Bunsch Karol - PP 11 - Psie Pole(1).doc

(904 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

BUNSCH   KAROL

 

 

 

 

 

 

 

 

PSIE  POLE

 

 

 

 

 

 

 

POWIEŚCI     PIASTOWSKIE  10

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I. SPOTKANIE

O

d czasu gdy odpadły Łużyce, mające stanowić przedmurze
państwa Wielkiego Bolesława przeciw parciu drapieżnych
margrafów na wschód, już tylko nieprzebyte bory, bagna
i zalewy między wodami Bobru i Nysy stanowiły zaporę umocnioną
wałami, które Chrobry jeszcze zbudował. Na północ od nich było
przejście pod Krosnem, na południe - Bramą Łużycką naprzeciw Le-
gnicy, ale ziemie między nimi, po lewym brzegu Bobru, leżały puste,
rzadko nawiedzane przez napastnika, bo i grabić nie było kogo tam,
gdzie zwierz był jedynym osadnikiem.

Toteż blask płomienia, znamię obecności człowieka, bardziej dzi-
wił, niż trwożył leśnych mieszkańców. Podchodzili do ogniska; zdra-
dzało ich ostrzegawcze warczenie psa, na które jednak pan jego zdał
się nie zwracać uwagi, zapatrzony w płomień oświetlający jego mło-
dą, zamyśloną twarz. Drgnął jednak, gdy pies dźwignął się z najeżoną
na karku sierścią. Kładąc na nim rękę, drugą przysłonił oczy od bla-
sku i spojrzał za siebie. Ale nawykłe do światła oczy nic nie dostrze-
gały w ciemności, natomiast uszy rozróżniły szelest kroków. Kroki
były ludzkie, a idący widocznie nie zamierzał się ukrywać. Po chwili
istotnie ukazał się w kręgu blasków płomienia, przystąpił do ogniska
i przez chwilę patrzyli wzajem na siebie bez słowa. Pies warczał jesz-
cze, ale widząc, że pan się nie poruszył, machnął obojętnie ogonem
i przylgnął do ziemi.

Przybyły odezwał się wreszcie. Mówił narzeczem obcym, ale zro-
zumiałym:

-                Co robisz w boru?

-                Siedzę.

-                Wżdy widzę. Ostrożnyś, choć młody. Ale nie ma przed kim. Ja je-
stem zbiegiem.


Młodzian spojrzał na przygodnego towarzysza. Ciemny zarost
okrywał wychudłą twarz, tylko jasne oczy świeciły w blaskach pło-
mienia. Mowa zdradzała Łużyczanina i wygląd nie budził obawy.

-1 ja uciekłem - odparł.

-                 Od swoich uciekłeś? Ubiłeś kogo? Tyś Ślązak?

-                 Dziadoszanin. Nie ubiłem nikogo, choć zdałoby się. Nie chcę tak żyć.

-                 Jak?

-                 Jak wół.

-                 Młodyś. Ja bym chciał żyć jak wół. Ciepła obora, pełny żłób,
choćby i orać od świtu do zmroku. A żyję jak bezpański pies. Ale i to
lepsze...

Urwał, po czym podjął:

-Jeno zimy nijak przeżyć. Zdychać przyjdzie. Ale i to lepsze niż
życie u nas.

-                 A u nas?! - wybuchnął młody. - Wolniśmy! Jak ta ziemia stara,
na niej siedzimy by ten zwierz w boru. A co pokolenie, to gorzej.
Dawniej las i woda były niczyje; żył z nich, kto chciał. Teraz książęce
albo klasztorne czy rycerskie. Ziemie podle nas książę Przedsławowi
Łabędziowi nadał. Dobry pan - zaśmiał się - bo go nie ma. Pono legł
czy w niewoli siedzi, tedy ziemia jak niczyja, pożytku nikt nie wzbra-
nia. Ale cóż z tego: jak bydlę do roboty komesi popędzają, to mosty,
to drogi, to grody naprawiać, jeszcze karm pastucha, co stoi nad tobą.
Wolniśmy dziedzice, a z niewolnikami nas równają. Tu jeszcze nie
sięgną. Radziej żyć w lesie. Uciekłem.

-                 Dawno?

-                 Już trzeci dzień.

-                 To jeszcze chleb masz pewnikiem. Dałbyś. Młody sięgnął z ocią-
ganiem do sakwy i wydobył glon chleba, przełamał i wręczył część
nieznajomemu. Myślał, że ten zacznie jeść chciwie, bo wyglądał na
wygłodzonego, ale on patrzył z nabożeństwem i szeptał:

-                 Chleb jedzą... i źle im.

Kiwał głową w zadumie; młody zeźlił się i warknął:

-              Cóż wydziwiasz, jakbyś chleba nie widział? Nieznajomy popa-
trzył na niego szklanym wzrokiem i odparł cicho:


-                 Ja widziałem. Ale moje dzieci już nie widziały.

-                 Tedy wróć im pokazać - rzucił młody drwiąco, ale zacisnął wargi,
gdy obcy odparł:

-                 Wróciłbym... i po śmierć... jeno nie ma do kogo.

-                 Pomarły? - zapytał młody, stropiony. - Zdechły... z głodu.

-                 Powiadaj!

-                 Dużo by mówić... choćby do świtu.

-                 Gadaj! Mamy czas.

Słuchał z przymkniętymi oczyma. Chwilami rzucał spojrzenie na
mówiącego, jakby chciał sprawdzić, że to nie zły sen. Łużyczanin
mówił spokojnie, nie o sobie, jeno o doli nieszczęsnego plemienia,
które na śmierć skazano za to jeno, że według innego obyczaju żyło,
i które już umarło. Młodzian nie chciał słuchać więcej i zarazem nie
chciał przerywać mówiącemu, jakby się spodziewał, że przecie coś
usłyszy, co rozjaśni ponury obraz, pozwoli żywić nadzieję. Ale Łuży-
czanin ciągnął:

-Nie nazwą cię inaczej niż psem. Nie dotkną inaczej niż nogą.
Nędzny kawałek ziemi, który ci z ojcowizny został, drewnianą sochą
skrobać musisz, bo z żelaza niewolnik mógłby uczynić miecz. Nie za-
grzejesz się w chacie, bo komina mieć nie wolno. Mógłbyś upiec
chleb, a skąd mąka, jeśli żaren też mieć nie wolno? Co z sierocej zie-
mi wydusisz, na daniny prawic starczy. Nie urodzi się, twoja strata,
zabiorą ostatnią krowę, byś kropli mleka nie miał dla dziecka. A do
sprzężaju żonę i dzieci brać możesz... jeno ich karmić nie ma czym.
Coś się żonie poobrywało na wnętrzu... poszła. Za nią dzieci... po
młodszeństwie. Dziwne ci, że wolałbym wołem być? Wół nic ma żo-
ny ni dzieci, nie musi patrzyć, jak zdychają. Nie myśli. Nie dasz mu
żreć, uwali się, nie pójdzie, choćbyś ubił. A nowego kupić trzeba.
Człek darmo przychodzi. Nas wygubią, do was przyjdą. Nie bój się!

Na te słowa siedzący wyprostował się i rzucił zawzięcie:

-               Nie boję się. Nie przyjdą.

-               Głupiś - bezbarwnie odparł nieznajomy. - Nie wydojona krowa
ryczy.

Młody żachnął się, ale towarzysz ciągnął, jakby tego nie zauważył:


 


8


9


-              Cóżeście, Dziadoszanie? Ilu was jest? A wiesz, ilu Niemców?
I cesarz wszystkich w garści dzierży i głosi, że świat cały jego. Nie
przyjdzie do was dziś, to jutro. Nie obronicie się.

Młodemu zaświeciły się oczy. Odparł żywo:

-                Mój dziad opowiadał, że jego dziad w Niemczy był, gdy przy-
szedł cesarz z Niemcami. Jeszcze pogańskich Lutyków w pomoc
przybrał. Nie wskórali nic. I my się obronim.

-                Dziadoszanie?

-Nie samiśmy. Są jeszcze Bobrzanie i Trzebowianie, Gołężyce,
Opolanie i Ślęzanie. Nie damy się.

-                Gołężyce przecie do Czech odpadli. Z nimi cesarzowi, a nie wam
będą pomagać. Wszystkich was razem za mało.

-                Głupiś! - popędliwie rzucił młody. - Niemcza się obroniła, bo
wiedzieli, że przyjdzie Chrobry z Polanami, Wiślanami i innymi.
Przyszedł i zbił cesarza.

-                Jeno nie ma już Chrobrego. Słyszałem ci o nim. Pieśni u nas pie-
ją... gdy panowie nie słyszą. Onże wszystkie ludy, co Słowem mówią,
zebrać chciał razem. Za Łabę byśmy przegnali duków i margrafów,
hercogów i ritterów, skąd przyszli... A tak!

Urwał i zadumał się, a po chwili dodał:

-                Człek sam jeden ani się wilkom nie obroni, choćby jaki mężny.
Zdychać przyjdzie.

-                Cóż nam kraczesz? Za nami książę Bolko stoi. I on chrobry jest,
naddziadowe państwo zjednoczył, zdradźcę Zbigniewa wyganiając.
Nie damy się.

-                Daj to Bóg! Niechby nas choć pomścił.

Ściągnął kurtę i otulił się nią wraz z głową, nogami odwracając się
ku ognisku, bo noc była chłodna i wietrzna. Młody siedział nadal, nad
czymś głęboko zadumany, dorzucając chrustu do ognia i słuchając
jego trzeszczenia. Potem słuchał, jak zrazu pojedyncze, potem coraz
gęstniejące krople szeleszczą po zwiędłym listowiu i sycząc padają
w ognisko, które dymić zaczęło. Oczy zasłonił, bo wiatr kręcił dy-
mem, i zdrzemnąć się musiał, bo gdy je otworzył, nieprzebita ciem-
ność  jesiennej   nocy   wyparła   blask   zgasłego   ognia.   Skulił   się


i przytuliwszy do psa, szczękając zębami, czekał świtu. Wreszcie nie-
bo poszarzało na tyle, że rozróżnił już zarysy ogołoconych z listowia
gałęzi, zatarte nisko leżącą, przenikliwą mgłą. Trącił towarzysza
i powiedział:

-              Wstawaj!

Zagadnięty nie spał widocznie, bo nie poruszywszy się, zapytał:

-                Po co?

-                Wracam do swoich.

Łużyczanin dźwignął się i patrzył zaskoczony. Odezwał się z waha-
niem i prośbą:

-                Siekierę masz i nóż. Ostawiłbyś mi... może jakoś przezimuję,
choć daszek nad głową skleciwszy. Ty sobie doma poradzisz.

-                Pójdzi ze mną. Dziada mam mądrego. Stary jest, dużo widział.
Tarczownikiem był u Odnowiciela, gdy Śląsk Brzetysławowi odbie-
rał. Może co doradzi.

W oczach Łużyczanina widać było walkę chęci z obawą.

-                Jam obcy, do niczego niezdały. Sił nie mam, a swoich gąb macie
zadość...

-                Czego się lękasz? - rzucił młody niecierpliwie. - Zajedno ci,
gdzie zdychać, tedy pójdzi. Pod dachem nawet zdychać lżej.

-                Pójdźmy. Bogudar mnie wołali.

-                Mnie Kosek.

U ujścia Kwisy do Bobru, wśród bagien, leżała wieś Moczydło.
Starsza była niż wały Chrobrego, zamykała przerwę między połu-
dniową a północną ich częścią. Zbudowana w okrąglicę, dom przy
domu, ze wspólną oborą dla bydła i spichrzem pośrodku, obwiedziona
była wałem i ostrokołem, otoczona wodą Kwisy, prowadzoną rowem.
Niegdyś była siedzibą rodu, potem opola. Teraz należała do grodu
w Bytomiu i, jak każda inna wieś, powinności pełnić i daniny składać
musiała. Ale pamięć pozostała o opolnym staroście, który tu niegdyś
sądził i rządził. Teraz, choć starosty nie było, Sapek powagą swą i do-
świadczeniem niejedną sprawę rozstr^gajjsaątylko we własnej wsi,
ale i okolicznych, z których coraz W^s zjez^^Wo niego, bo i bliżej


10


było niż do Bytomia, i koców1 płacić nie było trzeba za sąd, jak ko-
mesowi lub podsędkowi.

Nawet zbuntowany Kosek powagę dziada uznawał i do niego po-
stanowił się zwrócić o radę, co począć z Łużyczaninem, którego mu
się żal uczyniło. Ale nie dlatego jeno wrócił. To, co od niego usłyszał,
wiele mu dało do myślenia, a myśli się chłodniej w bezsenną, słotną noc.

Rodzic Rasko, który sam już do Bytomia na służbę za syna zbierał
się, by grzywny uniknąć, powitał powrót marnotrawnego syna z kijem
w ręku, ale Sapek powiedział:

-              Ostaw! Młodzi zawżdy chadzają po własny rozum do głowy.
A nie najdą go, wracają po cudzy.

Wieścina, jak to niewiasta, miast ofuknąć włóczęgę, użaliła się nad
nim, że przynędzniały wrócił, i kurę wsadziła do garnka, jak na wiel-
kie święto, udając, że nie słyszy mruczenia męża:

-Kurami tucz wałkonia... i jeszcze łazęgów ze świata. Będzie ich
lepiej nosiło.

Bogudar, niepewny przyjęcia, spłoszył się wyraźnie i wymknąć się
zamierzał, ale stary Sapek rzekł surowo:

-              Gościem jest. Jeszcze ten dach nie odmówił schronienia nikomu
i nie odmówi, póki ja żywię. Ani nas łyżka strawy nie ogłodzi. Ostań
- zwrócił się do Łużyczanina.

Rasko zawstydził się i gdy Wieścina podała miskę jaglanej kaszy
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin