Ewa wzywa 07 - 132 - Janet Zygmunt - Dzień szósty.pdf

(527 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Zygmunt Janet
Dzień szósty
714027240.001.png
PIERWSZE POPOŁUDNIE
W panującym upale czułem, jak wzdłuż grzbietu płynie mi powoli chłodna strużka potu. Spodnie kle-
iły się do ud. Podwiniecie rękawów nie chłodziło rąk wciśniętych w gumowe rękawiczki. Pozbawione do-
stępu powietrza dłonie pociły się. gdy dotykałem głowy ofiary.
Z tyłu czaszki wyciekło kilka kropel krwi. sklejając siwiejące włosy. Siną twarz z na wpół otwartymi
ustami pokrywał kilkudniowy zarost. Obok głowy ciemniała na mokrej podłodze wielka plama.
Fetor, rozchodzący się po całym pomieszczeniu, wyraźnie wskazywał, ze w chwili śmierci puściły
zwieracze przyklejając trupa do podłogi. Na twarzy leżącego wypisane było całe dotychczasowe życie. Były
łam litry wypitej gorzały, cwaniackie zmarszczki, lubieżny grymas ust. strach śmierci i powolne, stopniowe
konanie. Jeśli ktokolwiek mi udowodni, że jest coś bardziej banalnego niż zabójstwo bazarowego handlarza,
jestem gotów wypisać się z milicji.
Gdy przed godziną grupa operacyjna została powiadomiona o tym, że na Targówku zostały znalezione
zwłoki handlarza kaszy, jaj i tego typu drobiazgów, wiedzieliśmy już dokładnie, czego możemy się spo-
dziewać na miejscu. Zaskoczeniem mógł być tylko ten nie spotykany wieczorem cholerny upał.
Michał Wolański, dla nas „Płetwa", odnalazł obdrapaną, międzywojenną czynszówkę. Smród śmietni-
ka, brudne okna, z których wystawały upapilocone głowy przedwcześnie postarzałych kobiet, rozklekotane
drewniane schody ciemnej klatki schodowej... Na piętrze jak zwykle niewielki tłumek najbliższych sąsia-
dów. W drzwiach młody dozorca, ściągnięty zapewne z podwarszawskiej wsi obietnicą mieszkania chełpił
się, że przez kilka chwil był jedynym urzędnikiem śmierci. Patrząc, jak szarogęsił się pomiędzy szla-
frokowe—kapci ową gromadką kobiet, pomyślałem przez chwilę, czy przypadkiem znowu nic trzeba będzie
zbierać jego rzygowin, gdy ujrzy trupa.
—Skoro już pan tu jest. to prosimy do środeczka — starałem się być uprzejmy.
— Ja... — zgasł dozorca — ... po co? Ja tutaj tego... porządku, no... pilnuję...
— Potrzebny nam będzie świadek. Pchnąłem drzwi. Z hurkotem, trzaskaniem obcasami, dłonią przy
daszku i wciągniętym brzuchem powitał nas w korytarzu znany ze swej służbistości kapral z dzielnicy.
— Obywatelu kapitanie, melduję zabójstwo obywatela: —Zielonka Zdzisław, lat 55, żonaty, dzieci nie
ustalone, zamieszkały w miejscu...
—Którym? — spytałem łagodnie. — W którym, kapralu? Po cholerę stoicie tu, a nie na zewnątrz...
— Obywatelu kapitanie, melduję, że zabezpieczałem ślady zabójstwa...
—Właśnie widzę wasz ślad w tej kałuży obok głowy. A teraz może pokażecie mi te inne, które zabez-
pieczyliście?
— Ja tego... — zaplątał się kapral — ...ja tu pilnowałem, żeby nikt nie wchodził.
— Dobrze — byłem cierpliwy — wy pilnowaliście, dozorca pilnował, a czy trup jeszcze leży? Gdzie
jest kobieta. która nas wezwała?
— Melduję, obywatelu kapitanie, obywatelka Zielonka Aniela jest u sąsiadki w lokalu numer cztery na
tym piętrze.
Do mieszkania wepchnął się z trudem zdyszany lekarz, a wraz z nim nasi technicy.
— Poczekajcie przed drzwiami — jęknął lekarz, któremu upał wypchnął na skroni żyły.
„Znowu pewnie popijał —pomyślałem — i znowu będzie się wykręcał sekcją zwłok, nie potrafiąc po-
dać teraz nawet przybliżonej godziny śmierci".
— Niech mi pan poda rękawiczki — poprosiłem i ująłem głowę trupa.
Pracuje od ponad jedenastu lat w sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO. udało mi się więc poznać
doskonale cały zespół. Oczywiście nic zawsze pracowaliśmy w tym samym składzie. Byli różni. Tacy, co
nic mogli patrzeć na trupa, tacy, których żony nie wytrzymywały ciągłej nieobecności mężów w domu, ci,
którym wydawało się, że mogą być Sherlockami i zepsuli wiele spraw; wreszcie tacy, którzy sądzili, że przy
tej pracy pozostaną do końca nie zobojętniały mi, zwykłymi ludźmi.
Ta grupa, która powstała w sposób naturalny, była inna. Wszyscy .jesteśmy mniej lub bardziej samot-
ni, tylko „Panience" udaje się jeszcze czasami pomieszkać w domu z żoną. Trupy, które oglądamy, już daw-
no przestały nas fascynować i straszyć. Nie jesteśmy już właściwie wrażliwi na cudzy ból i cierpienie.
Zresztą to przeszkadza w pracy. Bardziej stajemy się — mimo upomnień szefa — urzędnikami śmierci niż
mścicielami i orędownikami sprawiedliwości.
Zawód jak inne. Może tylko czasami trochę rożny.
Krzysztof — rozwiedziony od kilku lat, choć mieszkający nadal z żoną, silny i — gdy trzeba — spo-
kojny. Nigdy nie był wysokich lotów i prawdę powiedziawszy z trudem przebrnął przez maturę. Ciągle spo-
tykający w swym życiu kobiety, które prędzej czy później go rzucają. Elegancki, pozornie życzliwie nasta-
wiony do podejrzanych, w rzeczywistości konsekwentnie zmierzający do wydobycia najbardziej nawet
ukrytych myśli. Metody pracy ma niekonwencjonalne. Na ogół jednak przynoszące skutki. Inne dla nas.
inne dla podejrzanego. Nazywamy go „Niania".
,,Płetwa Michał — przy swoich blisko siu kilogramach wagi i czterdziestu pięciu latach nieprawdopo-
dobnie szybki. Niejeden z naszych klientów miał okazję się o tym przekonać. Dla nas jest swoistą polisą
ubezpieczeniową. Staramy się z jego usług nic korzystać, ale jeśli już tak się zdarza, i reguły ten, którym
Płetwa się opiekował, zawdzięcza mu życie, żona dawno już z niego zrezygnowała. Żyją obok siebie roz-
mawiając kartkami przyczepianymi na drzwiach. Ale Płetwa wie, że gdy wróci, będzie na niego czekała
kolacja.
Najmłodszy to Jacek, ,,Panienka"; choć żonaty od dwóch lat, nadal potrafi się zarumienić, co bezlitoś-
nie wykorzystują dziewczyny z komendy, chichocząc później po kątach. Niedługo będzie już nasz do końca.
Żona przebąkuje o rozwodzie. Niewiele jeszcze widział i jest najbardziej zapalony. Czasem trzeba go tem-
perować, bo potrafi wejść w niebezpieczne sytuacje. Choćby się waliło i paliło, próbuje nadal z uporem
godnym lepszej sprawy zawsze około szesnastej wyjść do domu. Rzadko mu się to udaje.
I ja. Nic jestem ani najstarszy, ani też najbardziej doświadczony. Ale do tej pory mi się udawało. Dla-
tego zrobiono mnie szefem tego zespołu. Gdy powinie mi się noga, zastąpią mnie bez chwili wahania kim
innym. Bo zespól musi być skuteczny, po prostu musi. Nazywają mnie „Buldog".
Wszedłszy do sąsiedniego mieszkania przede wszystkim zobaczyłem granatową, obcisłą bluzkę z. na-
pisem Blue Jeans , która zdawała się pękać, rozepchnięta monstrualnymi, godnymi Felliniego cycami, leżą-
cymi niemal na tłustych, rozlanych udach równie ciasno opiętych poplamioną spódniczką, jaką noszą nasto-
latki. Ręce z trudem, jak mi się wydawało, mogły unieść złote pierścienie, obrączki i bransolety. Na krótkie,
serdelkowate palce, z brudem wrośniętym w skórę, z całą pewnością nie zmieściłaby się już żadna ozdoba.
Masywne, czerwonosine nogi obute były w lekkie brokatowo—złote sandałki. Głowa była uloczkowana.
Twarz, w której wśród fałd tłuszczu z trudem można było dopatrzeć się nosa i oczu, była jeszcze dodatkowo
opuchnięta od płaczu.
Miałem przed sobą panią Anielę Zielonkę.
Gdy mnie spostrzegła, bez uprzedzenia, bez schwycenia oddechu, bez jakiegokolwiek preludium, od
razu wpadła w piskliwy, wiejski lament.
— O Jezu, Jezusie! panie śledczy! Taki chłop był dobry, uczciwy jak żaden. Nawet jak pijany, to nie
bił, tylko kładł się do łóżka i spał. I za co to, Jezu. za co?...
— Co prawda, to prawda, pani Anielu zachrypiał z kąta chudy kobiecy szkielet, tak mizerny, że dopiero
teraz zdałem sobie sprawę z jego obecności w pokoju. —— Dobry to był człowiek, prawdziwy mężczyzna.
— Spokojnie, pani Anielu — nieoczekiwanie dla siebie samego przybrałem formę, jaką posługiwał się
ten zmurszały kij od szczotki — jesteśmy tu po to, aby znaleźć tego, który zabił. Chciałem...
— O Boże, on tam już na sądzie Twoim i choć on pijak był, to ja nie mściwa i pomsty na nikim nie będę
szukała...
— Muszę z panią chwilę porozmawiać o zmarłym. Nie wiem. czy chciałaby pani, aby ta rozmowa od-
była się tutaj, przy sąsiadce...
— A co tam. Czy pani Cuprowa to kto obcy? O Jezu, Jezu, za coś Ty mnie tak pokarał, za co?!!
Przez chwilę nie wiedziałem, czy mówi o nieszczęściu, jakie ją spotkało, czy też o nieszczęściu sąsia-
dowania z panią Cuprową. Ale z tego, że przyjęła skwapliwie chustkę, podsuniętą przez chudą wiedźmę,
domyśliłem się, że jednak chodziło jej o śmierć męża. Taki już jestem bystrzak.
—Niech pani powie, o której godzinie wróciła pani do domu.
— Panie (chlip) czy ja to pamiętam? (chlip) Jak tylko stragan zamknęłam (dwa chlipnięcia) prosto do
domu przyleciałam. Bo Zdzichu był bez obiadu, tylko parę pyz zjadł, jak przyszedł do mnie w południe,..
I pewnie wspomnienie tych pyz tak ją wzruszyło, że rozryczała się.
Było gorąco mimo otwartych okien. Brzydka, brudna, przedwcześnie postarzała kobieta zanosiła się
płaczem hałaśliwie pociągając nosem. Patrzyłem, jak kolebie się bezsilnie do przodu i tyłu pamiętając te
pyzy. Pyzy, które jeszcze w południe jadł Zdzichu. śmierć nie jest nieszczęściem dla tych, którzy umierają,
lecz dla tych, którzy pozostają. Brzydziłem się tą babą i współczułem jej jednocześnie.
— Tak, pani Anielu — próbowałem przerwać jej lament — a czy drzwi były zamknięte na klucz, jak je
pani otwierała?
— Panie, czy ja to wiem? Ja już nic nie wiem, o Boże, za co ta krzywda, chłop był taki dobry dla ludzi,
żadnych wrogów nie miał. Za co. Boże, za co?
— Obywatelu kapitanie...
Zawsze lubiłem przeogromnie, gdy Panienka zwracał się oficjalnie. Stał pewnie od kilku chwil w
drzwiach mieszkania przyglądając się mym zmaganiom z panią Zielonką.
— Lekarz chce już wyjść. Można pana na chwilę?
— Proszę się zaopiekować panią Anielą — spojrzałem na sąsiadkę. — Jak tylko tam skończymy, po-
proszę ją jeszcze raz na rozmowę.
— Dam jej kropelek — zagułgotała ochryple plwocinami. — To jej dobrze zrobi.
Cofnąłem się czując nie przetrawiony alkohol.
— Tylko nie za dużo, pani Cuprowa, nie za dużo.
Na podłodze w korytarzu widniał już tylko kontur obrysowany kredą. Lekarz zwijał swój majdan. Do-
zorca, ta najważniejsza osoba na klatce, opuścił nas zostawiwszy — tak jak przypuszczałem ślady swej byt-
ności na podłodze łazienki pani Zielonki. Zza drzwi dobiegał mnie jedynie jego po pijacku ochrypły głos:
,,To na pewno ten z parteru, słyszałem, jak ze sobą rozmawiali...". Jak zwykle niedługo cały dom będzie
wiedział, kto zabił. Tylko my będziemy grzebali się ze śledztwem.
— Panie doktorze, niech się pan tak nie spieszy, już i tak nie zdąży pan do tej napoczętej ..połówki".
— Masz jakieś pytania. Buldog?
— Jedno, nieśmiertelne — usiłowałem jednak coś z niego wydusić. — Jaki czas zgonu?
— Po sekcji.
— Dobrze, dobrze, ale zgodzisz się, że było to około południa, jakieś cztery do sześciu godzin temu?
—Po sekcji, kochany, wszystko po sekcji. Powiem ci dokładnie jutro.
— A czy przynajmniej wiesz, doktorku, jak go załatwiono?
— Czego dusisz, musisz poczekać. On — machnął ręką w kierunku miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą
leżał trup —może też był duszony? Ale równie dobrze mógł umrzeć na zawał albo z tęsknoty za żoną. Jutro,
pojutrze powiem ci wszystko. A teraz już wydalam się — trzasnął drzwiami.
— Długo jeszcze? — zwróciłem się do krzątającej się ekipy.
—Pokój już skończyliśmy. Została kuchnia, łazienka i przedpokój— powiedział technik.
— To co? Mogę pogadać tu z panią Zielonką?
— Nic nie stoi naprzeciw.
— Płetwa, daj no ją tutaj.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin