Ewa wzywa 07 - 116 - Zeydler-Zborowski Zygmunt - Śmierć grabarza.pdf

(512 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07.. Ewa wzywa 07...
Zygmunt Zeydler Zborowski
Śmierć grabarza
702637042.001.png
Rozdział l
Błoto... Gęste, kleiste, hamujące każdy krok, każde stąpnięcie. Nogi zapadają w lepkiej, szarobrunatnej
brei. Gdzieniegdzie pomiędzy grobami bielą się resztki topniejącego śniegu. Północny wiatr w gwałtownych
porywach potrząsa bezlitośnie gałęziami drzew.
Żałobny kondukt posuwa się wolno w kierunku oczekującego grobu. Podniesione kołnierze, ręce głębo-
ko wepchnięte W kieszenie płaszczy, zakatarzone twarze. Trudno odgadnąć, co większą melancholią napa-
wa uczestników smutnego obrządku — odejście kogoś bliskiego czy fatalna pogoda. Wysoki, kościsty
ksiądz o posępnym spojrzeniu zręcznie przeskakuje kałuże. Zna dobrze teren.
I nagle... przeraźliwy kobiecy krzyk:
— O Boże! Tam...! Tam...!
Zatrzymują się. Wszystkie oczy zwracają się we
wskazanym kierunku.
Ciemny, podłużny kształt ma w sobie coś groteskowo nierealnego. Podobny do szmacianej lalki, koły-
sanej podmuchami wiatru. W pobliżu leży przewrócona ławka, pomalowana zieloną farbą. Ktoś śmieje się
histerycznie.
* *
*
Ze zidentyfikowaniem zwłok nie było trudności. Walenty Kosiński — grabarz. Ostrożnie zdjęto ciało z
gałęzi.
— Uważajcie na pętlę — upominał porucznik Koźlak. — Tamtą drugą gałąź odetnijcie razem ze sznu-
rem. Nie ruszajcie węzła.
Niebawem przyjechał kapitan Wadzewski i zabrali się do dokładnego zbadania terenu.
Butelka po wódce, nie rozpieczętowana paczka „sportów", kawałek grubego, mocnego sznurka — to
wszystko. Ślady stóp na mokrych, gnijących liściach były bardzo niewyraźne. Całą noc padał deszcz ze
śniegiem.
— Samobójstwo — powiedział lekarz. Nikł mu jednak nie przytaknął. Oficerowie w dalszym ciągu
uważnie rozglądali się dookoła, rozszerzając swoją działalność i na sąsiednie groby.
Koźlak zręcznie wdrapał się na drzewo, z którego przed chwilą zdjęto grabarza, i dokładnie obejrzał ga-
łąź.
— I co? — spytał Wadzewski.
— Wydaje mi się, że trochę za głębokie obtarcie, a poza tym ta krótka pętla...
Kapitan pokiwał głową.
— Właśnie: Pętla podejrzanie krótka. Widziałeś ślady kory na końcu sznura?
— Widziałem. Można by wobec tego zaryzykować hipotezę, że ktoś go wciągał.
— To niewykluczone — Wadzewski jeszcze raz obejrzał zwłoki. — Siady na przegubach rąk — mruk-
nął. — I te krwawe nacieki na szyi. Przed powieszeniem jeszcze żył. Więc samobójstwo także musimy brać
pod uwagę, chociaż...
— Zobaczymy, co wykaże sekcja zwłok — powiedział porucznik. — Na razie chyba przespacerujemy
się do zarządu cmentarza.
— Właśnie mam ten zamiar.
* *
*
Urzędnik miał melancholijny wyraz twarzy, jak przysłało na człowieka opiekującego się miejscem
wiecznego spoczynku. Przed chwilą skończył jeść śniadanie i zaostrzoną zapałką dyskretnie dłubał w zę-
bach. Tragiczna śmierć grabarza nic wywarła na nim większego wrażenia— Od dawna przywykł* do tego,
że ktoś kończył życie, a czy następowało to we własnym łóżku, czy też na gałęzi drzewa to właściwie było
wszystko jedno.
— Walenty Kosiński...
— Zmarły właśnie tak się nazywał — przytaknął Wadzewski.
— Powiedziano mi, że się powiesił. Ja się takim; sprawami nie zajmuję. To nie mój dział. Kolega Marec-
ki...
— Pan znał zmarłego.
— Oczywiście. Znam ich wszystkich,
— Chcielibyśmy się czegoś o nim od pana dowiedzieć.
— No cóż... Grabarz jak grabarz — padła niezbyt wyczerpująca odpowiedź.
Wadzewski nie zraził się.
— Może mógłby pan jakoś trochę obszerniej scharakteryzować Walentego Kosińskiego.
Urzędnik zdjął okulary i starannie zaczął przecierać szkła świeżo wyprasowaną chusteczką. Jego niebie-
skie. wyblakłe oczy były teraz lekko zamglone.
— Nie bardzo wiem. o co panom chodzi. Co właściwie mam opowiedzieć o Kosińskim?
— Jakie miał usposobienie, jakie przyzwyczajenia, jakie nałogi, z kim przestawał. No, po prostu krótka
charakterystyka. Interesują nas oczywiście najbardziej istotne fakty.
Okulary wróciły na dawne miejsce. Ich właściciel spojrzał uważniej na swego rozmówcę.
— Podejrzewają panowie, że Koliński został zamordowany?
— Musimy przeanalizować wszystkie możliwe ewentualności — — odparł wymijająco Wadzcw—iki.
— No więc... co nam pan powie o denacie?
— To był człowiek bardzo skryty. mało komunikatywny. O ile mi wiadomo, z nikim nie trzymywał
bliższych kontaktu. Nigdy też nie mówił o sobie ani o swoich sprawach.
— Pił?
Urzędnik wzruszył ramionami.
— Jak każdy.
— To znaczy...?
— Normalnie. Pił, ale żeby go można było nazwać nałogowym alkoholikiem, to chyba nie.
— Miał jakaś rodzinę?
— O ile mi wiadomo, miał kuzyna, ciotecznego brata.
— Zna pan może adres tego kuzyna?
— Tak. Kosiński kiedyś podał mi to nazwisko i adres. Prosił, żeby w razie jego śmierci zawiadomić...
— Więc jednak myślał o śmierci. Urzędnik uśmiechnął się melancholijnie.
— No, cóż... Chyba każdy z nas od czasu do czasu myśli o śmierci, szczególnie w pewnym wieku. Ko-
siński to był w ogóle dziwny człowiek.
— Dlaczego dziwny?
— Podobno miał wyższe wykształcenie. A grabarz z wyższym wykształceniem... Powiadają, że żadna
praca nic hańbi. ale... Czasami zdarzało mi się z nim porozmawiać. Rzeczywiście wysławiał się jak czło-
wiek wykształcony. Początkowo trochę mnie to dziwiło, intrygowało...
— Interesujące — przyznał Wadzewski. — Czy mógłby mi pan dać nazwisko i adres ciotecznego brata
Kosińskiego?
Urzędnik skinął głową.
— Tak. Gdzieś zanotowałem.
Podniósł się ociężale ze swego krzesła i podszedł do wysłużonej, pokrytej plamami szafy. Przez chwilę
grzebał między skoroszytami, segregatorami i tekturowymi teczkami. Wreszcie wrócił, niosąc grubą książkę
adresową. Flegma tycznie zaczął przewracać wypełnione starannym pismem kartki.
— No i co? — zniecierpliwił się Wadzewski.
— Zaraz, zaraz, momencik. Przecież się nie pali. Co nagle, to po diable. O, jest — długi palec, zakoń-
czony niezbyt czystym paznokciem, mocno nacisnął nieco pożółkłą stronicę. — Byłem pewien, że zapisa-
łem. Pamięć to ja jeszcze mam bardzo dobrą. Konstanty Garbiszewski. Mieszka w Zalesiu Górnym, we wła-
snej willi. Dobrze, że mi pan przypomniał. Muszę zaraz do niego napisać. A może zatelefonuję... Mam tu i
numer telefonu.
Rozmowy przeprowadzone z innymi urzędnikami zarządu cmentarza oraz z personelem pomocniczym
potwierdziły to, co powiedział ów referent, obdarzony „bardzo dobrą pamięcią".. Grabarz, który najczęściej
pracował z Kosińskim, podrapał się w głowę.
— Walek? A cóż tu można o nim powiedzieć? Smutny był facet. Nie do życia. Nie można z nim było
ani pogadać, ani popić, jak należy. Odzywał się do człowieka jak z łaski. W robocie, nie powiem, akuratny
był. Punktualny. Ale tak w ogóle to nie dał się lubić. Z ludźmi trzeba żyć, a nie tak ciągle sam i sam.
— Piliście z nim?
— Jakie tam picie? Koń by się uśmiał. Owszem, czasami dziabnął sobie setę albo i dwie i na tym ko-
niec. Pijanym to go chyba nigdy nikt nic widział.
— To powiadacie, że ludzie go nie lubili.
— Ani tak, ani nie. Po prostu nikt się z nim nie kumplował. bo nie było sposobu. Ale specjalnej preten-
sji nikt do niego nie miał. Nie słyszałem, żeby komu krzywdę zrobił. Dziwak był i tyle. Trochę chyba szur-
nięty. Ja to nawet nie bardzo się dziwię, że się powiesił.
— Mówił coś kiedyś na ten temat? Może wam się zmierzał, ze mu lżycie zbrzydło?
— Nie. On w ogóle prawie nie rozmawiał.
— Z tego, co mówicie, wynika, że wrogów tutaj między wami nie miał.
— Skądże. Powiedziałem już przecież, że nikt nie miał do niego żadnej pretensji. Bo niby o co? Wszy-
scy uważali, że facet ciut szmerglowy, ale tak nieszkodliwie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin