Ewa wzywa 07 - 093 - Frey Danuta - Ostrze noża.pdf

(485 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Danuta Frey
Ostrze noża
697808324.001.png
1
Nie zamierzam teraz ani powoływać się na kryptonim, który otrzymała ta sprawa, ani zaglądać do akt,
tylko po prostu ją opisać.
Narzuca to oczywiście mój własny, indywidualny punkt widzenia. Ponieważ jednak nie ja jeden bra-
łem w niej udział, będzie to, silą faktu, spojrzenie subiektywne i — jeślibyście spytali innych — z pewno-
ścią otrzymalibyście relację odmienną, może nie w wątku głównym, ale w samej ocenie oraz w spojrzeniu
na osobę sprawcy. A przede wszystkim — na człowieka, który został zamordowany.
Wezwanie odebraliśmy pewnego późno-wiosennego przed południa. Datę mógłbym oczywiście podać
dokładną, jednakże nie wiem, czy jest to rzecz na tyle istotna, by wprowadzać tu takie akurat szczegóły, jak
dzień lub godzinę. W każdym razie wiśnie i jabłonie, na które natykałem się każdego dnia, przechodząc do
pracy obok terenów opuszczonych działek, przekwitły i chodnik obok nie był już pokryty więdnącymi płat-
kami. Natomiast zieleń drzew jeszcze nie przyżółkła pod letnim słońcem. Poza tym przed moim oknem w
Komendzie zakwitł kasztan.
Nie myślcie, że jestem aż tak wielkim romantykiem, żeby odczytywać porę roku z rosnącego za
oknem drzewa. Wprost przeciwnie — koledzy, a także własna żona, uważają mnie raczej za skrupulanta,
tyjącego z kalendarzem w głowie i na biurku. Inni jeszcze widzą we mnie pedanta, a — kto wie — może i
nadmiernego służbistę, mozolnie pnącego się do kariery. Swego czasu to właśnie zarzucała mi dziewczyna,
którą kochałem i z którą się chciałem ożenić. Miała na imię Elżbieta i — wierzcie mi albo nie — do tej pory
o niej myślę. Oczywiście to już nie to, co dawniej — w końcu jestem człowiekiem żonatym — ale od czasu
do czasu mi się zdarza. Może po. prostu tkwią we mnie jakieś dwie natury, z których druga, mniej widocz-
na, skryta jest głębiej?
Tego więc dnia, w którym odebraliśmy wezwanie, za oknem królował zupełnie już rozkwitnięty kasz-
tan, a jego masywne gałęzie dotykały niemal szyb. W pokoju było gorąco, ponieważ okna wychodziły na
wschód i — mimo zasłon — nagrzewał sie już od samego rana.
Siedzieliśmy z kolegą we dwóch. Kolega miał tego dnia przeprowadzić wizję lokalną, więc w chwilę
później wyszedł. Zostawi! mnie samego, za to z zestawieniami, które akurat opracowywano, bo się zbliżało
półrocze i, jak zwykle w takich wypadkach, gdyż biurokracja i statystyka nikogo nie omijają, trzeba było
sporządzić różne sprawozdania. Mój szef okropnie takiej pisaniny nie lubi, z reguły zwala ją na kogoś inne-
go. Tym razem padło na mnie i — zamiast znaleźć pretekst, pod którym mógłbym się wyrwać — musiałem
ślęczeć za biurkiem.
Wezwanie, jakie mi przekazano, przyjąłem w tej sytuacji niemalże jak wybawienie od czynności, za
którymi również nie przepadam. Tym sposobem błyskawicznie znalazłem się w samochodzie, który równie
błyskawicznie ruszył na Marymont.
Jechaliśmy ulicą łagodnie wspinającą się pod górę, zataczającą łuk i schodzącą w dół. Przez pewien
czas towarzyszyły nam wątłe ogródki, potem pas przez al-kogo nie użytkowanych łąk, wreszcie stojące tu i
ówdzie pojedyncze przedwojenne kamieniczki. Za chwilę zaczęły się bliźniacze, parterowe i na ogól brzyd-
kie domki, zza których wyłoniły się z kolei — sam nie wiem, czy ładniejsze — szare budynki nowego osie-
dla.
My jednak nie dojechaliśmy do osiedla. Skręciliśmy pod górę, w ulicę, która niby już nią była, zwa-
żywszy choćby na nazwę, lecz jeszcze nie całkiem, biorąc pod uwagę jej stan techniczny.
Droga weszła na szczyt wzgórza i wówczas widok znów się zmienił. Dotarliśmy do szerszej ulicy. Nie
to jednak było ważne, lecz świat, w jakim się znaleźliśmy.
Była to właściwie peryferyjna dzielnica willowa. Domu, którego numer wymieniono w wezwaniu, nie
potrzebowaliśmy długo szukać. Od razu poznałbym, gdzie stoi, gdyż mimo przedpołudnia, kiedy wszyscy
powinni być w pracy, a dzieci w szkole, zgromadził się przed nim tłum ciekawych. Na co czekali — nie
wiem, skoro drzwi, zarówno wejściowe, jak i furtka, były zamknięte, za furtką zaś stał dzielnicowy, nie do-
puszczając nikogo dalej.
Znałem już takie widoki, często towarzyszą naszemu działaniu. Początkowo mnie to denerwowało, z
upływem czasu niemal do nich przywykłem.
Dopiero zza tłumu, za furtką, od której biegła ni to alejka, ni chodnik aż pod schodki domu, zobaczyli-
śmy samą willę. Jak inne, sąsiednie, także i ta przypominała obmurowany, pudełkowaty sześcian o płaskim
dachu.
Przed domom znajdował się okrągły klomb, na którym kwitły przywiędnięte bratki.
Frontowa ściana willi była obłożona drobną, kolorową mozaiką. Różnobarwne kwadraciki błyszczały
w słońcu. Przez otwarte drzwi wszedłem do środka.
Początkowo, po słońcu, zaskoczyła mnie ciemność, jaka tu panowała. Do przedpokoju, w którym się
znalazłem, nie dochodziła ani odrobina światła, a nasze reflektory na razie wygaszono. Dopiero gdy rozbły-
sły ponownie, ujrzałem dokładnie, po co mnie wezwano.
Tego widoku nie należy relacjonować szczegółowo, zwłaszcza osobom, mającym słabsze nerwy. Po-
wiem tylko, że trudno tu było znaleźć miejsce wolne od zakrzepłej krwi. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby
komuś. wręcz zależało, żeby pozostawić po sobie jak najwięcej śladów. Albo jakby działał bezmyślnie, na
oślep, z furią.
Skinąłem na fotografa. Odpowiedział mi ruchem głowy, który miał "oznaczać, że już skończył. Tech-
nicy zdjęli odciski palców ze wszystkiego, co tylko możliwe.
Zapaliłem światło. Zwłoki leżały na podłodze, zwrócone głową w stronę wejścia. Był to mężczyzna lat
około trzydziestu pięciu — czterdziestu, ubrany w spodnie i koszulę z krótkim rękawem. Na nogach miał
skórzane ranne pantofle. Leżał na plecach, z rozrzuconymi rękami, na których również zastygły smugi krwi.
Najgorzej wyglądały twarz i szyja. Na twarzy, a zwłaszcza na policzkach i wokół oczu widniały głę-
bokie oparzeliny. Cale ciało pokryte było ranami. Nawet nowicjusz w naszym zawodzie scharakteryzowałby
je jako zadane ostrym narzędziem. Poprzekłuwało ono koszulę na piersiach tak mocno, że we wgłębieniach
pozostały skrawki materiału.
Cofnąłem się robiąc miejsce lekarzowi. Sam pchnąłem drzwi do pokoju.
Okna wychodziły na ogród. Jedno było na wpół otwarte i wydawało mi się, że na podłodze, nie opodal
parapetu, dostrzegam jakieś ślady.
Być może — pomyślałem — morderca wszedł przez drzwi, a wyszedł właśnie tędy.
Wychyliłem się. Pod oknem rosły chwasty i wysoka trawa. Zawołałem fotografa i techników. Oglę-
dzinami ogrodu zamierzałem zająć się później. Teraz musiałem się rozejrzeć po mieszkaniu.
Obok standardowego umeblowania — stół, szafa, wersalka, cztery krzesła i dwa fotele — dostrze-
głem radio oraz kilka pudelek, chyba ze zdjęciami. Wziąłem je do ręki. Miałem rację. Wewnątrz znajdowały
się fotografie. Przejrzałem je pobieżnie. Nic interesującego. Większość stanowiły banalne widoczki, wyko-
nane co prawda poprawnie, jednakże bez artyzmu i bez nadmiernej troski o kompozycję. Tylko na jednym
zdjęciu pojawił się, i to beż na tle szosy oraz otaczającego ją lasu, tył stojącego na poboczu samochodu, bo-
daj fiata.
To było wszystko. Złożyłem zdjęciu z powrotem do pudełek, obiecując przyjrzeć się im potem bliżej.
Sam powędrowałem dalej.
Kolejne drzwi nic odsłoniły przede mną niczego ciekawego, a i oględziny pokoju, służącego prawdo-
podobnie jako sypialnia, nie przybliżyły mnie ani o krok do rozwiązania zagadki. Pozostał jeszcze trzeci
pokój o dość nie sprecyzowanym przeznaczeniu, wreszcie kuchnia, ubikacja i łazienka.
W łazience przeżyłem pierwsze zaskoczenie. Później miałem się przekonać, że będzie Ich w tej spra-
wie więcej.
Znalazłem bowiem mnóstwo sprzętu fotograficznego, świadczącego, iż łazienki używano zapewne
również jako ciemni. Stał tu stół z powiększalnikiem, parę koreksów, butelki z wywoływaczem i utrwala-
czem, kuwety. Od wanny aż do drzwi ciągnął się sznurek z zapinkami do przytrzymywania filmów. Rzecz
ciekawa — tyle sprzętu, a żadnych klisz ani zdjęć, jeśli nie liczyć stosunkowo niewielkiej ilości tych, które
zabrałem z pokoju. Wychodziłem z łazienki z niejasnym uczuciem, że coś tu nie pasuje, coś się nie zgadza
— nie było jednak czasu, żeby się zastanawiać, co.
Chciałem jeszcze wejść na piętro i tu spotkała mnie kolejna niespodzianka. Piętro było po prostu jesz-
cze nie wybudowane. Komuś, kto stawiał ów budynek, nic starczyło widać inwencji, czasu albo pieniędzy,
skoro zdołał wykończyć jedynie parter, piętro pozostawiając lepszym dniom.
Tak więc na oględzinach parteru się skończyło.
Kiedy wróciłem do przedpokoju, lekarz był już gotów ze wstępnym orzeczeniem, które brzmiało:
śmierć na skutek wielu ran kłutych serca oraz żołądka. Oparze-liny na twarzy powstały wskutek działania na
skórę substancji żrącej. Doktor podejrzewał kwas solny, roztwór wodorotlenku sodu, czyli po prostu sodę
żrącą, albo roztwór wodorotlenku potasu. Każda możliwość wchodziła w grę. Wyobrażał też sobie działanie
sprawcy w sposób następujący: ofiara najpierw zostaje oślepiona żrącym płynem, później, gdy się nie może
już bronić, pada pierwszy z serii ciosów. Co najmniej trzy z nich — w serce, w lewą komorę płucną oraz w
tętnicę szyjną — zaliczyć trzeba do śmiertelnych.
Potem się okazało — i potwierdziła to również sekcja — że doktor miał rację. Z tym, że ogólną liczbę
ciosów, zadanych denatowi ostrym narzędziem, zamknięto wreszcie aż na szesnastu. Niektóre z nich były
wymierzane na oślep, o czym świadczyło chociażby położenie — nieraz jeden przy drugim. Pierwsze wra-
żenia, kojarzące je z zaciekłością i rodzajem ślepej furii, zemsty — były więc trafne.
Doktor wyszedł, a zaraz za nim wyszedłem i ja.
Z chłodu pomieszczeniu wpadłem w gorąco ogródka. Nie znalazłem w .nim żadnych śladów. Odkry-
łem za to jednego z naszych funkcjonariuszy w towarzystwie listonosza.
Listonosz był postacią o tyle ważną, że to on właśnie odnalazł zwłoki i on też pierwszy wszczął alarm.
Teraz czekał, by mi powtórzyć swoją relację raz jeszcze.
Około godziny dziewiątej rozpoczął codzienny obchód, a około jedenastej znalazł się przed willą. Tro-
chę zdziwiła go zwykle zamknięta, teraz natomiast otwarta furtka. Zazwyczaj listy wkładał do skrzynki,
wiszącej przy ogrodzeniu. Tym razem jednak przyniósł list polecony. Zadzwonił — dzwonek znajdował się
przy furtce — a kiedy nikt nie odpowiadał, wszedł do środka. Zadzwonił ponownie do drzwi wejściowych.
Wtedy właśnie — listonosz przerwał, aby zaczerpnąć tchu albo żeby lepiej oddać atmosferę tamtej
chwili — zobaczył jakieś zastygłe strużki. Ciemniały pod drzwiami, na schodach i — im bliżej wnętrza —
tym stawały się szersze., Nacisnął więc klamkę i wszedł.
Co zobaczył — tego nie potrzebował już mi dalej opowiadać. Zapytałem tylko o list, który miał dorę-
czyć denatowi.
Listonosz podał kopertę. Jako nadawca figurował na nim niejaki T. Żuława, zamieszkały w Warsza-
wie.
Otworzyłem kopertę. T. Żuława okazał się Teresą Żuławą, podpisaną pod listem pełnym imieniem i
nazwiskiem. List zaczynał się od: „Szanowny Panie Doktorze" i przypominał, wcale zresztą w nie naj-
uprzejmiejszej formie, że pan doktor uiścił zaledwie trzy czwarte czynszu za następne pół roku i że bardzo
niechętnie widziana jest zwłoka w zapłacie pozostałej jednej czwartej.
— To on był tylko lokatorem? — zapytałem listonosza, jako człowieka znającego swój obwód.
Listonosz pokiwał głową.
— Wprowadził się jakieś półtora, może dwa łata temu. To długa historia,., — zaczął i spojrzał na mnie
niepewnie, z wahaniem, czy ma mówić dalej.
Skinąłem zachęcająco głową. Zależało mi na tym, ażeby dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów, za-
nim jeszcze ruszy oficjalna machina dochodzeniowa.
— Otóż tę willę — podjął — stawiali państwo Żuławowie. Całą rodziną tu przyjeżdżali: on, ona i troje
dzieci. Dwóch synów i córka. Sami wszystko robili. Sposobem gospodarczym, czyli własnymi rękami. Nie-
raz się dziwiłem, że się im chce. Każdą niedzielę, każde wolne popołudnie tutaj. Pan Żuława psa nawet ku-
pił, żeby strzegł budowy, na którą pozwoził cegły. Później zaczęły się kłopoty z materiałami budowlanymi,
z armaturą. Nie raz, nie dwa pani Żuławowa wypłakiwała się innym, że ta budowa to istny worek bez dna i
przekleństwo ich życia, ale — skoro się już zaangażowali — muszą ciągnąć.
No i tak gadała, aż wygadała, Kiedy skończyli parter, zaprosili znajomych i urządzili oblewanie, Po-
lem pan Żuława zaproponował, że podwiezie parę osób samochodem. Podwiózł jakoś szczęśliwie. Tylko
gdy wracał, przejechał na pasach matkę z dzieckiem. Matka przeżyła, dziecko nie. Zbadali krew, był pijany.
Dostał siedem lat, no i siedzi do dziś. Rodzina została bez środków do życia. Wtedy pani Żuławowa wynaję-
ła parter. Piętro, nie wykończone, zabiła deskami i czeka na lepsze czasy. Może aż wyjdzie mąż, ale co do
mnie — bardzo wątpię, żeby kończyli to, co zaczęli. Myślę, że raczej dom sprzedadzą, bo przecież szczęścia
im jakoś nie przyniósł. No i doktorowi — westchnął — jak się okazuje także.
— Doktorowi? — spytałem.
—Tak go tu wszyscy nazywaliśmy. Nikt do niego inaczej nie powiedział, tylko „panie doktorze".
Zresztą, jak wyjeżdżał co dzień swoją gablotą, zupełnie wyglądał jak wielki pan doktor.
Listonosz zamyślił się, zamyśliłem się i ja.
— Czy to był doktor medycyny? — zapytałem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin