyjałowiony przez długie dni, które ciągnęły się często od piątej rano do jedenastej, czy nawet pół do dwunastej, że ledwo mogłem jeszcze pisać. Pewnego dnia wstałem rano, wypiłem herbatę, pomedytowałem, usiadłem przy komputerze i nie usłyszałem nic. Doszedłem do punktu kryzysowego. Sai Baba powiedział mi, że dzisiaj nie będzie nic dyktował i że mam iść spać. Mój lęk wzrósł jeszcze. Sai Baba zareagował natychmiast. Następnego dnia obudził mnie o piątej, a następnego o pół do piątej i podyktował cały rozdział o agresjach. Ulżyło mi, ale byłem też wyczerpany. Następnego dnia czułem się tak jak gdybym stał obok siebie. Miałem uczucie, że wiele się wydarzyło, że książka jest niemal gotowa, ale jednocześnie, że najcięższy kamień do zgryzienia jeszcze przede mną. Następnego ranka Sai Baba obudził mnie o czwartej. Pisałem przez cały dzień i wieczorem byłem gotowy. Cały rozdział, o którym w ogóle nie wiedziałem, jak ma być zbudowany, podyktował przez jeden dzień! Namacalnie zrozumiałem oświadczenie Sai Baby: dla Niego nie ma nic niemożliwego! Why fear, when He is here?!
W jak precyzyjnym dziele pozwolił nam Sai Baba wziąć udział! Jakiż kamień spadł mi z serca!
Sai Baba prowadzi nas zawsze aż do granic i poza nie, żebyśmy rozpoznali, że granice w rzeczywistości nie leżą w nas, lecz w naszym myśleniu.
Na tej samej zasadzie podyktował mi wprowadzenie do Sai Baba mówi do Zachodu i polecił mi podpisać „Sathya Sai Baba". Dzisiaj wydaje mi się to całkiem logiczne, wtedy jednak było bardzo trudne. Tym razem Sai Baba doprowadził mnie do innej granicy. We wprowadzeniu do tej książki poleca moją pracę o terapii ciała. Było to dla mnie bardzo nieprzyjemne. Dlatego zapytałem Sai Baby - czy musi tak być. Jego odpowiedź była krótka i jednoznaczna: „Musi!".
Posiadam taką cechę, że kiedy coś mnie bardzo zajmuje, staję się wyjątkowo aktywny. W dniu, w którym Sai Baba podyktował mi wprowadzenie, Constanze i ja pracowaliśmy z grupą terapeutyczną składającą się z 18 osób. Byłem w związku z tym zajęty i mogłem całe to przeżycie z wprowadzeniem chwilowo zapomnieć. W czasie przerwy poczułem nagle, jaką miłością obdarza mnie Sai Baba wspominając moją książkę. Przez to, że ją poleca, wyzwala wprawdzie we mnie uczucie zakłopotania, ale jednocześnie staje za mną. Doprowadza mnie do granicy, ale zarazem jest dla mnie oparciem. Cóż za nauka, cóż za dar!
Kiedy wreszcie w połowie stycznia byłem w Puttaparthi, zaszło coś zdumiewającego: siedziałem w obrębie świątyni na miejscu, obok którego Sai Baba tego dnia trzykrotnie przechodził. Wielu ludzi prosiło mnie, bym wziął ich listy do Niego. Trzymałem więc w lewej ręce listy, a w prawej książkę.
Sai Baba podszedł prosto do mnie, ale ani nie wziął listów, ani nie pobłogosławił książki. Zamiast tego powiedział mi, że nie ceniłbym Jego błogosławieństwa. To mnie bardzo poruszyło, gdyż miał rację. Spotkałem się mianowicie wielokrotnie z reakcją na książkę Sai Baba mówi do Zachodu, że Sai Baba wszystko błogosławi, a zatem Jego błogosławieństwo nie ma żadnego szczególnego znaczenia. Te negatywne myśli wywarły na mnie najwyraźniej większy wpływ niż sądziłem.
Byłem bardzo poruszony. Wkrótce potem Sai Baba podszedł ponownie i wziął listy. Ku mojej wielkiej radości, podszedł nawet trzeci raz i pobłogosławił książkę. Ponadto powiedział mi poprzez głos wewnętrzny:
„Byłeś pod wpływem negatywnego nastawienia i dlatego myślałeś, że moje błogosławieństwo nie jest niczym szczególnym. Moje błogosławieństwo jest najwyższym, co możesz osiągnąć.
Dlatego ani nie wziąłem listów, które wielu ludzi dla mnie dało, ani nie pobłogosławiłem książki Sai Baba mówi o związkach.
Kiedy ponownie podszedłem, wziąłem tylko listy i nie pobłogosławiłem książki.
Byłeś rozczarowany.
Błędne myślenie prowadzi zawsze do rozczarowania.
Następnie uświadomiłeś sobie, jakie znaczenie ma moje błogosławieństwo.
Dlatego podszedłem trzeci raz i pobłogosławiłem książkę.
Najpierw było złudzenie.
Potem pojawiło się rozczarowanie.
Potem zrozumienie.
A na końcu błogosławieństwo.
Jest ono zwieńczeniem".
SAI RAMGrafrath, 16.07.1995 r. Stephan v. Stepski-Doliwa
Wprowadzenie
Książka ta jest przeznaczona dla niewielu - dla tych, którzy nie tylko chcą wiedzieć, lecz także są gotowi przełożyć na działanie to, co mam im do powiedzenia.
W dzisiejszych czasach wielu, bardzo wielu ludzi poszukuje prawdy. Jednakże ze względu na własną karmę oraz na skutek negatywnych wpływów rzadko są w stanie iść prostą drogą do szczęścia. Nie są zdolni do uczenia się przez słowa, lecz muszą poprzez doświadczenia rozpoznać, że znajdują się na fałszywej drodze.
Istnieje nieskończenie wiele takich fałszywych dróg. Właściwa jest jednak tylko jedna.
Wydaje się wam ona trudna, gdyż jesteście wprowadzani w błąd i rzadko widzicie, albo chcecie widzieć konsekwencje własnych czynów.
Dyktuję tę książkę, aby niewielu otrzymało przewodnik do działania, a liczni przynajmniej dowiedzieli się, jak wygląda droga, której szukają - nawet jeśli sądzą, że znajdą ją gdzie indziej.
Moja miłość jest niepodzielna. Rozciąga się na wszystkich. Szczególnie troszczę się o błądzących. To dla nich przyszedłem. Dla nich stwarzam coraz to nowe doświadczenia, aby jak najszybciej mogli od życia nauczyć się tego, czego słowo pisane jeszcze nie może im przekazać.
Jest też wielu ludzi, odwiedzających mnie regularnie i trzymających się z grubsza nauczanych przeze mnie zasad duchowych, którzy mimo to, w odniesieniu do swoich związków nie znajdują się na właściwej drodze. Będzie dla mnie dużą radością, jeśli potraktują tę książkę bardzo poważnie i dokładnie ją przeczytają. Może im ona zaoszczędzić wiele cierpienia i bólu.
Nie jest to książka psychologiczna, jakkolwiek są w niej stosowane pojęcia psychologiczne i polecane psychologiczne ćwiczenia. Wywodzi się ona z o wiele obszerniejszej i głębszej nauki, sięgającej najpierwotniejszych korzeni metafizyki.
Książka ta zawiera prawdę, która ma cię uszczęśliwić, gdyż sięga ona do podstaw twojej jaźni. Prawda ta ukaże ci, jak możesz stworzyć ścisły związek między sobą, swoim partnerem i Bogiem. Tylko przez połączenie tych trzech osiągniesz to, czego stale szukasz: prawdziwe, nieprzemijające szczęście.
Ponieważ nie jest to książka psychologiczna, nie będę obszerniej wyjaśniał dzieł, na które się powołuję.
Błogosławię pracę Phyllis Krystal. Dlatego też zakładam znajomość jej książki Rozerwać wewnętrzne więzi (Cutting the ties that bind). Jeśli czegoś nie zrozumiesz, zechciej poszukać w niej dokładniejszych wyjaśnień.
I chociaż wiem, że będzie to bardzo krępowało Stefana v. Stepski-Doliwa i wielokrotnie zapyta, czy ma to naprawdę napisać, polecam szczególnie terapeutom jego książkę Teoria i technika analitycznej terapii ciała (Theorie und Technik der Analytischen Korpertherapie). Polecam także wszystkim zainteresowanym Wielka księgę zdrowia Edgara Cayce'a, gdyż wskazuje na wiele prostych i jednocześnie bardzo pomocnych środków leczniczych.
Można by jeszcze dużo mówić, ale nie chciałbym w tym miejscu zajmować się więcej książkami, teoriami i terapeutami.
Na zakończenie chciałbym ci jeszcze coś gorąco polecić: będę w tej książce wielokrotnie powtarzał moje nauki, nie by cię zanudzać, lecz dlatego, że wiem, iż tylko ciągłe powtarzanie pozwoli ci naprawdę przyswoić sobie ich sens. Nie zniechęcaj się więc tymi powtórzeniami, tylko rozkoszuj się nimi jako moim darem. Czytanie tego tekstu nie powinno być mozolne, czy cię irytować, lecz sprawiać ci radość, radość i jeszcze raz radość - tak jak całe życie.
Bo radość jest moją misją, a zatem i moim darem dla ciebie.
Sathya Sai Baba
Sai Baba
mówi o związkach
Związki są dzisiaj znaczącym problemem. Publikuje się o nich niezliczone książki, pisze mnóstwo artykułów. Niewiele to jednak samym związkom pomaga, gdyż jest coraz więcej rozwodów. W większych miastach na Zachodzie prawie co drugie małżeństwo się rozchodzi. Jak to wyjaśnić, skoro nie brakuje poradnictwa, terapii i seminariów?
Problem ma swoje źródło w wyznawanej obecnie hierarchii wartości. Psychologia np. może tu tylko uzdrawiać symptomy, przyczyny pozostają jednak nietknięte.
Wyjaśnienie przyczyn jest proste: żaden związek nie może się długo utrzymać bez nośnych wartości. A tych dzisiaj brakuje.
Brakuje wiedzy o duchowości, o prawdziwej wierze w siebie, w innych i w Boga.
Innymi słowy: jest niedostatek wiedzy o dharmie, o głębokich prawidłowościach leżących u podstaw związków.
Zadaniem tej książki jest je uprzystępnić.
Chciałbym ci przekazać wiedzę o owych prawidłowościach, aby kosmiczne światło ponownie rozpromieniło twoje serce i mogło stąd przeniknąć w twój związek, w środowisko i w cały świat.
Bogini przyjemność
Wszędzie na świecie panuje obecnie bogini „Przyjemność". Każe ona wszystkim wierzyć, że przyjemność jest najwyższym celem życia. Kto doświadcza największej przyjemności, ten osiągnął cel. Ja jednak pytam: jaki cel? Bo przyjemność jest tylko pewnym stanem pomiędzy dwoma nieprzyjemnościami. Jest nie tylko przemijająca, lecz przekształca się szybko w swoje przeciwieństwo, w cierpienie. Kto zatem może traktować przyjemność jako najwyższy cel? Odpowiedzią jest: ludzie, którzy stracili z oczu prawdziwy cel, ludzie nie znający siebie oraz własnego przeznaczenia i dlatego zabiegający o wszystko, co błyszczy i migocze.
Ludzie uganiają się dzisiaj za przyjemnościami. A jaki jest skutek? Zniszczone małżeństwa, rozbite rodziny, zranione serca, stracone nadzieje. Człowiek dążący do przyjemności jako do celu życia będzie początkowo rozczarowany a potem zgorzkniały. Najpierw traci z oczu swój cel, aby ostatecznie popaść w depresje i nieokreślone lęki. Ludzką psyche można bardzo łatwo zranić. Wszyscy ludzie są w głębi serca delikatni, również ci, udający bardzo silnych. Dlatego człowiek dąży do solidnego oparcia, do niepodważalnej prawdy, na którą mógłby siebie, swoje życie i swoją duszę najpierw zorientować a na koniec się z nią związać. Przyjemność nie może być tym celem, bo jest zbyt chwiejna. Dlatego wpędza człowieka w rozczarowanie i dezorientację.
W konsekwencji człowiek ukierunkowany na przyjemność popada w samotność. Dlatego jest tak rozczarowany, tak zrozpaczony i tak głęboko zraniony.
Niektórych może dziwić ten sposób widzenia. Mogą odbierać je jako przejaskrawione i się z nim nie zgadzać. Innym będzie brakowało pozytywnych akcentów. Nie wolno jednak mylić pozytywnego myślenia, o którym będę jeszcze obszerniej mówił, ze ślepotą.
Współczesny świat znajduje się na skraju przepaści. To jest fakt, o który tu chodzi. Spowodował on moje przyjście. Inkarnowałem się, ponieważ zobaczyłem dokąd prowadzi ludzi orientacja na przyjemność. Przyszedłem by uratować świat. Osiągnę mój cel. Decydujący krok w tym kierunku polega na uzdrowieniu związków. Zdrowe związki stwarzają zdrowe serca. Zdrowe serca stwarzają zdrowych ludzi. Zdrowi ludzie stwarzają zdrowe środowisko. Zdrowe środowisko stwarza zdrowy świat.
Przyjemność jako cel życia stwarza coś dokładnie przeciwnego. Dlaczego? Bo przyjemność jest zawsze związana z namiętnością. Musimy zatem najpierw przyjrzeć się bliżej namiętności.
Namiętność zdradza swoją prawdziwą naturę już poprzez określające ją w języku niemieckim słowo: „Leidenschaft", czyli „Lei-den-schaft", czyli „stwarza cierpienie". Rozróżniam dwie formy namiętności: pierwszą występującą w stałym, przenikniętym miłością związku i drugą, wiodącą od związku do związku dla osiągnięcia maksimum przyjemności.
Obie te formy prowadzą do cierpienia, bo również w bezpiecznym, pełnym miłości związku przychodzi czas, w którym atrakcyjność erotyczna musi przekształcić się w oparte na miłości bycie ze sobą. Wiąże się to zawsze mniej lub bardziej z pożegnaniem, rozczarowaniem, smutkiem albo wręcz z poczuciem starzenia się.
W związku opartym na miłości ten moment otwiera jednak nowe horyzonty. Bez owej stabilizującej miłości taka ewolucja prowadzi prędzej czy później do rozkładu związku, gdyż dąży się w nowych znajomościach do ponownego rozpalenia namiętności.
Wielu ludzi szuka dziś namiętności na wszelkich dających się pomyśleć drogach, bo rozmaici, samozwańczy nauczyciele, autorzy, politycy, guru i terapeuci wmówili im, że jest ona celem, spełnieniem życia.
Kiedy jednak ktoś odnosi porażkę realizując ten cel i docieka przyczyny, jest przez owych wątpliwych nauczycieli odsyłany do samego siebie. Wyjaśnia mu się kunsztownie, że to on coś nie tak zrobił. Powinien więcej „pracować nad sobą", być bardziej otwartym, bardziej „na luzie". Nikt mu nie powie, że to cel jest fałszywy, że poprzez namiętność i przyjemność nigdy nie osiągnie trwałego szczęścia, nie mówiąc już o szczęśliwości. Tak więc jego poszukiwania rozpoczynają się od nowa. W ten sposób wędruje od partnera do partnera i coraz bardziej zamyka serce, czyli to miejsce, w którym mógłby znaleźć szczęście.
Namiętność jest mocnym uczuciem. A wy lubicie mocne uczucia. Dlatego tak łatwo was sprowadzić na fałszywą drogę. Nie możecie sobie wyobrazić, że szczęście może być zupełnie ciche, spokojne, niemal nieporuszone. Sądzicie, że tylko to co ostre, głośne, intensywne jest warte zabiegów.
Namiętność, ze swej istoty głośna i intensywna, wydaje się być dokładnie tym o co chodzi. Namiętność jest jednak wielką zwodzicielką. Obiecuje szczęście, ale ostatecznie przynosi nieszczęście. Obiecuje piękne uczucia, ale na koniec zamyka ci serce. Obiecuje satysfakcję, jednakże doświadczasz przez nią niepokoju, niezadowolenia i nieszczęścia....
grzeko1