Foley Gaelen - Książę 04 - Pani pożądania.pdf

(2098 KB) Pobierz
118503170 UNPDF
GAELEN FOLEY
PANI POŻĄDANIA
Przekład
Agnieszka Dębska
1
Londyn, 1816
Dorożka zaturkotała pod sklepionym kamiennym przejściem i wjechała na oświetlony
pochodniami dziedziniec. Zanim woźnica zdążył pomóc wysiąść jedynej pasażerce, z pojazdu
wyskoczyła osiemnastolatka z potarganymi włosami i buntowniczym błyskiem w ciemnych oczach.
Lady Jacinda Knight przyjechała bez służącej i bez przyzwoitki. Trzasnęła drzwiczkami, co
sprawiło jej szczerą satysfakcję. Potem odwróciła się, poprawiła skórzaną sakwę podróżną na
ramieniu i powiodła pełnym irytacji spojrzeniem po galeryjkach stacji pocztowej z dwoma rzędami
białych balustrad. Z zajazdu wybiegło ku niej dwóch młodych tragarzy.
- Weźcie mój bagaż - zażądała, nie dbając o zdumione miny posługaczy. Wpatrywali się w
jej smukłą postać otuloną w ciemnoczerwony redingot z aksamitu, obszyty płowym sobolim
futerkiem. Zapłaciła woźnicy i przeszła przez podwórze brukowane kocimi łbami. Długie, skręcone
loki o barwie złotych gwinei podskakiwały energicznie przy każdym pełnym determinacji kroku.
Zatrzymała się na progu zatłoczonego zajazdu i nieufnie popatrzyła na hałaśliwy, pstrokaty
tłum podróżnych. Jakieś dziecko darło się wniebogłosy na matczynych kolanach. Ludzie o
prostackim wyglądzie drzemali na stołkach i ławach, wyczekując pory odjazdu ich dyliżansu. W
kącie awanturował się pijak, a mały żebrak, chroniąc się przed chłodem, przycupnął przy
trzaskającym ogniu.
Jacinda czuła się niepewnie, ale uniosła zuchwale podbródek. Przeszła przez długą salę,
przeciskając się pomiędzy ludźmi, których jej niezliczeni, dobrze urodzeni adoratorzy nazwaliby
pewnie “śmierdzącym motłochem”. Czuła, jak się w nią wpatrują, jedni z niechęcią, inni z
zaciekawieniem. Któryś z mężczyzn zerknął podejrzliwie na jej stopy. Dopiero wtedy zorientowała
się, że spod długiego płaszcza widać balowe pantofelki ze złocistego atłasu.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie - lepiej, aby pilnował swego nosa - i próbowała zasłonić
buciki rąbkiem okolonej futrem poły. Usiłując nie pokazywać stóp, dobrnęła jakoś do wysokiego
drewnianego kontuaru. Bileter skryty za pomiętym egzemplarzem “Timesa” ignorował hałaśliwy
tłum. Nad nim wisiała tablica z wypisanymi kredą godzinami odjazdów i przyjazdów dyliżansów
oraz cennikiem.
Jacinda ściągnęła szybko rękawiczki; miała nadzieję, że wygląda na osobę, która wie, co
robi.
- Muszę się dostać do Dover.
- Dyliżans odchodzi o drugiej - burknął bileter, nie odkładając gazety.
Oniemiała. Potraktował ją iście po grubiańsku.
- Źle mnie pan zrozumiał. Chciałam zamówić karetkę pocztową.
Tym zyskała zainteresowanie biletera. Tylko bogaci mogli sobie pozwolić na
wynajmowanie pomalowanych na żółto, prywatnych powozów. Odłożył gazetę, podniósł się z
krzesła i poczłapał z wolna za nią. Dokładnie w tej samej chwili pojawili się dwaj tragarze,
dźwigając jej zapakowane w pośpiechu kufry. Bileter zanurzył gęsie pióro w kałamarzu i
wysmarkał się w powalane atramentem palce.
-Dokąd pani chce jechać?
- Do Dover - powtórzyła cierpko. - Kiedy karetka będzie gotowa?
Mężczyzna zerknął na zakurzony zegar ścienny i wzruszył ramionami.
- Za jakieś dwadzieścia minut.
- Chodzi mi o czterokonny zaprzęg z dwoma pocztylionami.
- To będzie dodatkowo kosztowało.
- Nieważne. - Wyciągnęła skórzaną sakiewkę z worka podróżnego i nieco roztargniona
zapłaciła pospiesznie tragarzom.
Bileter oniemiał na widok mieszka wypełnionego po brzegi złotymi gwineami, srebrnymi
koronami i szylingami. Gęsie pióro zawisło na chwilę nad spisem podróżnych, a mężczyzna stał się
uprzejmiejszy.
- Ee... jak pani godność?
- Smith - skłamała jak z nut. - Panna Jane Smith.
Rozejrzał się za jej przyzwoitką, lokajem czy służącą, których, dzięki Bogu, przynajmniej
raz nie miała ze sobą.
- Chce pani podróżować sama, panno Smith?
Uniosła podbródek.
- I owszem.
W oczach biletera dostrzegła nieufność. Nieco zaniepokojona, ale z miną godną wytrawnego
hazardzisty, rzuciła kilka monet na kontuar. Mężczyzna zacisnął wargi i schował pieniądze do
kieszeni bez dalszych pytań. Dzięki Bogu! Potem wpisał jej nazwisko do dziennika i na listę
podróżnych. Wskazał piórem kufry, ustawione jeden na drugim.
- Czy to cały pani bagaż, panno... ee... Smith?
Przytaknęła, zasłaniając dłonią, niby przypadkiem, złocony herb przy zamku, żeby go nie
zauważył. Poczekała, dopóki nie pochylił się ponownie nad wykazem podróżnych. Wiedziała, że
gdyby wydało się, kim naprawdę jest, żadną łapówką nie zdołałaby go odwieść od wezwania z
Almacka całego zastępu jej groźnych braci. Oni zaś z miejsca zabraliby ją do domu.
Gdyby pomógł jej w ucieczce, naraziłby się wszystkim pięciu Knightom. Podobnego błędu
nie ośmieliłby się popełnić żaden człowiek w Anglii. Tyle że Jacinda ani myślała się z tym godzić.
Właśnie że pojedzie do Dover, a potem do Calais, i nikt jej nie zatrzyma!
Bileter przyjął zapłatę i wysłał ludzi, by przygotowali karetkę do drogi. Tragarze zabrali
kufry, żeby je załadować. Jacinda krążyła wśród tłumu, podskakując nerwowo za każdym razem,
kiedy cynowy róg oznajmiał odjazd lub przyjazd jakiegoś dyliżansu.
W końcu usiadła na ławce stojącej przy ścianie koło świecznika. Rozluźniła wstążki
kapelusza pod brodą i wyciągnęła z sakwy podróżnej zniszczony tomik jej ulubionego Korsarza
lorda Byrona. Chciała skrócić sobie oczekiwanie lekturą. Usiłowała zagłębić się w poemat, lecz nie
potrafiła się skupić na treści. Zanadto przejmowała się własną eskapadą.
Nerwowo wyciągnęła dokumenty bezpiecznie tkwiące pomiędzy stronicami Byrona. Głowę
miała pełną wspomnień z podróży po Europie. Dwa lata temu jej brat i opiekun, książę Robert
Hawkscliffe, człowiek ostrożny i powściągliwy, wszedł w skład brytyjskiej delegacji na kongres
wiedeński. Zabrał wówczas ze sobą żonę, Bel, oraz Jacindę i jej towarzyszkę, Lizzie, żeby i one
mogły wziąć udział w uroczystościach upamiętniających koniec wojny. Gdy Napoleona wreszcie
pojmano, można było bezpiecznie wojażować po Europie. Jadąc do stolicy Austrii, Robert obwiózł
je po najważniejszych i najpiękniejszych miastach innych krajów. W każdym z nich flirtowało z nią
istne mrowie uroczych młodzieńców, o czym przypomniała sobie z przewrotnym zadowoleniem.
Jakież to było zabawne, choć ślepy Kupido, niech go licho, stale raził jej serce złotymi strzałami! A
wśród wszystkich tych miejsc Paryż - ukochane miasto matki, był dla niej miejscem wymarzonym.
Wkrótce znajdzie się tam znowu, wśród fascynujących przyjaciół matki, zdziesiątkowanej
francuskiej arystokracji. No i nareszcie będzie wolna. Za żadne skarby nie zostanie tutaj, gdzie ją
zmuszają do małżeństwa z lordem Griffithem. Cóż z tego, że jest dżentelmenem w każdym calu, a
małżeństwo byłoby korzystne, bo ich posiadłości w Cumberland graniczą ze sobą? Cóż z tego
nawet, że to jedyny mężczyzna, którego bracia jednogłośnie uznali za najodpowiedniejszego dla
niej męża, bo przyjaźnił się z nimi w dzieciństwie, a potem podczas studiów w Eton czy
Oksfordzie?
Przystojny, wytworny mężczyzna tuż przed czterdziestką, Ian Prescott, markiz Griffith,
chłodny i spokojny, miał, jak zadecydowali, stanowić przeciwwagę jej młodzieńczych namiętności i
samowoli, Ian gotów był ją poślubić niezależnie od jej zdania, lecz Jacinda nie godziła się na
małżeństwo z kimś, kogo nie kochała. Griffith nie był bratnią duszą, lecz tylko jakby jeszcze
jednym bratem. Zapewne cierpliwie służyłby jej opieką. Łagodnie by instruował, co ma robić,
podejmował za nią wszystkie decyzje i próbował kupić sobie jej posłuszeństwo kosztownymi
błyskotkami, traktując ją jak ślicznego, małego głuptaska.
Dziś wieczorem u Almacka Robert, który uważał, że to jedyne miejsce, gdzie Jacinda nie
ośmieli się urządzić dzikiej sceny, powiedział, że po jej ostatnim skandalicznym zachowaniu w
Ascot nie można już dłużej odkładać mariażu obu ich potężnych rodów. Pertraktacje zbliżały się do
końca, jak stwierdził, i jutro ustali się datę ślubu. Jacinda była wstrząśnięta taką decyzją.
Cała rzecz w tym, że bracia przesadzali z opiekuńczością, a także zbytnio wzięli sobie do
serca tamten żart. Bo na wyścigach chodziło przecież tylko o niewinny żarcik, pomyślała naiwnie.
Gdy dowiedziała się o postanowieniach brata, natychmiast zrozumiała, że musi
przedsięwziąć jakieś dodatkowe kroki. Z Robertem, kiedy przybrał tę swoją namaszczoną minę, nie
dało się dyskutować. Gniewny wzrok i grzmiący ton jego głosu uświadomiły jej, że to nie tylko
poważny, zacny starszy brat, któremu przez całe dzieciństwo płatała figle. Robert był teraz jednym
z najpotężniejszych ludzi w Anglii, władczym i dostojnym; w jego obecności nawet książę regent
czuł się niekiedy onieśmielony.
Wymknęła się więc cichaczem z Almacka i pobiegła do domu. Pospiesznie spakowała
rzeczy i przywołała gwizdnięciem pierwszego z brzegu dorożkarza, który pojawił się na St. James
Street koło jej domu, imponującego Knight House w Green Park.
- Dostanę grosik, panienko?
Z zamyślenia wyrwał ją cienki, nieśmiały głos. Jacinda zerknęła znad dokumentów i
poczuła współczucie.
Stał przed nią ten sam zmoknięty uliczny żebrak, który przedtem kulił się przy ogniu.
Patrzył na nią błagalnie, z małą brudną ręką wyciągniętą w pełnym nadziei oczekiwaniu. Wyglądał
może na dziewięć lat, miał wielkie brązowe oczy jak u szczenięcia i powalaną buzię. W
złachmanionym ubranku przypominał stracha na wróble. Stopy miał bose. Serce się jej ścisnęło.
Biedne, żałosne maleństwo.
- Dostanę grosik, panienko?
Mizerny malec zatrząsł się z zimna i spojrzał bojaźliwie na biletera, jakby się bał, że go
dostrzeże i wyrzuci na dwór.
- Ależ oczywiście, skarbie - szepnęła serdecznie i wyciągnęła z worka podróżnego pękatą
sakiewkę. Wyjęła z niej trzy błyszczące złote gwinee, potem dołożyła jeszcze jedną. To wszystko,
co mogła zaoszczędzić z długiej i kosztownej podróży do Francji.
Chłopiec wytrzeszczył oczy na widok błyszczących monet, ale nie zrobił żadnego ruchu,
jakby nie śmiał ich wziąć.
Niedowierzanie dziecka wzruszyło ją. Najwidoczniej nie zaznało zbyt wiele życzliwości.
Trzymając sakiewkę w drugiej ręce, wyciągnęła ku niemu dłoń z monetami.
- No weź je sobie - odezwała się łagodnie - są twoje.
Niespodziewanie brudna dłoń wyrwała jej sakiewkę i chłopiec dał nura w tłum, przyciskając
zdobycz mocno do piersi. Jacinda zaniemówiła. Przez chwilę stała nieruchomo. W ręce zostały jej
tylko cztery złote gwinee, które chciała dać małemu obdartusowi. Ogarnęła ją wściekłość.
- Stój, złodzieju!
Nikt nie zwrócił uwagi na jej krzyk. Zdumiało ją to jeszcze bardziej niż sama kradzież.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin