Śmiertelne sny.doc

(1262 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERETON

GRAHAM MASTERETON

 

 

 

ŚMIERTELNE SNY

 

Przełożył: (ALEKSANDER SUDAK)

 

Wydanie I

 

Warszawa 1995

 

ROZDZIAŁ I

 

John spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć

głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad głową, sięgało

głęboko w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady po nożu do cięcia linoleum

czy dłucie o bardzo cienkim ostrzu.

- Niech to diabli! - zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.

Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny’ego, jak należy

obchodzić się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy,

szczęśliwy rozdział ich życia; to że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś równie

zatrważającym, jak gdyby powiedział, że nienawidzi Jennifer i nie chce z nią mieszkać.

- Nich to diabli! - powtórzył.

Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż tak

nieostrożnie samochodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste desenie; nie

rąbnąłby też tak gwałtownie swym „zamaskowanym robotem” o wyimaginowaną ścianę

skalną. To było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.

John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się

sypialnia Lenny’ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko

chłopca stało w głębi pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na policzkach, jedną

ręką trzymając Gobota, którym bawił się tak długo, aż zmorzył go sen. John stał nad łóżkiem,

dopóki oczy nie przywykły do mroku.

Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć się na

prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia poważnej szkody.

Był kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten szeroki, figlarny uśmiech od

ucha do ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że Johnowi łzy szczypały kąciki oczu, nawet

gdy nie myślał o Virginii.

Lelly - tak nazywała go Virginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był

bardzo mały.

John pozwolił Lenny’emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać

sobie samemu. Niektórzy - a zwłaszcza jego własna matka - uważali, że pozwolił Lenny’emu

rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego humoru, szaleństwa,

niczym nie skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę po całej szkole, John prawie

uwierzył, że stracił również syna; uwierzył, że przez resztę życia będzie krzyczał i kopał, i nie

zechce zrozumieć, iż ludzie umierają, czy tego chcemy czy nie, i że wśród nich znajdzie się

również nasza matka.

Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny’ego i prosił o to samo jego nauczycieli i

kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John nigdy nie zapomni

dnia, w którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie powiedział ani słowa. Zrozumiał

wtedy, że Lenny pogodził się wreszcie z utratą matki.

Nie pozwalał teraz, by Lenny’emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy,

przyjaźni i zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musi się skończyć, życie toczy

się dalej. W maju znalazł sobie nową pracę jako szef dziani technicznego Philadelphia News i

sprzedał stary dom w Newark. W końcu października poznał Jennifer i wkrótce poprosił ją o

rękę.

John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu

nie powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając pracę i

zakochując się w Jennifer, zdradził Virginię i próbuje zatrzeć pamięć o niej. No i nie

chodziliby na cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy mieszkali w Newark.

Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie - niemy protest przeciw nowemu życiu.

Znak, że jeśli nawet John zapomniał już o Virginii, to nie zapomniał o niej Lenny.

Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił o

czymś. O baseballu? O „Star Trek”? O matce? John wciąż był zły, lecz nie zamierzał

wyrywać go ze snu.

Dobrze, młodzieńcze - pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na

pobłażanie.

Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.

- Czy wszystko w porządku? - szepnęła. - Zastanawiałam się, gdzie jesteś.

- W porządku. - John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował

Jennifer w czoło. Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od początku ich

znajomości. - Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam zamiar obedrzeć go

jutro ze skóry. Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją podarł.

Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer

zmarszczyła brwi.

- Czy zrobił je Lenny? - Sięgnęła w górę i dotknęła ich. - Okropnie wysoko jak na

niego. Musiałby włożyć mnóstwo siły, by wyryć je tak głęboko.

- Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa? Jennifer uśmiechnęła się i

obdarzyła go krótkim pocałunkiem.

- Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.

- Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały

wieczór!

Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach.

Korytarz i schody były wyłożone blado-morelowym dywanem, ściany zaś pokrywały zielone

i morelowe kwiaty.

- Nie miałby na to czasu - zauważyła Jennifer. - Prawie cały wieczór grał ze mną w

„Trivial Pursuit”, potem się wykąpał, zjadł kolację i poszedł prosto do łóżka.

- Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja wcześniej nie zauważyłem - mruknął John. -

Chcesz drinka?

Jennifer przeszła do salonu i usiadła.

- Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.

John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był

obowiązek Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z biura do

domu.

- Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? - powiedziała Jennifer. - Mogłabym

poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.

John nalał drinki.

- Ach ... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to rozmyślnie.

- Może on tego nie zrobił.

- Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?

- Nie unoś się - powiedziała Jennifer. - W końcu to tylko chłopiec.

John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie

obok niej i pocałował ją.

- Mówiłem, ci, że Arnie Walters myśli o kupnie dżipa? - spytał. - Chce przejechać

cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.

- Arnie? W dżipie? Nie wyobrażam sobie.

- Bill Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na najprostsze

pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. - Sięgnął za siebie po gazetę leżącą na stole za sofą. -

Wygląda na to, że posuwają się do przodu z tym remontem Annenberg Center.

Jennifer z uśmiechem patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary. Nie miała

nic przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią kojąco. Nie był typem

człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach. Często niespodziewanie zabierał ją na

obiad we dwoje lub pod działaniem chwili porywał do doliny Brandywine lub nad Poconos,

tak że z chęcią zezwalała mu na wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania gazety, którą

redagował przez cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania okularów i

na kwadrans lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im tak dobrze i

wygodnie, jak gdyby żyli z sobą od łat. Brało się to po części stąd, że oboje przywykli do

towarzystwa drugiej osoby. Jennifer rozwiodła się przed czterema laty ze swoim

wykolejonym mężem Pete’em. Ale poza tym pasowali do siebie. Oboje mieli po czterdzieści

lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje interesowali się muzyką i teatrem, dobrą

kuchnią i sztuką. Ód kiedy zaczęli się spotykać, praktycznie zamieszkali w Filadelfijskim

Muzeum Sztuki.

John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i

kwadratowej szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na pracownika

gazety. Na komodzie leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i drelichowym berecie i

trzeba byłoby wybaczyć każdemu, kto wziąłby go za wąskookiego mężczyznę z reklamy

Camela, zapalającego rozżarzonym patyczkiem papierosa.

Jennifer była bardzo szczupłą ciemną blondynką, o dużych szarozielonych oczach i

ustach, które - zdaniem Johna - wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały powietrze, lub

też robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia News,

pracowała tam jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za Head House Inn na

Society Hill.

Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i

brzoskwiniowym kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbledszego dębu.

Dla Johna było zagadką, dlaczego tak długo pozostawała żoną tego nadętego, zblazowanego

zera, jakim był Pete Marcowicz. Oczywiście, czuł się z tego powodu zazdrosny, choć nie miał

ochoty przyznawać się do tego.

Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na

Trzeciej Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali. Jedynym

pragnieniem Johna było posiadanie BMW i zegarka marki Corum.

Gdy ścienny zegar w holu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i powiedziała:

- Zjadłbyś coś? Jest tylko sałatka z tuńczyka.

- Dbasz o moją linię?

- Myślę o twoim przewodzie pokarmowym.

- Jeśli będę częściej jadł tuńczyka, mój przewód pokarmowy wkrótce upodobni się do

przewodu Flippera.

Jennifer ściągnęła mu okulary.

- Flipper był delfinem, nie tuńczykiem.

Zasiedli do kolacji w kuchni wyłożonej kafelkami. John otworzył butelkę chablis i

nalał do szklanek.

- Mam zamiar od następnego miesiąca sprzedawać kosmetyki dla mężczyzn -

powiedziała Jennifer. - Będzie to nowy, naturalny krem do pielęgnacji skóry dla

dżentelmenów w twoim wieku.

- Patrzysz na mnie tak, jakbyś myślała, że potrzebuję takiego kremu - zaprotestował

John.

- Każdy mężczyzna go potrzebuje - odparła z uśmiechem. - Woskujesz swój

samochód, pucujesz buty, malujesz kreozotem płot, czemu więc nie chcesz poświęcić nawet

dziesiątej części tych zabiegów swej twarzy?

- Myślę właśnie, jak głupio wyglądałbym z twarzą pokrytą kreozotem, to wszystko.

- Przyniosę ci kilka próbek - nalegała Jennifer. - Ogórkowy krem przeciw

zmarszczkom, balsam przepiórczy i naprawdę fantastyczny płyn po goleniu.

John sięgał właśnie po siekaną cebulkę, gdy sufitem wstrząsnął ogłuszający huk, po

którym dobiegł odgłos tłukącego się szkła. Huk był tak głośny, że przez jedną straszliwą

chwilę pomyślał, że cały dom wali im się na głowy.

- Co to było, do diabła? - wykrzyknął.

- Mój Boże - powiedziała Jennifer, blada jak ściana. - Wygląda na to, że zerwał się

dach.

John popędził przez hol i wspiął się na schody. Kiedy remontowali dom, z górnego

piętra usunęli trzy ściany, aby wybudować salę gimnastyczną i łazienkę. Był przekonany, że

znajdzie zawalone stalowe dźwigary, a sypialnię zmienioną w gruzowisko otwarte ku niebu.

Pchnął drzwi do sypialni, a potem stanął i przyglądał się pokojowi w oszołomieniu i

rozpaczy. Jennifer była tuż za nim. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Chodził wśród

potłuczonych lamp, podartych poduszek i rozwalonych szuflad i nie mógł uwierzyć w to, na

co spoglądał.

Sufit nie zawalił się. Jego konstrukcja nie uległa zniszczeniu, lecz ta świeżo urządzona

sypialnia wyglądała teraz jak po napadzie bandy rozwścieczonych chuliganów. Białe

drelichowe kapy na łóżka były rozszarpane na strzępy, poduszki rozprute, potrzaskane

wszystkie lustra. Obrazy powyrywano z ram i pomięto. Tapeta podarta na długie pasy walała

się na podłodze, cały tynk był porysowany. Garderobę w szafach - każdą suknię, koszulę,

płaszcz, każdy but - pocięto, porwano na kawałki.

John podniósł chusteczkę do nosa. Nawet ona była podarta. Upuścił ją na podłogę i w

odrętwieniu spoglądał na pokój. W stłuczonym lustrze nad łóżkiem jego odbicie było blade i

osobliwie wykrzywione, jakby był garbusem.

- Nic z tego nie rozumiem - wyszeptała Jennifer. - Musieli niszczyć to wszystko, gdy

byliśmy na dole.

- Nie wiem, jak mogli to zrobić. Jak, do diabła, dostali się tutaj? I po jakiego diabła to

uczynili? - odrzekł machinalnie John.

- Sądzisz, że są tu jeszcze? - spytała Jennifer, drżąc. - Nie sądzisz... Lenny! -

krzyknęła. - Lenny!

- Zostań tutaj! - nakazał John. Podszedł do nocnego stolika i otworzył go niezdarnie

zesztywniałymi palcami. Bogu dzięki, wandale nie włamali się do tej jednej jedynej szuflady.

Przerzucił numery Reader’s Digest i wyjął rewolwer kalibru.38, który kupił po tym jak

obrabowano ich w Jersey, trzy dni po śmierci Virginii, i kiedy skradziono całą jej biżuterię.

- John, na miłość boską! - jęknęła Jennifer. Próbując zachować spokój, powiedział:

- W porządku, nie zrobię nic głupiego. Wezwij gliny! Ja sprowadzę Lenny’ego.

Aparat telefoniczny w sypialni leżał potrzaskany, więc Jennifer popędziła na dół,

podczas gdy John ruszył korytarzem w stronę pokoju Lenny’ego, ściskając w obu dłoniach

rewolwer.

- Lenny?! - krzyknął. - Lenny?

Wyobraził sobie Lenny’ego siedzącego na łóżku z jakimś szalonym włamywaczem

przykładającym nóż do gardła i zasłaniającym dłonią usta chłopca.

- Lenny, słyszysz mnie? To ja, tata!

Nie było odpowiedzi. W domu panowała cisza, którą mącił jedynie słaby szum ruchu

ulicznego i podenerwowany głos Jennifer rozmawiającej z filadelfijską policją.

Kiedy John doszedł do pokoju Lenny’ego, spostrzegł, że na ścianie jest więcej

głębokich zadrapań, podobnych do tych, które widział wcześniej. Mogło to znaczyć, że

włamywacze byli tu przed jego powrotem i że przez cały ten czas, gdy on i Jennifer żartowali

sobie, czytali, pili martini i jedli kolacje, ci maniacy demolowali ich kosztowną sypialnię.

Stanął przed drzwiami pokoju Lenny’ego i otworzył je szeroko, trzymając rewolwer

wycelowany w sufit. Nie chciał żadnego nieszczęścia. Lenny był ostatnim żywym ogniwem

łączącym go z Virginią.

- Lenny - wyszeptał.

Przypomniał sobie, jak ktoś w filmie „Miami Vice” mówił o wystawianiu się na cel,

więc wszedł szybko do pokoju i uskoczył pod ścianę, by jego sylwetka nie zarysowała się w

świetle korytarza. Przystanął wstrząsany dreszczami i strachem, wdychając zapach

naoliwionej broni. Na szczęście Lenny leżał tam, gdzie go zostawił, wciąż pogrążony we śnie,

z otwartymi ustami. John pochylił się nad nim, by sprawdzić, czy oddycha, a potem

przykucnął, odsunął się od łóżka i rozejrzał po pokoju. Zerknął za drzwi i omal nie wystrzelił,

gdy biały szlafrok Jennifer zawirował przed nim. Otworzył szafkę. Podczołgał się do łóżka

tak, że mógł pod nie zajrzeć. Lufą pistoletu ostrożnie rozchylił zasłony.

Nie było nikogo. Wyglądało na to, że intruzi przebyli pół drogi, idąc korytarzem i

niszcząc ściany, lecz nie dotarli do pokoju Lenny’ego.

John sprawdził okno w pokoju chłopca. Było zamknięte. Spojrzał w dół na brukowany

dziedziniec. Znajdowało się tam małe patio z fontanną i białymi meblami ogrodowymi oraz

rząd siedmiu starannie pielęgnowanych drzew laurowych w glinianych donicach. Nic nie

wskazywało na to, że ktoś się tam ukrywa.

Zwolnił spust rewolweru i wrócił korytarzem, sprawdzając pokój gościnny, drugą

łazienkę, gabinet do pracy, gabinet, w którym Jennifer trzymała Hoovera. Spróbował

otworzyć drzwi na strych. Były zamknięte, a klucz wciąż wisiał obok na haczyku.

- Wszystko w porządku, Jen! - krzyknął. - Lenny wciąż śpi, a oni kimkolwiek byli,

odeszli.

Jennifer wracała na schody. Drżącą ręką przesuwała po włosach i próbowała się

uśmiechać.

- Rozmawiałam z policją. Już kogoś wysłali.

- Zobaczmy lepiej, co zostało skradzione - rzekł John, obejmując ją ramieniem.

- O Boże - powiedziała, kręcąc głową. - Dlaczego ktoś zrobił coś tak bezmyślnego?

- Nie wiem, kochanie. Nie potrafię nawet zgadnąć. Wrócili do zniszczonej sypialni.

John zaczął zbierać kawałki potłuczonej porcelany i ramy od obrazów, podczas gdy Jennifer

zajęła się biżuterią oraz flakonami perfum i kosmetykami. Buteleczki z lakierem do paznokci

rozbito na drobny mak i białe włosie dywanu pokryło się lepkimi różowymi i szkarłatnymi

plamami.

John był załamany, przestał zbierać rozbite kawałki. Jennifer była zaskoczona. Wstała

jednak powoli, marszcząc brwi. Ręce miała pełne pierścionków, naszyjników i brosz.

- Nie zabrali żadnej rzeczy, wiesz. Ani jednej. John pochylił się i rozgarnął stos

biżuterii.

- Jesteś pewna? A pierścionek, który ci dałem po koncercie Philly Pops?

- Jest tutaj. Cały w lakierze do paznokci, ale to da się wyczyścić.

- A zegarek od twojego ojca?

- Leży tam, na podłodze.

John trafił na swoją szufladę wywróconą do góry dnem. Pod spodem znalazł złote

spinki do mankietów, złotą bransoletkę i złoty medalion z Juliuszem Cezarem, który Virginia

podarowała mu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku, kiedy medaliony dla

mężczyzn były jeszcze w modzie.

- To wszystko nie ma sensu - oświadczył John podnosząc medalion i przypatrując się,

jak wiruje na końcu łańcuszka. - Każdy mógłby zastawić to za dwieście, trzysta dolarów, a za

trzy setki kupisz cały wagon towaru.

- Myślisz, że zrobili to narkomani? - spytała Jennifer. Jej oczy zalśniły od łez.

- Tak pomyślałem najpierw. Lecz jeśli to byli narkomani, dlaczego nic nie zabrali?

- Może ich zaskoczyliśmy, pojawiając się na schodach, a może przestraszył ich hałas,

jaki sami zrobili.

- Jennifer - powiedział John - zajęli się tylko tym pokojem. Zniszczyli wszystko,

absolutnie wszystko. Jak myślisz, ile czasu im to zajęło? Spójrz, suknie, płaszcze, obrazy...

wszystko. Albo te buteleczki z lakierem do paznokci... Doszczętnie potłuczone. Wiesz, jak

diabelnie trudno jest rozbić taką buteleczkę? Jeśli mieli czas to zrobić, mieli też czas ukraść,

co tylko chcieli.

Usłyszeli dźwięk syren policyjnych, rozlegający się coraz bliżej. John podszedł do

okna i ujrzał wóz patrolowy oraz nie oznakowany samochód z migotliwym czerwonym

światełkiem umieszczonym na dachu.

- Policja - powiedział i zszedł po schodach, by otworzyć drzwi.

Jennifer wyszła na półpiętro. Słyszała, jak John otwiera drzwi, a potem dotarły do niej

męskie głosy i czyjś kaszel. Kiedy tak stała, korytarzem nadszedł Lenny powłócząc nogami,

w piżamie, z wypiekami na policzkach i rozczochraną głową.

- Jenny - odezwał się - co się stało? Jennifer objęła go mocno.

- Mieliśmy włamanie - powiedziała. - Nie martw się, niczego nie ukradli. Tata i ja

spłoszyliśmy ich. Narobili tylko strasznego bałaganu, to wszystko.

Lenny przyjrzał się sypialni.

- Wywrócili do góry nogami cały wasz pokój?

- Tak, ale jesteśmy ubezpieczeni. Mieliśmy właśnie kupić sobie nowe poduszki i nowy

pled.

- Chcę się napić, okropnie zaschło mi w ustach - powiedział Lenny i po chwili zniknął

w łazience.

John wszedł na schody, a za nim dwaj detektywi i dwaj nie umundurowani

inspektorzy policji. Obaj detektywi byli Mulatami, niezwykle podobnymi do siebie, i kiedy

weszli na półpiętro, zaskoczona Jennifer stwierdziła, że są bliźniakami. Towarzyszyli im dwaj

inspektorzy - Murzyn i biały. Jennifer nie mogła oprzeć się myśli, że dawno nie widziała tak

wyważonej rasowo grupy. Zupełnie jakby stanowili punkt wyjścia do teorii genetyki Mendla.

Jeden z detektywów wystąpił naprzód, z rękami w kieszeniach płaszcza, i przedstawił

się:

- Sierżant Clay. A to detektyw Clay.

Zarówno sierżant, jak i detektyw byli wysokimi mężczyznami o gładkiej cerze i

płaskich twarzach z lekko zakrzywionymi nosami, które zdradzały arabskie pochodzenie.

Obaj nosili moherowe, połyskujące garnitury i czarne mokasyny. Jedyną zauważalną różnicą

było to, że sierżant Clay miał jedno oko brązowe, a drugie szare, oczy detektywa Claya były

brązowe.

- Czy mógłbym na to spojrzeć? - spytał sierżant Clay i otworzył drzwi do sypialni.

Bliźniak wszedł za nim. Dwaj nie umundurowani inspektorzy czekali na półpiętrze. Jeden z

nich coś pilnie notował, a drugi ziewał.

- Tak... narobili trochę bałaganu - zauważył sierżant Clay. - Co zrabowali?

- Najdziwniejsze jest to - odezwał się John - że prawdopodobnie nie wzięli absolutnie

nic. Wywrócili tylko wszystko do góry nogami.

Detektyw Clay przykucnął i pochylił się nisko nad podłogą, podpierając się

rozpostartymi palcami jednej dłoni. Jego nozdrza rozszerzyły się lekko, jak gdyby próbował

rozróżnić jakiś słaby, podejrzany zapach.

- Potłukli wszystko - wtrąciła Jennifer. - Nie ma rzeczy, której by nie uszkodzili.

Sierżant Clay chodził po pokoju, uważnie przyglądając się. Wreszcie zapytał:

- Jak się państwu wyd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin