Romain Gary (Emile Ajar) - Lęki króla Salomona.rtf

(1388 KB) Pobierz
Romain Gary (Emile Ajar)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Romain Gary

(Emile Ajar)

 

Lęki króla Salomona

 

przełożyły

Maria Braunstein

Agnieszka Daniłowicz-Grudzińska

 

Tytuł oryginału

L’angoisse du roi Salomon

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Anny

 

 

 

 

I

 

Wsiadł do mojej taksówki na bulwarze Haussmanna bardzo stary pan, miał piękne białe wąsy i białą brodą, potem ją zgolił, jak się lepiej poznaliśmy, Fryzjer mu powiedział, że go to postarza, a że ma już osiemdziesiąt cztery lata z hakiem, to po co sobie jeszcze dodawać. Ale gdy wtedy pierwszy raz go zobaczyłem, miał wąsy jak się patrzy i krótką bródkę, która nazywa się hiszpańska, bo wymyślili ją Hiszpanie.

Od razu zauważyłem, że wygląda bardzo godnie, że ma ładne, wyraziste rysy, które nie dały za wygraną.

Najlepsze w nim były oczy, ciemne, nawet czarne, ta czerń jakby występowała z brzegów i rzucała dokoła cień.

Trzymał się bardzo prosto, nawet kiedy siedział. Zdziwił mnie poważny wyraz twarzy, z jakim w czasie jazdy patrzył na ulicę, jego stanowczy i nieustraszony wygląd, jakby nie bał się niczego ani nikogo i jakby już kilka razy położył wroga na obie łopatki, a przecież byliśmy dopiero na bulwarze Poissonnière.

Nigdy jeszcze nie wiozłem nikogo tak dobrze ubranego w tym wieku. Już parę razy zauważyłem, że na ogół starsi panowie, nawet najstaranniej pielęgnowani przez osoby, co się nimi zajmują, noszą ubrania, które mają swoje lata. Człowiek nie sprawia sobie nowych ubrań na te trochę czasu, co mu zostało, to czysta rozrzutność. Ale pan Salomon — jeszcze się tak nie nazywał, z tego co wtedy wiedziałem — był ubrany na nowo od stop głów, książęcy garnitur, niebieska muszka w groszki, różowy goździk w butonierce, szary kapelusz z szerokim rondem na głowie, na kolanach trzymał skórzane kremowe rękawiczki i laskę ze srebrną gałką w kształcie głowy konia, wyglądał jak ostatni krzyk mody i elegancji i od razu się czuło, że ten człowiek nie podda się łatwo śmierci.

Zdziwił mnie też jego głos, który grzmiał, nawet wtedy gdy podawał adres ulicy du Sentier, choć przecież nie było powodu. Może był zły i nie chciał jechać do tego miejsca przeznaczenia. Poszukałem w słowniku wyrazu, który najlepiej pasował do naszego pierwszego historycznego spotkania i najtrafniej określał wrażenie, jakie na mnie zrobił, gdy wsiadał do taksówki głową naprzód i podawał mi adres ulicy du Sentier, Szło to tak — grzmieć: mówić głośno, dobitnie, z groźbą lub naganą pod wpływem oburzenia i gniewu. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to pasuje jak ulał do pana Salomona. Potem poszukałem lepiej i znalazłem złość; stan irytacji, wzburzenia, uczucie wrogości.

Poważny wiek nadawał mu pewną sztywność ruchów, powodował niewydolność nerek, kolan i czegoś jeszcze: wsiadł do mojej taksówki z tym wrogiem na karku, w stanie irytacji i wrogości.

Kiedy już wsiadł i ruszyłem, nastąpił zbieg okoliczności. Radio było włączone i pierwsze, co usłyszeliśmy, jakby przypadkiem, to wiadomości z ostatniej chwili o katastrofie i czarnej mazi rozlewającej się u wybrzeży Bretanii, dwadzieścia pięć tysięcy ptaków zatrutych mazutem. Zacząłem pyskować, jak zwykle, i pan Salomon też się oburzył swoim pięknym, niskim, grzmiącym głosem.

Wstyd i hańba — powiedział i zobaczyłem w lusterku, że wzdycha. — Świat staje się z każdym dniem coraz cięższy do zniesienia.

I tu właśnie dowiedziałem się, że pan Salomon całe życie robił w konfekcji gotowej do noszenia, a szczególnie w spodniach. Porozmawialiśmy sobie trochę. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę od spodni i wypełniał swój wolny czas dobrymi uczynkami, bo im się człowiek robi starszy, tym więcej potrzebuje innych. Oddał część swojego mieszkania towarzystwu SOS-Życzliwi Nieznajomi, gdzie można dzwonić całą dobę, kiedy świat staje się za ciężki do zniesienia i to się nazywa lęk.

Nakręca się numer i dostaje się pocieszenie, nazywają to w ich terminologii; pomoc moralna.

Byli w trudnej sytuacji finansowe i nie mieli pomieszczenia, Wziąłem ich pod swoje skrzydła.

Zaśmiał się mówiąc o swoich skrzydłach i znowu zagrzmiało, jakby ten śmiech dobywał się z głębokości.

Rozmawialiśmy o wymierających gatunkach, to normalne, jego wieku on sam był pierwszy zagrożony, Jechałem bardzo powoli, żeby nie dojechać za szybko. Słyszałem już o SOS-Przyjaźń, ale nie wiedziałem, że są inne i że ratunek odbywa się w sposób zorganizowany. Interesujące, to się może przytrafić każdemu, tylko że mnie by nie przyszło do głowy telefonować do SOS-Przyjaźń czy innych, bo nie można przez całe życie wisieć na telefonie.

Zapytałem go, kim są osoby, które odbierają telefony, odpowiedział, że to młodzi ludzie dobrej woli, a dzwonią też przeważnie młodzi, bo starzy się przyzwyczaili. Wytłumaczył mi, na czym polega problem: trzeba znaleźć ochotników, którzy naprawdę pomogliby innym, a nie poprawiali sobie samopoczucie ich kosztem.

Dojeżdżaliśmy do ulicy Sentier, nic nie rozumiałem, nie wyobrażałem sobie, w jaki sposób wołanie o pomoc może przynieść ulgę temu, kto je odbiera. Wyjaśnił mi z całą życzliwością, że to dość częsty przypadek w psychologii. Są na przykład tacy psychiatrzy, którzy w dzieciństwie byli nie kochani albo czuli się brzydcy i odtrąceni i teraz odbijają sobie to jako psychiatrzy, zajmują się młodymi narkomanami i wykolejeńcami, czują się ważni, są rozchwytywani, otacza ich szacunek i piękne dziewczyny, których inaczej by ci panowie i władcy nigdy nie poznali, jednym słowem, mają poczucie władzy i w ten sposób sami się leczą i poprawiają sobie samopoczucie.

Mieliśmy u nas w SOS ochotników zalęknionych, to znaczy takich, o których się mówi, że „brak im miłości”, i jak dzwoni do nich ktoś zrozpaczony, czują się mniej samotni... Z tą pomocą międzyludzką są jednak problemy.

Jechałem jeszcze wolniej, to mnie naprawdę wciągnęło, i wtedy właśnie zapytałem pana Salomona, jak to się stało, że z konfekcji przeszedł do pomocy międzyludzkiej.

Z konfekcją, młody człowieku, jest tak, że nie wiadomo, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy.

Dojechaliśmy na ulicę du Sentier, pan Salomon wysiadł, uregulował należność, dorzucił bardzo dobry napiwek i wtedy się to zdarzyło, tyle że nie bardzo wiem co. Przy płaceniu spojrzał na mnie przyjaźnie. A potem spojrzał jeszcze raz, ale tak jakoś dziwnie, jakbym miał coś niezwykłego w twarzy. Nawet drgnął, to znaczy wykonał gwałtowny i nie kontrolowany ruch oznaczający ogromne zdziwienie. Przez chwilę nic nie mówił, nie spuszczał ze mnie wzroku. Potem zamknął oczy i przejechał dłońmi po powiekach. Następnie otworzył oczy i nadal wpatrywał się we mnie uparcie, bez słowa. Potem odwrócił wzrok i zobaczyłem, że się zastanawia. Jeszcze raz rzucił na mnie okiem. Wyraźnie widziałem, że coś kombinuje i że się waha. Uśmiechnął się dziwnie, trochę ironicznie, ale przede wszystkim smutno, i nieoczekiwanie zaprosił mnie do baru na jednego.

Nigdy mi się to jeszcze nie przydarzyło w mojej taksówce,

Usiedliśmy w barze i on ciągle na mnie patrzył ze zdziwieniem, jakby działo się coś niesamowitego. Potem zadał kilka pytań. Powiedziałem mu, że z zawodu jestem mechanikiem, a właściwie majsterkowiczem, że mam złote ręce do wszystkiego, co nawala, rury, krany, elektryczność, sprzęt zmechanizowany, nie znam się na teorii, ale wszystko umiem z praktyki. Jeżdżę na taksówce z dwoma kumplami do spółki, z Yoko, który studiuje chiro-masaż, bo chce wrócić do domu na Wybrzeże Kości Słoniowej, gdzie go potrzebują, i z Tongiem z Kambodży, któremu udało się zwiać dzięki granicy tajlandzkiej. Resztę czasu spędzałem w charakterze prywatnym w bibliotekach publicznych jako samouk. Naukę przerwałem w szkole powszechnej i od tej pory kształciłem się sam, zwłaszcza na słownikach, w których jest wszystko, bo jak tam czegoś nie ma, to nie ma nigdzie.

Taksówka była jeszcze nie całkiem nasza, musieliśmy dopożyczyć, brakowało piętnastu tysięcy, ale mieliśmy już zezwolenie i nadzieję, że kiedyś oddamy dług.

I tu się zdziwiłem, jak jeszcze nigdy w życiu, bo tym razem przyjemnie. Pan Salomon siedział nad kawą i z roztargnieniem przebierał palcami po stole, jak zwykle kiedy medytował, zauważyłem to później.

No więc, może mógłbym panu pomóc — powiedział, a trzeba wiedzieć, że słowo „pomagać” jest ulubionym słowem króla Salomona, jako że pomocy najbardziej brakuje. Nie tłumaczę, dlaczego „król Salomon", ale przyjdzie na to pora, nie można wszystkiego na raz.

Może mógłbym panu pomóc. Przydałaby mi się taksówka do mojego wyłącznego użytku. Mam samochód familijny, taki dla całej rodziny, ale nie mam rodziny, a sam już nie prowadzę. Chciałbym także udostępnić środek transportu osobom ubogim, którym trudno się poruszać z przyczyn fizycznych: serce, nogi, oczy itp.

Zatkało mnie. Kiedyś rzeczywiście żyli sobie legendarni królowie, którzy rozsiewali szczęście po gościńcach, a także dobre duszki ukryte w butelkach albo gdzie indziej, które władczym gestem przerywały pasmo nieszczęść, ale przecież nie na ulicy du Sentier. Oczywiście pan Salomon nie miał na to środków, żeby władczym gestem przerywać pasmo nieszczęść, jako że jego majątek nieco ucierpiał z powodu podwyżki cen i spadku waluty francuskiej i obcej, ale robił, co mógł, i jak się wzbogacił na spodniach, to hojnie obsypywał ludzi bogactwami, pojawiał się niespodziewanie u tych, co już nie wierzyli, i udowadniał, że jeszcze się o nich pamięta, że na bulwarze Haussmanna istnieje ktoś, kto nad nimi czuwa.

Chuck — jeszcze go nie spotkaliśmy, bo na każdego przyjdzie pora — mówi, że pan Salomon nie robi tego z dobroci serca, tylko po to, żeby dać Bogu nauczkę, żeby Go zawstydzić i wskazać Mu właściwą drogę, ale Chuck zawsze się ze wszystkiego wyśmiewa, tak mu każe inteligencja.

Może się pan też przydać naszemu towarzystwu SOS-Życzliwi Nieznajomi, bo czasami, w nagłych wypadkach mamy zgłoszenia na wizyty domowe... Nie zawsze można pomóc ludziom przez telefon....

Przez cały czas przebierając palcami wpatrywał się we mnie z nieco smutnym uśmiechem i ironicznymi ognikami w ciemnych oczach.

No to co? Odpowiada to panu?

Dostałem aż gęsiej skórki. Jak się człowiekowi przydarzy coś tak dobrego, co nigdy się nie przydarza, chyba że w legendarnych czasach, to trzeba uważać, bo nie wiadomo, co się za tym kryje. Nie jestem wierzący, ale nawet jak się nie wierzy, to też trzeba znać granice. Nie można nie wierzyć bezgranicznie, bo wszystko ma swoje granice. Wyraźnie widziałem, że pan Salomon nie jest nadprzyrodzony, chociaż spojrzenie miał pełne żaru, a normalnie w tym wieku już ono raczej przygasa. Miał co najmniej osiemdziesiąt lat z hakiem, Był mężczyzną z krwi i kości, który dobiegał końca, i to tłumaczyło jego zagniewany i zasępiony wygląd, bo przecież nie zadłużyliśmy sobie na to. Nie rozumiałem, co się dzieje. Bardzo stary pan, którego nie znałem, tak jak nie znam raju — to moje ulubione powiedzonko w związku z rajem na ziemi, jakby w ogóle był możliwy — proponuje człowiekowi spłacenie reszty taksówki. Z tym właśnie wystąpił w biały dzień na tarasie kawiarni przy ulicy du Rentier. Chuck powiedział, że nikt czegoś takiego nie widział od czasów Haruna ar-Raszida, który w przebraniu, wmieszany w tłum, obsypywał dobrodziejstwami tych, którzy wydali mu się tego godni. Czułem, że mam przed sobą kogoś nietypowego, a nie tylko handlarza konfekcją, któremu się powiodło ponad wszelkie oczekiwanie.

Jeszcze tego samego wieczoru opowiedziałem o nim Chuckowi i Tongowi (wynajmujemy razem pokój), początkowo słuchali z taką miną, jakbym upadł na głowę i miał widzenia religijne między bulwarem Poissonnière a ulicą du Sentier. To prawda, że pan Salomon miał w sobie coś biblijnego nie tylko z racji poważnego wieku, ale także z racji niesamowitego podobieństwa do Mojżesza z „Dziesięciorga przykazań" Cecila B. de Mille’a, które wyświetlali w iluzjonie, naprawdę nie widziałem nigdy podobnego podobieństwa.

Później, kiedy już dobrze poznałem pana Salomona i pokochałem go bardziej, niż można kochać zwykłego człowieka, i opowiadałem chłopakom, że mój pracodawca rozsiewa dobroć jak nikt, Chuck wymyślił coś mądrego. Według niego pan Salomon chce być powszechnie kochany, szanowany i otoczony wdzięcznością i zająć miejsce kogoś innego, kto powinien był o tym pomyśleć, a kogo zastępował bez żadnego przygotowania, czyniąc mu ostre wymówki i chcąc zwrócić uwagę Jehowy na wszystko, co trzeba zrobić, a czego On nie robi, i Go zawstydzić. Co do reszty, Chuck mówił, że filantropia zawsze była pewną formą władzy i sposobem na usprawiedliwienie się z dużej forsy, ale zajmować się tym w roku 1978 to doprawdy śmieszne. Chuck wszystko potrafi wyjaśnić, więc trzeba się go wystrzegać jak zarazy. Kiedy człowiek nie rozumie, to przynajmniej jest tajemnica, można pomyśleć, że coś się za tym w środku kryje, coś, co może nagle wyjść i zmienić wszystko, ale jak się ma wytłumaczenie, to zostają tylko pojedyncze części zamienne, każda z osobna, Dla mnie wyjaśnianie to największy wróg niewiedzy.

Siedziałem więc w tej kawiarni i miałem chyba bardzo głupią minę, bo pan Salomon zaczął się śmiać, wyraźnie spostrzegł, że nie daję wiary, więc wyjął książeczkę czekową i bez słowa wypisał mi czek na piętnaście kawałków, jakby to był zupełny drobiazg. A przecież jeszcze pół godziny temu w ogóle nie znałem tego człowieka. Aż się nogi pode mną ugięły, bo jak obcy człowiek podpisuje ci czek na piętnaście patyków, to wszystko się może zdarzyć i to się nazywa lęk. Blady jak ściana, trzymałem czek w ręce i pan Salomon zamówił mi koniak. Wypiłem, ale nie zrobiło mi się od tego lepiej. To było kompletnie niezrozumiałe. Największe wrażenie robi na mnie to, co niezrozumiałe, bo to otwiera wszelkie możliwości dla nadziei, a pojawienie się pana Salomona w mojej taksówce było rzeczą najbardziej niezrozumiałą w swoim rodzaju. Później, kiedy się pożegnaliśmy, pomyślałem, że dawne legendarne czasy nie były może całkiem głupie.

Możemy panu spłacać w osiemnastu ratach miesięcznych — powiedziałem.

Jakby go to rozbawiło. Miał zawsze na ustach coś w rodzaju uśmiechu. Właściwie nie prawdziwy uśmiech, lecz ślad uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy bardzo dawno temu, i coś z niego zostało na zawsze.

Drogi chłopcze, wcale nie liczę na oddanie długu, ale oczywiście za półtora roku albo jeszcze lepiej za dziesięć czy dwadzieścia lat z przyjemnością wrócę do tego tematu i przełożę termin na kilka następnych lat — powiedział i tym razem naprawdę się roześmiał na myśl, że będąc w tym wieku za półtora roku czy dziesięć lat będzie jeszcze żył.

To był taki dowcip. Co dzień rano budzi się pewnie z bijącym sercem i zastanawia się, czy żyje.

Wziąłem czek, spojrzałem na podpis: Salomon Rubinstein, zamaszysty, wyraźny. Po nazwisku był przecinek i słowo Esq. z kropką, czyli w sumie: Salomon Rubin- stein, Esq. Nie wiedziałem, co to znaczy, dopiero później w taksówce dowiedziałem się od jakiegoś profesora anglisty, że Esq. znaczy Esquire i używa się tego w Zjednoczonym Królestwie przy pisaniu adresu po nazwisku, dla wskazania osób dobrego gatunku. Pan Salomon pisał więc Esq. po swoim nazwisku, żeby zaznaczyć, że jest jeszcze w dobrym gatunku. Mieszkał dwa lata w Anglii, gdzie prowadził wiele świetnie prosperujących sklepów.

Kiedy skończyłem oglądać czek i w końcu uwierzyłem, spostrzegłem, że mój nieoczekiwany dobroczyńca znowu mnie obserwuje z największą uwagą.

Czuję się w obowiązku zadać panu jedno pytanie — powiedział — i mam nadzieję, że nie urażę pana.

Czy przebywał pan już kiedyś w więzieniu?

No właśnie. Zawsze tak jest, jak się ma taką gębę jak ja. Bandzior. Alfons. Ale łobuz! Nie wiem, skąd u mnie taki wygląd i taka gęba, takie odruchy, mój ojciec przecież przez czterdzieści lat dziurkował bilety w metrze, a teraz jest na emeryturze. Moja matka była raczej przystojna i nawet to wykorzystała, żeby unieszczęśliwić ojca. To pewnie po którymś z moich galijskich przodków.

Nie, nigdy nie przebywałem w więzieniu, nawet nie próbowałem. Nie spełniam warunków. Wie pan, z wyglądu nie jestem do siebie podobny. Mam zły styl. Kiedy chodziłem jako mechanik do samotnych osób, często były trochę podenerwowane, zwłaszcza kobiety.

Powiem panu, że właściwie to ja bym chciał być bezczelnym gangsterem, co sobie żyje w komforcie.

W komforcie?

W komforcie moralnym. Po prostu chromoli.

Zobaczyłem, że jest trochę zawiedziony. Cholera, pomyślałem, czyżby postanowił mnie zatrudnić na podstawie mojej gęby, bo sam jest szefem gangu, przemytnikiem narkotyków albo paserem? Oczywiście nie mogłem wiedzieć, co mu chodzi po głowie, a nawet teraz, kiedy już dawno wyjechał do Nicei, niech Bóg ma w opiece jego duszę, do dziś nie jestem pewny, nie mogę uwierzyć, że wszystko od samego początku wymyślił z taką premedytacją, ironią i goryczą, że trudno sobie wyobrazić. Przecież on, chociaż niby taki król Salomon, nie mógł pociągać za wszystkie sznurki niczym Wszechmogący. Może mu zaświtał taki pomysł w głowie, to normalne, kiedy się myśli o czymś bez przerwy i nie sposób dojść do siebie ani zapomnieć, ani wybaczyć. To znana prawda, że miłość czasami czepia się człowieka jak rzep psiego ogona. Pan Salomon był niewygasły, jak się to mówi o wulkanach. W środku był jeszcze czynny, wrzał i dymił namiętnością. Bądź tu mądry. To było nasze pierwsze spotkanie, nie znałem go i zastanawiałem się w duchu, dlaczego wydawał się niemile zdziwiony, kiedy mu powiedziałem, że nie przebywałem w więzieniu. Ale za bardzo się przejąłem, żeby sobie stawiać pytania. Trzymałem w ręku czek na półtora miliona, jak mówią w starych frankach, i można właściwie powiedzieć, że doznałem przeżycia religijnego.

Z wewnętrznej kieszeni wyjął prawdziwy skórzany portfel, podał mi wizytówkę, na której ku mojemu zdziwieniu było wydrukowane: Salomon Rubinstein, Esq., król spodni.

To jedna z moich starych wizytówek, teraz już nie praktykuję. Ale adres się nie zmienił. Proszę mnie odwiedzić.

 

 

 

 

 

II

 

Odwiedziłem go. Mieszkanie znajdowało się na bulwarze Haussmanna od ulicy, w budynku nienowym, ale wyglądającym jeszcze dość solidnie. Wchodziło się bez pukania, prosto na centralę telefoniczną z pięcioma stanowiskami, gdzie ochotnicy z Towarzystwa SOS przyjmowali zgłoszenia. Zawsze co najmniej jeden albo dwóch dyżurowało przez całą dobę, bo w wypadkach rozpaczy duchowej nie ma nic gorszego niż zajęty telefon albo brak odpowiedzi. Mieli do dyspozycji jeszcze jeden pokój, kawę i kanapki. Pan Salomon urzędował w pozostałej części mieszkania z największymi wygodami. Bez wahania poświęcał swój prywatny czas i sam siadał przy telefonie, zwłaszcza w środku nocy, kiedy lęki są w pełnym rozkwicie.

Jak przyszedłem pierwszy raz, wszyscy byli zajęci rozmową z tamtymi z drugiej strony, poza jednym, który właśnie skończył, wysoki rudzielec w okularach, kiedy się potem poznaliśmy, dowiedziałem się, że na nazwisko ma Lepelletier.

Pan w jakiej sprawie?

Do pana Salomona Rubinsteina, Esq.

Pan jest nowy?

Już mu miałem powiedzieć, że jestem z taksówki i że pan Salomon wynajął mnie do jeżdżenia po mieście, ale nie dał mi nawet zacząć.

Sam pan zobaczy, że to nie takie proste. W rezultacie to wszystko się sprowadza do nadmiaru informacji o nas samych, dawniej można było nic o sobie nie wiedzieć. Można było mieć złudzenia. Dzisiaj dzięki środkom masowego przekazu, tranzystorom, a zwłaszcza telewizji świat stał się zbyt widoczny. Największą rewolucją naszych czasów jest ta nagła i oślepiająca widoczność świata. W ciągu ostatnich trzydziestu lat dowiedzieliśmy się więcej o sobie niż w ciągu całych tysiącleci i to nas nerwicuje. Jak już przestaniemy sobie powtarzać to nie ja, to hitlerowcy, Pol Pot, to... już sam nie wiem, kto jeszcze, wtedy w końcu jednak zrozumiemy, że chodzi o nas. O nas samych zawsze i wszędzie. Stąd poczucie winy. Rozmawiałem właśnie z młodą kobietą, która mi oświadczyła, że ma zamiar się podpalić, żeby swoją ofiarą wyrazić protest. Nie powiedziała mi, przeciw czemu chce w ten sposób zaprotestować. To zresztą oczywiste. Wstręt, Bezsilność, Obojętność. Lęki. Oburzenie. Obnażyliśmy się bezlitośnie wobec siebie samych. Wyciągnięto nas brutalnie na światło dzienne, a to nic zabawnego. Obawiam się postępującego procesu znieczulicy polegającego na zwalczaniu wrażliwości lub na jej całkowitym zniszczeniu, tak jak u Czerwonych Brygad. Faszyzm był zawsze wytwórnią znieczulicy.

Przepraszam, przyszedłem w innej sprawie — powiedziałem. — Ja do pana Salomona w sprawie taksówki.

Tędy.

Potem codziennie przechodziłem na palcach koło centrali, tak jak w szpitalu albo u osób zmarłych, którym należy się szacunek, i szedłem prosto do pana Salomona, on mi dawał listę zakupów do zrobienia, prezentów, które miałem zanieść, bo obsypywał garściami dobroci wszystkie zasygnalizowane mu ludzkie przypadki, w przeciwieństwie do Tego drugiego, którego nie znam, więc nie zabieram głosu, nie chcę urazić osób wierzących, zresztą mieli na G7 szofera, którego dosięgła wiara religijna w szesnastce, na rogu ulicy Yvette i Doktora Blanche.

 

 

 

 

 

III

 

Pan Salomon wysyłał mnie głównie do osób starszych. Nie przychodziłem nigdy sam, ale z ogromnym koszem owoców i życzeniami od pana Salomona Esq. przypiętymi do celofanu. Specjalny luksusowy sklep zaopatrywał go w owoce, które nie liczyły się z porami roku i przybywały z czterech stron świata, żeby sprawić przyjemność jakiejś starszej osobie siedzącej samotnie w czterech ścianach gdzieś w Paryżu, która nigdy by nie pomyślała, że Ktoś nad nią czuwa i wysyła jej najwspanialsze winogrona, pomarańcze, banany i egzotyczne daktyle, jak w bardzo dawnych czasach, co rozgrywały się wtedy głównie na Wschodzie.

Pierwszym, któremu złożyłem wizytę, był pan Geoffroy de Saint-Ardalousier, ulica Darne, pisarz. Niczego jeszcze nie dal do druku, ponieważ pracował nad dziełem swojego życia i musiał poczekać z zakończeniem, miał przeszło siedemdziesiąt pięć lat, ale chciał, żeby w jego książce było wszystko, a że ciągle jeszcze żył i być może miał doznać r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin