Łapacz z Sacramento - Wiesław Wernic.pdf

(1056 KB) Pobierz
775450103.001.png
Wiesław Wernic
Łapacz z Sacramento
By ESKEL
Stary traper
Huk ogłuszył go na kilka sekund, a błysk prawie oślepił. Znajdował się przecież w
półmrocznej ciaśninie górskiej, w której każdy dźwięk zwielokrotniało gromowe echo. Gdy
oszołomienie minęło, zdał sobie sprawę z oczywistego teraz faktu: strzelono tuż nad jego głową,
a owoc tej palby spoczywał teraz na skalnym rumowisku, kilka kroków przed nim — złocisto -
brązowy kuguar, czyli puma. Zwierz runął w chwili, w której podrywał się do skoku. Gdyby
zdążył...
Irvin oczami wyobraźni ujrzał siebie leżącego tak samo nieruchomo jak Betsy, gniada klacz z
białymi łatami na karku i kłębach.
— Już po wszystkim.
Odwrócił się raptownie, usłyszawszy te słowa.
— Już po wszystkim, synu...
— Po wszystkim... — powtórzył jak automat.
„Jeszcze chwila, a zwariuję" — pomyślał. Poczuł w nogach niepokojące drżenie, więc usiadł
na najbliższym głazie. I nagle całe ciało ogarnęła gwałtowna fala słabości. Z trudem
powstrzymał wybuch histerycznego śmiechu. Broń, wyśliznąwszy mu się z dłoni, cicho stuknęła
o ziemię. Z wysiłkiem uniósł głowę, by wreszcie przyjrzeć się nieoczekiwanemu wybawcy.
Tamten stał nie opodal, z rękami opartymi na długiej lufie dwururki, w jakimś dziwnym
stroju, pomiętym, pofałdowanym na wysokiej i chudej postaci.
— Dziękuję — powiedział Irvin starając się ukryć drżenie głosu. Nie bardzo mu się to udało
wobec klęski tak nieoczekiwanej, tak katastrofalnej.
Dopiero teraz zauważył brodę białą jak śnieg i wąsy tej samej barwy. Nad wąsami — twarz
spalona górskim słońcem i wiatrem rozległych przestrzeni, pokryta siatką drobniutkich
zmarszczek. Niebieskie, wyblakłe oczy spoglądały trochę badawczo, trochę kpiąco. Nie mógł
znieść tego wzroku, więc dźwignął się ciężko i podszedł do Betsy. Zwierzę leżało pośród
krzepnącej krwi.
— Betsy... Betsy... — wyszeptał. — Co teraz będzie?...
Pochylił się i począł zdejmować uprząż. Chrzęszczały rzemienie, pobrzękiwały błyszczące
jak srebro strzemiona. Kiedy odwrócił się, zobaczył, że siwowłosy traper — bo chyba to był
traper — klęczy nad złocistym futrem pumy, z nożem w ręku. Ostrze migotało w blasku słońca.
— Niewiele teraz warta ta skóra... — zaczął i zaraz dorzucił ochrypłym głosem: — Nie ma tu
jakiego konia? Muszę mieć konia...
— Tu są tylko góry, synu — usłyszał. — Tylko góry i doliny, skały, lasy i... drapieżniki. Nic
więcej. Powędrujesz na własnych nogach, ale najpierw odpoczniesz u mnie. Nie odmówisz,
prawda? Przyda ci się taki odpoczynek, sądzę...
Nie odpowiedział. Zwalił na jeden stos rzemienie i siodło, którego ciężar wydał mu się teraz
nie do uniesienia. Po cóż zresztą dźwigać, gdy nie ma wierzchowca? Siadł na tym skrzypiącym
stosie i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie mógłbyś mi pomóc, synu?
Mimo woli uśmiechnął się.
— Pomogę — odparł krótko.
Z zadowoleniem stwierdził, że głos jego brzmi już normalnie.
Nie miał wielkiej wprawy w ściąganiu skór. Starzec od razu to zauważył, ale tylko coś
mruknął do siebie, a potem wypowiadał zwięzłe polecenia: „Mocniej trzymaj!... Teraz ciągnij,
synu... dosyć".
Mdły odór buchał mu prosto w twarz, więc kiedy wreszcie (jakże długo to trwało) futro,
podobne do zwiotczałego worka, spoczęło na sąsiednim głazie, zerwał się z klęczek i odszedł
kilka kroków, aby wciągnąć w płuca podmuch rzeźwego wiatru, tak cudownie pachnącego
górskim lasem. Nie dane mu było jednak długo odpoczywać.
— Idziemy, synu.
— A co będzie z Betsy? — spytał.
— Betsy? Ach... tak nazywał się twój koń. Cóż? Spójrz w niebo.
Uniósł głowę. Wysoko, wysoko ponad turniami, na niebieskim tle wśród niewielkich białych
chmurek dwa czarne, ruchome punkty zataczały koła. Po chwili przyłączył się do nich punkt
trzeci. Zniżały się coraz bardziej, aż dojrzał sylwetki potężnych ptaków.
— Sępy — mruknął siwowłosy traper. — Chodźmy.
— Nie!
Skoczył ku usypisku drobnych kamieni spływających niby nieruchomy strumyk ze żlebu
przekreślającego stromą ścianę. Począł zgarniać żwir na leżące szczątki konia, gorączkowo,
pośpiesznie, nie bacząc, że poczynają mu krwawić dłonie. Zasypać Betsy tym żwirem — to
praca na długie godziny. Poczuł nagle szarpnięcie tak mocne, że o mało nie upadł.
— Oszaleliście! — wrzasnął. Odpowiedzią był grzmot — głos staroświeckiej dwururki.
Dopiero po nim nastąpiły słowa:
— Popatrz, człowieku. Niewiele brakowało, a spocząłbyś obok swej Betsy.
Spojrzał. Na szarym piargu leżał kształt długi a wąski, czerwono-rudy. Kula prawie go
przepołowiła tuż przy nasadzie trójkątnej, złotawej głowy.
Poczuł krople potu na czole. Zbyt wiele wrażeń jak na tak krótki okres czasu.
— Miedzianogłowa — wyjaśnił traper. — Sporo tu żmij, pamiętaj o tym.
— Drugi raz uratowaliście mi życie...
— Ale nie wiem, czy udałoby się to za trzecim razem, więc chodź!
Cała energia nagle go opuściła. Zarzucił siodło na plecy i poczłapał jak automat za
przewodnikiem. Posuwali się początkowo skalistym wąwozem, później skręcili raptownie w
miejscu, w którym pionowa ściana przechodziła w łagodną pochyłość. Wspinali się powoli,
uważnie, bo chwilami płaskie głazy przypominały taflę lodową, tak wygładziły je wiosenne
wody. Stopy nie znajdowały oparcia, dłonie nie miały czego się chwycić. Idącemu mogło się
wydawać, iż pochyłość nie ma końca, że sięga wiszących nad odległą granią obłoków. Tak
dotarli do poprzecznie biegnącej ścieżki. Za nią dźwigała się szara turnia, niedostępna ani dla
człowieka, ani dla zwierzęcia. Jakiś czas szli tą ścieżką, aż skała rozstąpiła się, jakby przerąbana
gigantycznym toporem. Zagłębili się w jej przełom i ruszyli dalej po piargach, jakby w
mrocznym tunelu. Na koniec słoneczny blask padł im pod nogi. Zniknęły skały, ścieżka zginęła
w zieloności górskiej hali. Przybyszowi wydała się wielką, chociaż w rzeczywistości była
małym spłachciem urodzajnego gruntu otoczonego zębatym wieńcem gór. Po przeciwległej
stronie, u podnóża niedostępnego zbocza wznosił się kształt dziwaczny, ni to chatka, ni szałas.
Szpiczastym dachem przypominał namiot, prostymi ścianami — dom.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził siwowłosy traper. — Ot, i moje rancho!
Przeszli przez łączkę, a wówczas wędrowiec zauważył drugi, jeszcze dziwniejszy budynek:
bez okien, z dachem poziomym, na którym bujnie rosło zielsko. Drzwi składały się z drewnianej
ramy, w którą włożono nierówno poprzycinane belki. Żeby wejść, należało te szczapy, jedną po
drugiej, powyjmować. Błysk nadziei przemknął mu przez głowę.
— Macie konia? — zapytał podnieconym głosem.
— Konia? Nie. Coś znacznie lepszego w tych górach, muła. Pilnuję go jak oka w głowie.
Widzisz to zamknięcie? Długo rozmyślałem, ale takich drzwi nie wyłamią nawet puma i
niedźwiedź. Chodź.
Stanęli przed dziwaczną chatką. Pociągnięte wrota skrzypnęły zgrzytliwie, z wnętrza
buchnęła fala chłodnego powietrza.
— Sprzedajcie muła albo... pożyczcie.
Siwowłosy jakby nie usłyszał. Popchnął lekko gościa w głąb mrocznego wnętrza, wprost za
stół wbity w glinianą polepę tuż obok legowiska pełnego futer o nastroszonych włosach.
— Witaj w moich progach. Nazywam się Abraham Lamb i jestem rzeczywiście łagodny jak
baranek. Siadaj, chłopcze.
— Irvin. Vincent Irvin — mruknął przybysz.
— Westman? Nie wyglądasz na to. Raczej... farmer.
— Macie bystry wzrok.
— Żadna sztuka. Im rzadziej ogląda się ludzi, tym łatwiej odgadnąć ich zawód, a ja od sześciu
miesięcy nie widziałem żadnego dwunoga. Aż do wczoraj. Dwójka urwisów, żeby nie
powiedzieć gorzej.
Irvin drgnął i spojrzał pytająco:
— Kto to był?
— Nie przedstawili się. Głodny jesteś?
— Czy któryś z nich nie był rudy jak marchew?
— Dobrze określiłeś. Jeden rudy, drugi czarny jak kruk. Jeśli to twoi przyjaciele, poradź im,
aby nie zaglądali do cudzych stajni. Mieli konie zmęczone, ale to nie powód, by kraść muły.
— Ukradli?
— Gdzie tam! Wydaje mi się, że jednego lekko zraniłem, ale nie mogłem sprawdzić. Uciekali
dość szybko.
— Lamb, pożyczcie mi swego muła!
— Ho, ho! Co za nieoczekiwana propozycja! Jakże to sobie wyobrażasz? Abraham Lamb daje
nieznajomemu swego jedynego muła! A co ja pocznę bez zwierzęcia?
— Zwrócę, przysięgam...
— Daj spokój... Skąd ty właściwie jesteś?
— Z Teksasu.
— Tu jest także Teksas, jeśli się nie mylę. Te góry zwą się Sacramento. Chyba wiesz o tym?
Nie mylić z miastem Sacramento, stolicą Kalifornii.
— Wiem.
— No więc... skąd przybywasz?
— Z północnego Teksasu.
— Wcale niezła wycieczka. Dookoła pustyni.
— Nie. Jechałem przez Llano...
— Lubisz niebezpieczne przejażdżki?
— To nie ja. To oni. Co za piekielny teren. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie oglądałem.
Kiedy to mówił, stanął mu przed oczami kraj płaski i bezludny, znaczony gdzieniegdzie
kępami kaktusów. Szarymi od kurzu, o kolcach jakby z żelaza. Ujrzał wysokie i nagie niby słupy
telegrafu pnie jukki, a na ich czubach stercząca twarde, wąskie i długie, ostre jak sztylety liście.
W górze — słońce, w dole — ani krzty cienia.
— Ryzykowałeś, chłopie. Widziałem ja kości ludzkie na piaskach Llano. Niejeden raz.
Mogłeś łatwo zabłądzić.
— Nie mogłem. Trop był świeży i wiódł prosto ku Pecos.
— Gonisz przyjaciół?
— Ścigam ludzi, którzy właśnie tędy uciekali. Tych dwu: rudego i czarnego. Pewno nie
wiecie, co oni zmajstrowali.
— Na pewno — zgodził się siwowłosy. — Ale mnie przestały obchodzić wasze ludzkie spory.
Tu się liczy tylko niedźwiedź, kozica, antylopa i jeszcze to, czy słońce świeci, czy pada deszcz.
—Nie pojmuję, jak tak można żyć — mruknął Irvin i wzruszył ramionami. — Ci dwaj, którzy
wam chcieli ukraść muła, mają na sumieniu coś więcej. Rozesłano za nimi listy gończe. Od
szeryfa do szeryfa, jak świat długi i szeroki.
Abraham Lamb roześmiał się cicho:
— Tu nie dotarły.
— Ale ludzie potrafią dotrzeć wszędzie, nawet w to pustkowie. Jak ja, jak tamci dwaj. Aż
dziwne, że poprzestali tylko na próbie kradzieży, bo mogli się wziąć za was...
— Wówczas i ty byś nie żył, mój synu. Najpierw puma, później żmija. Jak na jednego
kiepskiego strzelca... to zbyt wiele. Daj spokój ściganiu. Oni nie mają nic do stracenia, a ty drugi
raz się nie urodzisz.
Odszedł w kąt mrocznej izdebki i coś tam przewracał wśród naczyń, bo Irvin słyszał
pobrzękiwanie.
— Masz — powiedział po chwili i wsunął mu do ręki twardy i wielki jak talerz podpłomyk,
na którym leżał kawał mięsa. — Spróbuj.
Irvin poczuł ostry zapach ziół. Pieczeń miała smak nieznany.
— Nigdy czegoś podobnego nie jadłem — wyznał szczerze zdumiony.
— Takie niedobre?
— Takie wspaniałe! Jak to przyrządzacie?
— Trzeba znać się na roślinach. Upiec polędwicę potrafi byle partoła, ale przyprawić ją to
dopiero sztuka.
Irvin jadł powoli i rozmyślał, ale jakoś leniwie. Strata wierzchowca pozbawiła go energii.
Albo po prostu był bardzo zmęczony. A gdyby tak siłą zabrać muła? Może podstępem? Nie znał
się na podstępach. Nie był traperem, chytrym jak tropione zwierzęta, ani zwiadowcą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin