Brown Sandra - Lustrzane odbicie.pdf

(3031 KB) Pobierz
Sandra Brown LUSTRZANE ODBICIE
Sandra Brown
LUSTRZANE ODBICIE
PROLOG
Nie można było wymarzyć sobie piękniejszego dnia. Od północy wiał łagodny, chłodny wiatr, na styczniowym
niebie nie pokazała się ani jedna chmurka.
O tej porze na płycie lotniska nie było dużego ruchu, załoga naziemna spokojnie wykonywała swoje obowiązki.
Żaden samolot nie oczekiwał na pozwolenie lądowania, a zaledwie kilka przygotowywało się do odlotu.
Dla międzynarodowego lotniska w San Antonio był to zwyczajny piątkowy ranek. Jedynie pasażerowie lotu nu­
mer trzysta dziewięćdziesiąt osiem mieli trudności z dostaniem się na lotnisko, gdyż na głównej szosie
prowadzącej do portu utworzył się zator prawie na milę. Na szczęście dziewięćdziesięciu siedmiu podróżnych o
czasie dotarło na dworzec. Pośpiesznie oddawali bagaże, zajmowali swoje miejsca w samolocie, przygotowywali
książki i gazety na drogę. Załoga samolotu przeprowadzała rutynową kontrolę. Obsługa żartowała między sobą,
ładując na pokład pojemniki z jedzeniem i termosy z kawą, która nie miała być podana. W końcu sprawdzono już
wszystko, schodki odsunięto i samolot ruszył powoli wzdłuż pasa startowego.
Z głośników popłynął miły głos kapitana, który przekazał podróżnym aktualne dane o pogodzie w Dallas i po­
prosił o przygotowanie się do startu. Nikt ani przez chwilę nie pomyślał, że za niespełna trzydzieści sekund
samolot stanie w płomieniach...
- Irish!
- Tak?
- Na lotnisku właśnie eksplodował samolot!
Irish McCabe podniósł głowę.
- Co ty mówisz?!
- Spłonął. Piekielna katastrofa...
Kierownik działu aktualności odłożył na biurko ostatnie sprawozdania. Poruszając się z zadziwiającą jak na swój
wiek sprawnością, Irish wstał zza biurka i wyszedł z oszklonej kabiny. Po drodze zwrócił się do reportera, który
przyniósł wiadomość.
- Katastrofa nastąpiła przy starcie czy przy lądowaniu?
- Nie ustalono.
- Czy ktoś przeżył?
- Nie ustalono.
- To samolot prywatny czy należał do którejś z linii lotniczych?
- Nie ustalono.
- Do diabła! Czy jesteś pewien, że w ogóle była jakaś katastrofa?
Spora grupa reporterów, fotografów, sekretarek i gońców skupiła się wokół radia, słuchając komunikatu policji.
Irish rozepchnął ich i podszedł do odbiornika.
- ...pasie startowym. Do tej pory nie wiemy jeszcze, czy ktoś przeżył katastrofę. Wozy strażackie zbliżają się do
miejsca wypadku. Widać płomienie i kłęby dymu. Ambulanse...
Irish zaczął komenderować ludźmi, zagłuszając radio.
- Ty - powiedział, wskazując na reportera, który przed chwilą był w jego biurze - weź jakiś pojazd i dowiedz się
wszystkich szczegółów. - Reporter i kamerzysta ruszyli do wyjścia, ale powstrzymał ich pytaniem: - Kto przysłał
wiadomość?
- Martinez. Jechał do pracy i utknął w korku na drodze na lotnisko.
- Czy jest już na miejscu?
- Tak. Przekazuje informacje przez telefon.
- Powiedz mu, żeby dotarł jak najszybciej do rozbitego samolotu i filmował, co się da, do waszego przybycia.
Niech ktoś skontaktuje się z pilotem helikoptera i wyśle go tam.
Rozejrzał się wokół, szukając kogoś.
1
- Gdzie jest Ike?
- U siebie.
- Łapcie go, niech natychmiast przybędzie do studia. Wejdziemy z reportażem w trakcie programu. Chcę mieć
oświadczenie kogoś z wieży kontrolnej lub dyrekcji lotniska, może być policji, zanim chłopcy z NTSB
uniemożliwią nam zdobycie jakichkolwiek informacji. Zajmij się tym. Hali. Niech ktoś podjedzie do Avery.
Powiedzcie jej, że...
- To niemożliwe. Miała polecieć dzisiaj do Dallas, pamiętasz?
- Cholera, zapomniałem. Zaraz, zaczekajcie - mówił, jakby coś mu się przypomniało. - Ona może jeszcze być na
lotnisku! Jeżeli tak, znajdzie się w pobliżu katastrofy, zanim ktokolwiek inny zdoła tam dotrzeć... Ciekawe, czy uda
się jej dostać na pas startowy. Wtedy mogłaby opisać wszystkie szczegóły wypadku. Zawiadomcie mnie
natychmiast, jak tylko zadzwoni.
Irish nie mógł się obejść bez dalszych informacji - wrócił do słuchania radia. Czuł, jak adrenalina ożywia mu cały
organizm. Nie będzie miał wolnego weekendu. Intensywne prace, ból głowy, byle jakie zimne posiłki i zwietrzała
kawa - oto co go czeka. A jednak czuł się w swoim żywiole.
Tate Rutledge zatrzymał się przed domem. Pomachał ręką pracownikowi, który właśnie odjeżdżał gdzieś
ciężarówką. Na powitanie wybiegł kundel przypominający owczarka szkockiego.
- Cześć, Shep. - Mężczyzna schylił się i pogłaskał kudłatą głowę przyjaciela.
Pies patrzył na niego z oddaniem - z podobnym uwielbieniem odnosiły się do Tate’a Rutledge’a dziesiątki tysięcy
ludzi. Wiele można było w nim podziwiać, począwszy od potarganej ciemnej czupryny aż po czubki butów.
Stanowił wzór do naśladowania dla mężczyzn i uosobienie marzenia kobiet, ale na każdego żarliwego zwolennika
przypadał równie zagorzały przeciwnik.
Tate rozkazał psu pozostać przed domem, a sam wszedł do środka, zdejmując słoneczne okulary. Jego buty
stukały głośno, kiedy szedł w kierunku kuchni. Poczuł zapach parzonej kawy. Zaburczało mu w brzuchu -
przypomniał sobie, że nic nie jadł przed wyjazdem do San Antonio. Wyobraził sobie dobrze wypieczony stek,
jajecznicę i gorące grzanki na maśle. Pusty żołądek ponownie dał znać o sobie.
Rodzice siedzieli w kuchni przy okrągłym, dębowym stole, który stał tam, odkąd Tate sięgał pamięcią. Wszedł do
środka. Matka odwróciła się w jego stronę. Zauważył, że była bardzo blada i najwyraźniej czymś mocno przejęta.
Jego ojciec. Nelson, podszedł do niego z otwartymi ramionami.
- Tate!
- Co się dzieje? - zapytał zaskoczony. - Patrząc na was, można byłoby pomyśleć, że ktoś nam umarł.
Nelson drgnął.
- Nie słuchałeś w samochodzie radia?
- Nie. Włączyłem magnetofon. Ale o co chodzi? - Poczuł niepokój. - Co się stało, do diabła? - Spojrzał na
telewizor. Kiedy wchodził, rodzice coś oglądali z wielką uwagą.
- Tate - powiedział Nelson zmienionym głosem. - Przed chwilą skończyło się „Koło fortuny” i na dwójce nadali
komunikat, że kilka minut temu rozbił się samolot.
Tate zadrżał.
- Nie ustalono jeszcze dokładnie, dokąd leciał, ale prawdopodobnie... - Nelson przerwał i pochylił głowę. Zee
przycisnęła do ust wilgotną chusteczkę.
- Samolot Carole? - zapytał Tate ochrypłym głosem.
Nelson skinął głową.
ROZDZIAŁ 1
Przedzierała się przez szarą mgłę.
„Gdzieś musi być świeże powietrze” - przekonywała samą siebie, chociaż nie widziała nic prócz dymu.
Przemknęło jej przez głowę, że może nie warto się męczyć, ale to, co było poza nią, przerażało ją tak bardzo, że
niemal bezwiednie parła naprzód.
Bolało ją wszystko, każda cząsteczka ciała. Coraz częściej budziła się z omdlenia. Wraz ze świadomością
powracał ból, bardzo silny i przejmujący, ale nie potrafiła go zlokalizować. Czuła, że bolało ją dosłownie
wszystko; to było nie do zniesienia. Kiedy wydawało się jej, że już dłużej tego nie wytrzyma, znów ogarniał ją
bezwład, jakby ktoś wlewał w jej żyły przedziwny eliksir. Zaraz potem zapadała w upragnione omdlenie.
Chwile, w których odzyskiwała świadomość, były coraz dłuższe. Dochodziły do niej wtedy stłumione dźwięki.
Kiedy bardzo się starała, udawało się jej rozróżnić nieustanną pracę respiratora, stałe pulsowanie urządzeń
elektronicznych, szorowanie szczotek po wyłożonej kafelkami podłodze, dzwonki telefonów.
Raz zdarzyło się jej usłyszeć przyciszoną rozmowę, prowadzoną gdzieś w pobliżu:
- ...niezwykłe szczęście... Była tak bardzo poparzona, ale w większości tylko powierzchownie.
- Jak długo... będzie mogła rozmawiać?
- ...cierpliwie, tego rodzaju urazy... Ciało.
- Jak będzie... wyglądać... skończy się?
2
- ...chirurg jutro. Skontaktuje się z panem.
- A kiedy...?
- ...już dłużej... niebezpieczeństwa... infekcji.
- Czy... będzie to miało wpływ... na dziecko?
- Na dziecko? Pańska żona nie jest w ciąży.
Te słowa nie miały jednak znaczenia, przelatywały obok niej jak meteory znikające w ciemnej otchłani. Chciała
się od nich odizolować, ponieważ zakłócały spokój. Zatęskniła za słodkim stanem nieświadomości. Wkrótce znów
popadła w omdlenie.
- Pani Rutledge? Czy pani mnie słyszy?
Chciała odruchowo odpowiedzieć, ale z jej piersi wydobył się tylko głuchy jęk. Usiłowała podnieść powieki, ale
nie była w stanie. Kiedy w końcu udało się jej otworzyć jedno oko, poraził ją niesamowity blask. W końcu niena­
wistna jasność zniknęła.
- Wyjdzie z tego. Niech pani natychmiast zawiadomi jej męża - odezwał się jakiś głos. Próbowała odwrócić
głowę w tym kierunku, ale nie mogła zrobić najmniejszego ruchu. - Czy ma pani numer jego telefonu w hotelu?
- Tak, doktorze. Pan Rutledge dał go nam na wypadek, gdyby odzyskała przytomność podczas jego nieobecności.
Szara mgła, która ją dotąd otaczała, rozstępowała się powoli. Słowa, wcześniej niezrozumiałe, teraz układały się
w sensowne wypowiedzi, jednak chociaż słyszała zdania i docierało do niej ich znaczenie, nie mogła zrozumieć,
dlaczego mówi się przy niej takie dziwne rzeczy.
- Wiemy, że pani bardzo cierpi, pani Rutledge. Robimy wszystko, co możliwe, aby to zmniejszyć. Nie może pani
mówić - proszę nie próbować. Proszę tylko odpoczywać. Wkrótce zjawi się tu pani rodzina.
Poczuła gwałtowne pulsowanie w skroniach. Chciała oddychać, ale nie mogła. Robił to za nią aparat; przez rurkę
w ustach pompował powietrze prosto do płuc. Znowu próbowała otworzyć oczy. Udało jej się tylko częściowo
podnieść jedną powiekę. Jak przez mgłę dojrzała oślepiające światło. Z ogromnym wysiłkiem zdołała rozpoznać
znajdujące się wokół niej przedmioty. Tak, była w szpitalu. Przynajmniej to wiedziała na pewno.
Ale dlaczego? Jak się tu znalazła? To musiało mieć coś wspólnego z koszmarem, który pozostał gdzieś za nią.
Nie chciała tego wspominać, więc skupiła się na teraźniejszości.
Była bezwładna. Nie mogła poruszać ani rękami, ani nogami, niezależnie od tego, jak bardzo się starała. Głowy
też nie potrafiła podnieść - czuła się tak, jakby zawinięto ją w ciasny, sztywny kokon. Przeraziła ją wizja paraliżu.
Serce zaczęło jej bić szybciej. Niemal natychmiast usłyszała uspokajający głos:
- Proszę się nie denerwować, pani Rutledge, wyzdrowieje pani.
- Ma za szybkie tętno - odezwał się drugi głos.
- Jest po prostu przestraszona - stwierdził pierwszy głos. - Zdezorientowana. Nie wie, co się z nią dzieje.
Jakaś postać w bieli pochyliła się nad nią.
- Wszystko będzie dobrze. Dzwoniliśmy do pana Rutledge’a, będzie tu niedługo. Nie mógł się doczekać, kiedy
odzyska pani przytomność. Ucieszy panią jego wizyta, prawda?
- Biedactwo. Wyobraź sobie: obudzić się w takim stanie!
- Ja w ogóle nie mogę sobie wyobrazić, jak można przeżyć katastrofę lotniczą.
TAK! PRZYPOMNIAŁA SOBIE!
Trzeszczący metal. Krzyczący ludzie. Gęsty, czarny dym. Płomienie. Panika.
Automatycznie wykonała polecenie z instrukcji postępowania w razie nagłego niebezpieczeństwa - słyszała je
podczas wielu lotów, które odbyła.
Kiedy wydostała się z płonącego samolotu, zaczęta biec na oślep przez ogień i dym. Nawet gdy nie miała już sił
biegła dalej, kurczowo trzymając...
Właśnie. Coś trzymała... ale co? Coś bardzo cennego, wiedziała, że musi to wynieść w bezpieczne miejsce...
Pamiętała, że się przewróciła. Popatrzyła wtedy na świat - jak się jej wydawało - po raz ostatni. Nie czuła bólu.
Zapadła w zbawcze omdlenie, które uchroniło ją od cierpienia.
- Doktorze!
- Co się stało?
- Serce! Tętno wzrosło niebezpiecznie.
- Trzeba ją uspokoić. Pani Rutledge - lekarz mówił nakazujące - wszystko jest w porządku. Nie powinna się pani
niczym martwić.
- Doktorze Martin, przyjechał pan Rutledge.
- Niech poczeka. Musimy ją najpierw uspokoić.
- Co się dzieje? - usłyszała nowy głos o władczym tonie.
- Proszę poczekać parę minut, panie Rutledge.
- Carole?
Nagle poczuła, że jest tuż obok. Pochylił się nad nią. Usłyszała spokojny, ciepły głos.
3
- Wyzdrowiejesz. Wiem, że jesteś przerażona, że się boisz, ale nie wolno ci się martwić. Wszystko będzie dobrze
z tobą i z Mandy, dzięki Bogu. Mandy ma złamaną rączkę i nieliczne powierzchowne oparzenia na niej. Cały czas
jest z nią mama. Słyszysz mnie, Carole? Przeżyłyście, a to jest najważniejsze.
Fluoryzujące światło nie pozwalało przyjrzeć mu się dokładnie. To, co zobaczyła, wystarczyło jednak, by zorien­
tować się mniej więcej, jak wygląda przybyły. Chłonęła chciwie każde z jego słów, które działały tak kojąco...
Mówił z takim przekonaniem, że musiała mu wierzyć. Chciała dotknąć jego dłoni, ale nie mogła się poruszyć.
Chyba wyczuł to pragnienie, bo delikatnie położył rękę na jej ramieniu. Czuła, że jej niepokój znika. A może po
prostu zaczął działać zastrzyk? Poddała się brzmieniu głosu człowieka, którego nie znała, a przy którym czuła się
tak bezpiecznie.
- Ona już przestaje nas słyszeć. Może pan odejść, panie Rutledge.
- Zostanę.
Zamknęła oczy, odcinając się od otaczającej ją rzeczywistości. Narkotyk zaczynał działać. Poczuła się jak na ma­
leńkiej łódce, unoszącej ją w błogi stan nieświadomości. „Kim jest Mandy? - zastanawiała się. - Czy powinnam
znać tego człowieka, który zwracał się do mnie «Carole»? Dlaczego wszyscy nazywają mnie panią Rutledge? Czy
sądzili, że jestem jego żoną? Przecież ją go nie znam”.
Kiedy się obudziła, był znów przy niej. Nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtej pory - minuty, godziny? Może
nawet dni?
Straciła zupełnie orientację. Pochylił się nad nią opiekuńczo, gdy tylko otworzyła oko, i przywitał łagodnym
„cześć”.
Denerwowało ją, że nie może go zobaczyć dokładnie. Mogła otwierać tylko jedno oko. Zdała sobie sprawę, że ma
głowę owiniętą bandażami i dlatego nie potrafi nią w ogóle poruszać, a także - jak ostrzegał doktor - nie mogła
mówić. Zdawało się jej, że dolną część twarzy ma zupełnie sparaliżowaną.
- Czy mnie słyszysz, Carole? Wiesz, gdzie jesteś? Mrugnij, jeżeli mnie rozumiesz.
Mrugnęła.
- Pamiętasz, jak wsiadłaś do samolotu? To było przedwczoraj. Miałyście polecieć z Mandy na kilka dni do Dallas,
żeby zrobić zakupy. Czy pamiętasz katastrofę?
Chciała jakoś przekazać mu, że wcale nie nazywa się Carole i nie wie, kim jest Mandy, ale mrugnęła tylko na
znak, że pamięta katastrofę.
- Przeżyło zaledwie czternaście osób.
Nie zdawała sobie sprawy, że z jej oka popłynęły łzy. Zauważyła to dopiero wtedy, kiedy osuszył je chusteczką.
Dotyk jego rąk wydał się jej bardzo delikatny jak na mężczyznę wyglądającego tak silnie.
- Jakimś cudem. Bóg jedynie wie jak, zdołałaś też wydostać Mandy z płonącego samolotu. Pamiętasz?
Nie mrugnęła.
- Zresztą to nie ma znaczenia... Chociaż nie wiadomo, jak ci się udało uratować jej życie. Jest, oczywiście, bardzo
wystraszona. Obawiam się, że groźniejsze są zmiany w jej psychice niż obrażenia, które odniosła. Złamana rączka
jest już nastawiona, wypadek nie zostawi żadnych zmian, nie trzeba było nawet robić przeszczepów w miejscach
oparzeń. Ty - spojrzał na nią jakoś dziwnie - osłoniłaś ją własnym ciałem.
Nie rozumiała tego spojrzenia, ale czuła, że mężczyzna niemal wątpi w to, co się wydarzyło. Jednak to on musiał
przerwać milczenie i wyjaśnić jej wszystko do końca.
- Ludzie z NTSB wciąż szukają. Znaleźli czarną skrzynkę - wszystko pracowało normalnie, kiedy nagle wybuchł
jeden z silników i paliwo wydostało się na zewnątrz. Samolot stanął w płomieniach, ale zanim ogień uniemożliwił
ucieczkę, ty zdołałaś wydostać się na skrzydło, wynosząc ze sobą Mandy. Jeden z pasażerów widział, jak
usiłowałaś odpiąć jej pas. Powiedział, że tylko was troje zdołało dotrzeć do drzwi przez kłęby dymu. Miałaś twarz
już wtedy zalaną krwią, więc prawdopodobnie zostałaś ranna na samym początku.
Nie pamiętała żadnego z tych szczegółów. Wszystko, co zachowała w pamięci, to strach przed śmiercią przez
uduszenie albo spalenie. Mężczyzna podziwiał jej odwagę w czasie katastrofy. Jednak wszystko, co zrobiła,
uczyniłoby na jej miejscu każde żywe stworzenie obdarzone instynktem samozachowawczym. Być może
stopniowo przypomni sobie dokładnie całą tragedię, ale równie dobrze te wydarzenia mogą nigdy nie wrócić do jej
świadomości. Nie była zresztą pewna, czy chciała je pamiętać - analizowanie od początku tych strasznych chwil
znaczyłoby dla niej tyle samo co przeżycie jeszcze raz piekła katastrofy. Skoro uratowało się czternastu pasażerów,
reszta musiała zginąć. Fakt, że udało się jej wyjść cało z katastrofy, zdumiewał ją; jakim dziwnym zrządzeniem
losu dane jej było przeżyć? Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, dlaczego.
Obraz, który widziała, rozmazał się. Znowu zaczęła płakać. Bez słowa przyłożył chusteczkę do jej odsłoniętego
oka.
- Sprawdzono ci zawartość gazu we krwi i dlatego oddychasz przy pomocy respiratora. Doznałaś wstrząsu, ale
nie odniosłaś żadnych poważnych obrażeń głowy. Kiedy skakałaś ze skrzydła, złamałaś sobie prawą nogę. Ręce
masz zabandażowane ze względu na oparzenia. Na szczęście wszystkie obrażenia są powierzchowne. Wiem, że
zastanawiasz się, co z twoją twarzą - powiedział zmienionym głosem. - Nie będę cię okłamywał, Carole, wiem, że
4
tego byś nie chciała...
Mrugnęła. Przerwał, patrząc na nią niepewnie.
- Twoja twarz została poważnie uszkodzona. Skontaktowałem się z najlepszym chirurgiem w stanie, który spe­
cjalizuje się w operacjach likwidujących blizny po wypadkach i urazach. Zajmuję się właśnie takimi przypadkami
jak twój.
Jej oko mrugnęło niespokojnie, jednak tym razem nie oznaczało to zrozumienia. Ogarnęło ją przerażenie. Leżała
bezwładnie na szpitalnym łóżku, ale wciąż była kobietą... Operacja plastyczna kojarzyła się jej z czymś
złowieszczym, a nie z ratunkiem.
- Masz złamany nos i jedną kość policzkową, druga kość policzkowa jest całkowicie zniszczona, dlatego właśnie
zabandażowali ci oko. Nie zostało nic, co mogłoby je podtrzymywać.
Wydała z siebie dźwięk przerażenia.
- Nie martw się, nie straciłaś oka, miałaś dużo szczęścia. Masz także złamaną górną szczękę, ale nie bój się, ten
chirurg potrafi wszystko naprawić, braki w uzębieniu też zostaną uzupełnione. Włosy ci odrosną.
Nie miała więc ani zębów, ani włosów.
- Daliśmy mu twoje ostatnie fotografie robione z różnych stron. Ten lekarz zdoła odtworzyć twoje rysy, nie
musisz się o nic obawiać. Oparzenia skóry są tylko powierzchowne, więc nie trzeba będzie robić przeszczepów.
Kiedy skóra złuszczy się, będziesz wyglądała młodziej o dziesięć lat, tak powiedział lekarz, powinnaś się z tego
cieszyć.
Za bardzo skupiła się na głównej informacji, jaka do niej dotarła, żeby interesować się szczegółami. Wiedziała
tylko tyle, że pod tymi wszystkimi bandażami wygląda jak potwór. Była wstrząśnięta. Musiał to wyczuć, ponieważ
znowu położył dłoń na jej ramieniu.
- Carole, nie mówiłem ci o tym wszystkim, żeby cię zdenerwować. Wiedziałem, że się martwisz. Sądziłem, że
lepiej, abyś była przygotowana na to, co cię czeka. To wszystko nie będzie łatwe, ale cała rodzina jest z tobą -
przerwał i zniżył głos. - Na razie odkładam na bok osobiste urazy, teraz najważniejsze jest, żebyś wróciła do
zdrowia. Zostanę z tobą tak długo, aż będziesz zadowolona z wyników operacji i zabiegów, obiecuję. Jestem ci to
winien za ocalenie Mandy.
Próbowała potrząsnąć głową, aby zaprotestować, ale nie mogła się ruszyć. Usiłowała coś powiedzieć, ale
wywołała tylko silniejszy ból. Zdenerwowała się jeszcze bardziej, kiedy weszła pielęgniarka i kazała mu odejść.
Gdy zabrał rękę z jej ramienia, poczuła się opuszczona i samotna.
Pielęgniarka zaaplikowała jej dawkę narkotyku. Chciała z nim przez chwilę walczyć, ale nie pozostawało nic
innego jak poddać się jego działaniu.
- Carole, czy mnie słyszysz?
Obudziła się i jęknęła żałośnie. Po zastrzyku czuła się ociężała i martwa. Pracował tylko jej umysł.
- Carole? - jakiś głos szepnął tuż przy jej zabandażowanym uchu.
To nie był ten mężczyzna, którego wszyscy nazywali panem Rutledge’em. Chciała uciec od tego głosu, on nie
brzmiał uspokajająco.
- Jesteś ciągle w złym stanie i wciąż jeszcze możesz umrzeć. Ale pamiętaj, że nawet gdy poczujesz zbliżającą się
śmierć, nie wolno ci czynić wyznań.
Zastanawiała się, czy to sen. Przerażona, otworzyła oko - pokój, jak zwykle, był jasno oświetlony. Respirator
pracował rytmicznie. Osoba, która mówiła, znajdowała się poza zasięgiem jej wzroku. Czuła obecność mężczyzny,
ale nie mogła go zobaczyć. Docierał do niej tylko jego złowrogi głos.
- Wciąż jesteśmy ze sobą związani. Zabrnęłaś za daleko, żeby teraz się wycofać. Nawet o tym nie myśl. Tate
nigdy nie osiągnie upragnionego stanowiska. Nie dożyje tego dnia, w którym będzie miał objąć urząd. Ta
katastrofa pokrzyżowała nieco nasze plany, ale możemy wykorzystać ją dla siebie. Tylko nie wpadnij w panikę.
Słyszysz mnie? Jeżeli z tego wyjdziesz, zaczniemy od tego miejsca, w którym skończyliśmy. Nigdy nie będzie
senatora Tate’a Rutledge’a. Wcześniej umrze.
Przymknęła oko, aby ukryć strach.
- Wiem, że mnie słyszysz, Carole. Nie udawaj, że nie.
Po paru chwilach znów otworzyła oko. Czuła, że tajemniczy mężczyzna odszedł.
Minęło kolejnych kilka minut, odmierzanych pracą respiratora. Zawieszona między jawą a snem, rozpaczliwie
walczyła z narkotykiem, strachem i tym nieznanym, które wtargnęło na oddział.
Wkrótce potem weszła pielęgniarka, rutynowo sprawdziła kroplówkę i zmierzyła ciśnienie. Zadowolona ze stanu
pacjentki, wyszła.
Zanim Avery zasnęła, zdołała przekonać samą siebie, że był to tylko zły sen.
ROZDZIAŁ 2
Tate Rutledge, stojąc przy oknie hotelowego pokoju, patrzył na przejeżdżające ulicą samochody. Światła reflekto­
rów odbijały się jasnymi smugami w kałużach. Usłyszał otwierające się drzwi. Odwrócił się i skinął głową, witając
brata.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin