Karol Bunsch - Dzikowy skarb(1).pdf

(2189 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bunsch_Karol_-_Dzikowy_skarb
KAROL BUNSCH
DZIKOWY SKARB
Powieść z czasów Mieszka I
Śmierć Ziemomysła
Duszny mrok dziejów wczesnego średniowiecza przeświecać zaczął od dzieł Karola
Wielkiego przebłyskami nadchodzącej nowej epoki. Idea Państwa Bożego szukała swego wcielenia
w zawieruchach walk ustawicznych, a podstawiona za Ottonów w jej miejsce koncepcja monarchii
uniwersalnej gotować się zaczynała do walki z Kościołem o władzę nad ówczesnym światem.
Nad Odrą i Łabą, na rubieżach wschodnich tego świata, nie tkniętych prawie stopą
rzymskiego najeźdźcy - organizatora, z rzadka tylko nawiedzanych przez kupca - dyplomatę lub
apostoła - awanturnika, w wilgotnych mrokach odwiecznych borów zaczynały się też budzić do
życia z półświadomego bytu plemiona słowiańskie.
Przebudzenie nie było łagodne. Najbliżsi ściany zachodniej Łużyczanie, Weleci i Obodryci
budzili się z płonącymi nad głową dachami; w łańcuchach, łamiąc kamienie na budowę kościołów i
zamków, poznawali moc i wspaniałość zachodniego Boga, a pod batem, budując drogi i kręcąc
kamienie cudzych żaren - korzyści nie znanej im cywilizacji Zachodu. I jak prześladowane
zwierzęta nauczyli się bardziej nienawidzić symbole, z którymi szedł i narzędzia, którymi ich
niszczył, niż wroga, który niósł im zagładę.
Liczniejsze, lepiej zorganizowane i naturalnymi wałami Sudetów, Rudaw i Czeskiego Lasu
bronione plemiona czeskie na próżno, przyjąwszy chrześcijaństwo, usiłowały wzorem Zachodu
zorganizować swe państwo, a nawet wciągnąć sąsiednie plemiona lechickie. Wtłoczeni w zaraniu
w kościelną organizację Zachodu, rozdarci wewnętrznymi sporami, nie zdołali się oprzeć.
Chrześcijański cesarz stał się panem lennym chrześcijańskiego królestwa i chytrze korzystał z
zamieszek i walk, aby posuwać swe granice coraz dalej ku wschodowi. Pozostałym plemionom -
nad Odrą, Wartą i Wisłą, budzące się życie postawiło wybór: chrześcijaństwo i niewola lub
pogaństwo i śmierć.
W brzemiennej losem chwili dokonywał pracowitego żywota wnuk Piastowego rodu,
Ziemomysł. Stary książę bystrym umysłem rozeznawał postawione przez historię jego plemionom
pytanie, lecz do rozwiązania nie czuł już siły w gasnącym ciele. Przywiązany do wiary i obyczaju
przodków, nie potrafiłby pokłonić się innemu Bogu ani też nie czuł potrzeby przyswajania nowości
- dla siebie. Lecz choć niejeden w życiu napad odparł zza drewnianych ostrokołów swych grodów i
niejeden na Zachodzie kuty hełm rozbił odziedziczonym po przodkach młotem, synom zostawiał
danie odpowiedzi na ponure pytanie, nie chcąc ograniczać ich w wyborze. Dlatego na dwór jego
dostęp miał przejezdny kupiec rzemieślnik, a synów w domu nie trzymał, lecz gdy wojną zajęci nie
byli, często w dalekie rozsyłał ich podróże, nie tylko do plemion sobie podległych i sąsiednich, lecz
na Zachód, do grafów i rycerzy niemieckich; tych do siebie zapraszać pozwalał, a choć mu nie w
smak byli, przecie się hamował, aby gości nie spłoszyć.
Rzadko też synowie na dworze siedzieli i nie było ich w domu, gdy staremu nadeszła
ostatnia godzina.
Gnieźnieński gród, na górze Lecha położony, szczupły był i nieokazały, bo i miejsca po
temu nie było. Od zachodu fale Świętego Jeziora obmywały podnóża wałów, ze wschodu spadzisty
stok bronił przystępu, ale i przestrzeń na rozszerzenie gródka ograniczał.
Bagniste łąki, zalewane corocznie wzbierającymi wodami Srawy, chroniły gródek od
północy, a tylko od południa, na łagodniejszym stoku, gdzie stała świątynia Nyi, rozrastało się
coraz obszerniejsze podgrodzie. Tam poczty drużyny pańskiej stawały, gdy książę na gród
zjeżdżał, i tam stawali gospodą z ofiarami dla Nyi i po wróżbę do jego kapłanów ze wszystkich
stroń przybywający pielgrzymi.
W pogodne i ciepłe dni jesieni 963 roku zjazd był liczniejszy niż zwykle. Książę ściągnął z
pocztem znacznym z dalekiej Wiślicy, skąd dla słabości z dawna się nie ruszał i panom z rady swej
i szczepowym książętom przybyć kazał. Zjechali też, kogo poselstwo w domu zastało: Jaksowie,
Śreniawy, Pobogi, Pałuki, Wyszkoty i inni, zatrzymywali się ze swymi w podgrodziu, a gdy tam
miejsca zabrakło w osadach. Przybył też, choć nie proszony przez księcia, kapłan Dadźboga z
dalekiej Retry i zamieszkał wraz z orszakiem w przyległych do świątyni budynkach.
Powszechnie wiadome było, że ważne jakieś odbyć miały się narady, ale młodych panów,
po których posłano, widać jeszcze nie było, a stary, tylko z konia zsiadłszy, do łoża poszedł i już
się z niego nie ruszał, rzadko kogo widzieć chciał i co dzień był słabszy.
Starzy nudę oczekiwania domysłami skracali, próżno dociec usiłując, w jakich to sprawach
książę chciał zasięgnąć ich zdania; młodzi łowami czas zabijali, a kapłani odprawiali wróżby i
narady, niemal co dzień do pana usiłując się sprosić. Odpowiadać im kazał, że słaby się czuje i na
synów czeka, z którymi ważne omówić pragnie sprawy, a wówczas i kapłanów zawezwie.
Niecierpliwili się bardzo, a zwłaszcza retycki Medobor, aż wieczoru jednego z grodu znać dano, że
książę widzieć ich pragnie. Wyszli tedy z zabudowań i drogą wzdłuż brzegu Świętego Jeziora na
gródek wstępować zaczęli. Słońce co tylko zaszło i blaski zorzy leżały na jeziorze, skacząc jak
płomienie po falach, gorącym wiatrem z południa pędzonych. Niepokój jakiś był w powietrzu; od
czarnej na tle płonącego nieba ściany przeciwległego boru pomruki szły tajemnicze a groźne -
szeptały pospiesznie trzciny przybrzeżne i chlupotały kłótliwe drobne fale. Kapłani szli spiesznie,
w milczeniu, i minąwszy bramę w częstokole, weszli do dworca.
W sieni ogromnej, mrocznej komornicy na ich widok z czcią powstali, a jeden skoczył do
przyległej izby przyjście ich oznajmić i wrócił zaraz mówiąc, że książę wejść pozwala.
Wszedłszy do izby, zrazu nic rozeznać nie mogli. Na ogromnym kominie z okapem płonął
bowiem ogień, którego blask ciemniejszą jeszcze czynił mroczną głąb obszernej izby. Dopiero po
chwili, gdy oczy nawykły do mroku, w kącie pod oknem zauważyli białą plamę końskiej skóry,
kryjącej łoże, i bielszą jeszcze brodę starego księcia, wpatrującego się w nich płonącymi w
blaskach ognia oczyma. Podeszli bliżej z pozdrowieniem i stojąc czekali na słowa pana. Po
dłuższej chwili cichy i głęboki, jakby gdzieś z przestrzeni idący głos przerwał milczenie.
- Siadajcie, czcigodni, i mówcie, z czym przychodzicie.
- Wielki kniaziu - zabrał głos Medobor - od trzydziestu lat, gdym objął opiekę nad
świątynią Swarożyca w Retrze, nie opuściłem jej ani na jeden dzień: A jeżelim teraz tu przybył, to
z wyraźnego rozkazu bogów, których znaki są tak dziwne i złe, że wam o nich sam donieść
musiałem. Wróżba nie tylko waszej osoby i waszych plemion dotyczy, lecz wszystkich nas,
Słowian, którzy jedną mową jednych bogów chwalimy. Klęski zapowiada za porzucenie wiary
przodków, które wieszczy.
Książę milczał czas jakiś, jakby w myśli ważył słowa kapłana, wreszcie zaczął cichym, lecz
wyraźnym głosem:
Starzyśmy obaj, czcigodny Medoborze, i mówmy ze sobą jak ludzie, co świat, ile poznać
można, poznali. Nie imieniem Swarożyca do mnie mówcie, bo sam się od niego niedługo dowiem,
z czego już rady dla nikogo nie wyciągnę, i nie o mnie, bom ja już swoje przeżył i do oJców
odchodzę.
I nie chcę wiedzieć, co wróżą, lecz co rozum wasz czynić radzi, aby dobrze było.
Zamilkł wyczerpany.
- Milczanom, Łużyczanom Obodrytom i nam, Weletom, Niemce ziemię spod nóg i dach
znad głowy wydzierają, bo ich Boga znać nie chcemy. Czesi, co się mu pokłonili, słuchać ich
muszą. A u was, kniaziu, słyszę, Już są świątynie zachodniej wiary, kapłani ich u was bywają, a
Mieszko i Ścibor z Niemcami się zadają i rychło patrzeć, jak wiarę i obyczaj przodków dla
zachodnich nowości porzucą. Zależność i niewolę przyniesie nowy Bóg a zgubę waszemu
plemieniu nasi bogowie, gdy wrócą. Taka jest wróżba. A radzić co? Chwast wyplenić, póki się nie
zakorzenił, a i własne pędy obciąć, jeśli się wyrodziły.
- Żyłem i umrę w wierze ojców i przekonywać mnie nie potrzeba. Ale myśli nasze,
Medoborze, różnymi chodzą drogami. Wam o chram i o cześć Swarożyca chodzi, a nie o co
innego, a waszym Weletom o łup, od nas czy od Niemców, zajedno im. Doprowadził wam
Wichman do zguby Redarów i Stoigniewa nad Rzeknicą Geronowymi rękoma. A ninie Gero,
rękoma Wichmana z waszą pomocą nas niszczy. Cóże wam zły Bóg niemiecki, jeśli wam Niemce
dobre gdy z wami na nas ciągną? A i Bóg nie ma być niemiecki, bo go sami niedawno przyjęli, a
przedtem był żydowski czy inny, i z południa, znad morza przyszedł. Zły czy dobry, nie wiem, bo
go nie znam i nie poznam, ale Niemcom siłę dał, może i nam ją da. Jeśli bogowie sami mówią, że
przyjdzie, nie nasza moc go powstrzymać, a jeśli mścić się chcą na nas, to czym są lepsi? Zemstą
grozić to nie rada, a bogowie nasi w wyznawcach swoich żyją i umrą wraz z nimi. Jeśli od bogów
rady czekać nie możemy, jak żyć, we własnym jej trzeba szukać rozumie a bogowie niech radzą o
sobie.
Alem ja swojego dokonał i tak, jakby mnie już nie było. Mieszko rozum ma bystry i świat
poznał, a młodsze oczy lepiej widzą. Jemu ufam, że nowe drogi znajdzie.
- Daliście waszemu Mieszkowi moc i prawo, by za was rządził, to cóże czyni? - rzekł
Medobor. - Nie jeździł to do Gerona przyjaźń z cesarzem przeciw nam zawierać?
Nie kłania się to Niemcom, by pokój uzyskawszy na nas uderzyć? Sięga po ziemie, które do
naszego weleckiego związku należą, i nad ujściem Odry chciałby zapanować. Z jego poduszczenia
i bracia z nim idą, miast swoich dziedzin pilnować.
Żachnął się książę gniewem na przewrotność kapłana, lecz się pohamował i odparł.
- Nie wam się będę sprawiać. Bracia - mówicie? Nie wiecie, że Leszek zginął przez
waszych Redarów? I z kim poszli na nas? Z tymże Wichmanem, co już raz ich omal do zguby nie
doprowadził. Ja jeszcze pamiętam śmierć waszego Stoigniewa, jeszcze bieleją nad Rzeknicą kości
głupców, co ich dla Wichmanowych sporów ze stryjem wycięto. A teraz komu uciecha? Z
niemiecką pomocą i niemieckim podstępem rozbić się wam udało Mieszkowe wojsko, gotowe
pomóc Milczanom i Łużyczanom, gdy zagrażała napaść Gerona. I pobił ci ich, gdy sami zostali, i
mamy już wilka pod bokiem, wam dziękować. A od Odry do Wisły lechicki nasz szczep Pomorzan
mieszka i nie będziem czekać z założonymi rękoma, aż Niemce nad Odrą staną, bobyśmy ich nad
Wisłą wnet zobaczyli. Wrogów sobie robicie dookoła, byle kapłani przy władzy zostali. Na wasz
opór od Niemców nam nie liczyć. Radźcieże tedy sobie, a nie nam, bo nam nasze drogi wiadome.
Na słowa księcia kapłan gnieźnieńskiego chramu, Wisław poderwał się, jakby go w bolące
miejsce ugodzono. Ledwo hamując gniewny głos, powiedział:
- Kniaź Mieszko wróżb nie słucha i kapłanów nie szanuje, a rady mimo uszu puszcza. Jeżeli
byśmy jego słuchać mieli, nie wiem, czy nie dożyjemy dnia, gdy ołtarze nasze wywróci, a nam
samym obcemu Bogu kłaniać się każe.
Książę długo nic nie odpowiadał, patrząc migocącymi w blaskach płomieni oczyma na
kapłana, aż przerwał napiętą ciszę szeptem prawie, lecz tak przenikliwym, że kapłanom mróz
przeszedł po kościach.
- Mieszko wróżb nie szanuje, a kapłanów nie słucha, bo słuchać nie jego rzecz. Rady mimo
uszu puszcza, gdy nie prosi o nie. Widzę ja, z czymeście do mnie przyszli. Chciałoby się wam, bym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin