Christie Agata - Samotna wiosną.pdf

(579 KB) Pobierz
Microsoft Word - Agata Christie - Samotna wiosną
1
MARY WESTMACOTT
CZYLI
AGATHA CHRISTIE
SAMOTNA WIOSNĄ
PRZEŁOŻYŁA BOGUMIŁA MALARECKA
TYTUŁ ORYGINAŁU ABSENT IN THE SPRING
Nie było mnie przy tobie wiosną…
W. Szekspir, sonet 98, przekład St. Barańczaka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joan Scudamore wpatrywała się zmrużonymi oczami w półmrok jadalni. Niewielka
wada wzroku powodowała, że Joan Scudamore nie widziała dobrze na odległość.
Ależ to jest… nie, to niemożliwe… a jednak tak, to ona. Blanche Haggard.
Nadzwyczajne — spotkać szkolną przyjaciółkę, której się nie widziało od… od
ładnych piętnastu lat, właśnie tu, na pustyni.
W pierwszej chwili ucieszyła się; była z natury osobą towarzyską i zawsze
chętnie spotykała się z przyjaciółmi czy znajomymi.
Ale, ale, pomyślała, jakże ta biedaczka zmieniła się, jak się postarzała. A
przecież nie może mieć więcej… niż ile? Czterdzieści osiem lat?
Odruchowo spojrzała w lustro, które szczęśliwym trafem wisiało tuż obok jej
stolika. To, co w nim zobaczyła, wprawiło ją w jeszcze lepszy nastrój.
Doprawdy, świetnie się trzymam…
Oto miała przed sobą szczupłą kobietę w średnim wieku o osobliwie gładkiej
twarzy, brązowych, ledwo dotkniętych siwizną włosach, sympatycznych, niebieskich
oczach i pogodnym uśmiechu. Ta kobieta była ubrana w lekki, gustowny kostium i
nosiła spoiych rozmiarów torebkę wypakowaną nieodzownymi w podróży drobiazgami.
Joan Scudamore podróżowała z Bagdadu do Londynu drogą lądową. Pierwszy etap
podróży odbyła pociągiem. Najbliższą noc miała przespać w zajeździe kolejowym, a
rankiem wyruszyć w dalszą drogę samochodem.
Przyczyną jej pośpiesznego wyjazdu z Anglii była niespodziewana choroba
młodszej córki: Joan Scudamore doskonale zdawała sobie sprawę z niezaradności
Williama (swojego zięcia); wiedziała, że w domu potrzebny jest ktoś, kto się o
wszystko zatroszczy.
No cóż, kryzys minął. Wystarczyło, że wzięła sprawy w swoje ręce: dziecko,
William, wracająca do zdrowia Barbara — zaplanowała wszystko po kolei i
wszystkim sprawom nadała odpowiedni bieg. Dzięki Bogu, pomyślała, zawsze miałam
głowę na karku.
William i Barbara byli pełni wdzięczności. Nalegali, by nie śpieszyła się z
powrotem do domu, by została dłużej, lecz ona z uśmiechem na ustach, aczkolwiek
z odrobiną żalu w sercu, odmówiła. Oczywiście przez wzgląd na Rodneya, biednego,
poczciwego Rodneya, tkwiącego w Crayminster po uszy w pracy, bez nikogo (poza
służbą), kto by dbał o jego wygody.
— Zresztą — powiedziała — i jakaż ona jest, ta służba?
— Twoja służba, mamo, jest zawsze perfekcyjna. Już ty potrafisz o to zadbać!
— odparła Barbara.
Roześmiała się, niemniej uwaga córki sprawiła jej przyjemność. Ostatecznie
każdy jest łasy na pochwały. Zastanawiała się tylko, czy to, że dom sprawnie
funkcjonuje, a ona całkowicie mu się poświęca, nie jest zbyt oczywiste dla jej
rodziny.
To jednak wcale nie oznaczało, że chciała w jakikolwiek sposób tę swoją
rodzinę krytykować. Tony, Averil i Barbara byli wspaniałymi dziećmi, a ona i
Rodney mogli być dumni z ich wychowania, a także z ich życiowych sukcesów.
Tony gdzieś w Rodezji uprawiał pomarańcze, Averil po chwilowym szaleństwie,
które swego czasu spędzało jej rodzicom sen z powiek, ustatkowała się i została
2
żoną bogatego i czarującego maklera. Mąż Barbary miał dobrą posadę w Iraku, w
Departamencie Robót Publicznych.
Cała trójka była i ładna, i zdrowa, i dobrze ułożona; można powiedzieć, że
Joan i Rodneyowi naprawdę się poszczęściło. Jednakże ona (na swój prywatny
użytek), raczej skłaniała się ku opinii, że szczęście szczęściem, ale było w tym
wszystkim sporo ich, rodziców, zasługi. Ostatecznie dali swoim dzieciom
nadzwyczaj staranne wychowanie i nie szczędząc trudu, dobierali odpowiednie
nianie i guwernantki, a potem szkoły, i zawsze na pierwszym miejscu stawiali
dobro i powodzenie dzieci.
Odwróciła wzrok od swego odbicia w lustrze. To całkiem miłe uczucie,
pomyślała, zdawać sobie sprawę, że odniosło się sukces w tym, co się miało do
zrobienia. Nigdy nie myślałam o własnej karierze lub o czymś w tym guście.
Wystarczała mi pozycja żony i matki. Poślubiłam mężczyznę, którego kochałam,
temu mężczyźnie powiodło się w pracy, choć prawdopodobnie jest w tym trochę
mojej zasługi. Ile też może zdziałać czyjś zbawienny wpływ! Drogi, drogi Rodney!
Na samą myśl, że wkrótce go zobaczy, zrobiło jej się ciepło na duszy. Po raz
pierwszy rozstała się z nim na dłużej. Jakże szczęśliwe i spokojne życie wiodą
razem…
No cóż, pomyślała, określenie „spokojne” być może niezupełnie odpowiada
rzeczywistości. Życie rodzinne nigdy nie jest tak do końca spokojne. Letnie
wakacje, choroby zakaźne, odpadające lynny w zimie. Zresztą życie, w ogóle, to
nic innego jak jeden ciąg drobnych dramatów. A Rodney zawsze pracował ciężko,
być może ciężej, niż pozwalało mu na to zdrowie. Choćby wtedy, sześć lat temu,
kiedy był tak potwornie wyczerpany. On, wypadało jej przyznać ze skruchą, nie
trzyma się tak dobrze jak ona. Przygarbił się, a w jego włosach pojawia się
coraz więcej srebrnych nitek. Nie mówiąc już o tym jego zmęczonym, wiecznie
przygaszonym spojrzeniu.
No cóż, życie jest życiem. Ale teraz, kiedy dzieci założyły swoje rodziny,
kiedy kancelaria przynosi niezgorsze zyski, a nowy partner wniósł świeżą
gotówkę, Rodney mógłby do wszystkiego podchodzić bardziej beztrosko. On i ja
moglibyśmy mieć więcej czasu dla siebie. Powinniśmy prowadzić bardziej otwarty
dom i od czasu do czasu spędzić tydzień albo dwa w Londynie. Rodney, być może,
mógłby grywać w golfa. Doprawdy, sama nie rozumiem, dlaczego do tej pory nie
namówiłam go na golfa. Przecież sport to samo zdrowie, zwłaszcza dla kogoś, kto
spędza całe dnie za biurkiem.
Rozważywszy problem golfa, pani Scudamore ponownie spojrzała w kierunku
kobiety, co do której była przekonana, że jest jej dawną przyjaciółką ze szkoły.
Blanche Haggard. Jakże ją uwielbiała, kiedy były razem w St Anne. No i nie
ona jedna. Na punkcie Blanche szalały dosłownie wszystkie dziewczęta. Blanche
Haggard była absolutnie przebojowa, zabawna i doprawdy, śliczna. Teraz, kiedy
się patrzy na tę chudą, niespokojną, zaniedbaną, podstarzałą kobietę, wszystko
wydaje się takie dziwne. No i ta jej suknia! Och, ona wygląda — strach
powiedzieć — wygląda przynajmniej na sześćdziesiątkę…
Oczywiście, pomyślała, Blanche Haggard miała bardzo nieszczęśliwe życie.
Nagle ogarnęło ją zniecierpliwienie. Nieszczęśliwe, też mi coś! Ostatecznie
sama była sobie winna. Kiedy się ma dwadzieścia jeden lat, cały świat u swych
stóp, urodę, pozycję i całą tę resztę, nie rzuca się wszystkiego dla kogoś tak
beznadziejnego jak ów mężczyzna. A Blanche to właśnie zrobiła. Blanche rzuciła
wszystko dla weterynarza! Tak, ni mniej, ni więcej — dla weterynarza!
Weterynarza, a co gorsza żonatego. Oczywiście, rodzina Blanche zachowała się z
godną pochwały stanowczością: zabrała ją w jeden z tych przyjemnych rejsów
dookoła świata. Ale Blanche, gdzieś w Algierze czy Neapolu, wymknęła się
rodzinie, wróciła do domu i zeszła się z nim na powrót. Naturalnie on stracił
swoją praktykę i zaczął pić, a poza tym jego żona nie chciała dać mu rozwodu.
Ostatecznie on i Blanche wyjechali z Crayminster i słuch o nich zaginął. Trzeba
trafu, że któregoś dnia spotkały się obie w Londynie u Harrodsa, w dziale z
obuwiem, i z krótkiej, dyskretnej rozmowy (o to, by rozmowa była dyskretna,
starała się Joan; Blanche nigdy i w żadnym magazynie nie zachowywała się
dyskretnie) dowiedziała się, że Blanche jest teraz żoną kogoś, kto się nazywa
Holliday, kto pracuje w ubezpieczeniach, lecz że jej się zdaje, iż on wkrótce z
tej posady zrezygnuje, ponieważ chce napisać książkę o Warrenie Hastingsie* i
3
chce poświęcić temu swój cały czas, a nie jakieś nędzne resztki dnia, jakie by
mu zostawały po powrocie z biura.
Na jej nieśmiałą uwagę, że pan Holliday ma niewątpliwie jakieś prywatne
dochody, Blanche odparła beztrosko, że skądże, ani centa! Joan powiedziała na
to, że może w tej sytuacji nie powinien rzucać pracy, zanim się nie upewni, że
książka odniesie sukces. Zapytała, czy wydawnictwo ją zamówiło? Dowiedziała się,
że nie. Co więcej, Blanche, nawet nie sądziła, by książka miała powodzenie, bo
chociaż Tom bardzo się do niej zapalił, to przecież brakowało mu w tym względzie
doświadczenia. Wówczas Joan powiedziała dość ciepło, że w takim wypadku Blanche
powinna zachować rozsądek i nie pozwolić na coś takiego, na co ta odpowiedziała
zdziwionym spojrzeniem i czymś w rodzaju:
— Ależ on chce pisać, biedaczysko. On chce tego bardziej niż czegokolwiek.
— Zatem trzeba być mądrym za dwoje — padło z jej strony.
Blanche tylko się roześmiała i zauważyła, że kto jak kto, ale ona nigdy nie
była dość mądra, nawet jeśli chodzi o samą siebie!
Niestety, pomyślała Joan, tak się składa, że to prawda. Rok później zobaczyła
Blanche w restauracji w towarzystwie kobiety o wyzywającym wyglądzie i dwóch
pozujących na artystów mężczyzn.
A potem, pięć lat później, Blanche listownie poprosiła ją o pożyczenie
pięćdziesięciu funtów. Napisała, że jej mały synek musi być operowany. Joan
wysłała jej zatem dwadzieścia pięć i miły list, w którym prosiła o dokładniejsze
zrelacjonowanie tej przykrej historii. Odpowiedzią była kartka pocztowa z
nabazgranym w pośpiechu jednym jedynym zdaniem: Brawo, Joan. Wiedziałam, że nie
dasz mi zginąć — co na swój sposób było miłe, choć raczej niezbyt zadowalające.
Po tym epizodzie zapadła cisza. I oto teraz, w bliskowschodnim zajeździe
kolejowym, oświetlonym chybotliwym płomieniem skwierczących lamp naftowych,
pośród zaduchu powstałego z mieszaniny zapachów zjełczałego baraniego tłuszczu,
nafty i środków owadobójczych zjawia się tamta przyjaciółka sprzed lat,
nieprawdopodobnie stara, o nieprawdopodobnie pospolitym wyglądzie i, jakby tego
było mało, w podniszczonej garderobie.
Blanche skończyła obiad pierwsza i właśnie zmierzała ku drzwiom, kiedy
podchwyciła spojrzenie kobiety. Stanęła jak wryta.
— Na Mojżesza, przecież to Joan! Przystawiła sobie krzesło i już po chwili
gadały
jak najęte. Niebawem Blanche powiedziała:
— Świetnie się trzymasz, moja droga. Wyglądasz na trzydziestkę, nie więcej.
Gdzieś się uchowała? W chłodni?
— No, niezupełnie. Mieszkam w Crayminster.
— Urodzona, wychowana, poślubiona i pogrzebana w Crayminster — zauważyła
Blanche.
— Sądzisz, że to źle? — zaśmiała się Joan.
Blanche potrząsnęła głową.
— Nie. Powiedziałabym, że całkiem dobrze. Co słychać u twoich dzieci? Miałaś
ich kilkoro, prawda?
— Tak, troje. Syna i dwie córki. Syn jest w Rodezji. Córki wyszły za mąż.
Jedna mieszka w Londynie, a druga aż w Bagdadzie. Właśnie byłam u niej w
odwiedzinach. Nazywa się po mężu Wray, Barbara Wray.
— Widziałam ją. Miły dzieciak. Nie zdaje ci się, że dość młodo wyszła za mąż?
— Nie, nie sądzę — Joan odpowiedziała chłodno. — Wszyscy bardzo lubimy
Williama, no i są ze sobą szczęśliwi.
— Tak, wygląda na to, że wszystko się między nimi ułożyło. Prawdopodobnie
dzięki dziecku. Tak czy inaczej, jak się ma dziecko, trzeba się ustatkować. Co
nie znaczy — dodała Blanche w zamyśleniu — że ja się kiedykolwiek ustatkowałam.
Byłam bardzo przywiązana do moich córek, Len i Mary. A przecież kiedy pojawił
się Johnnie Pelham, odeszłam z nim bez chwili zastanowienia.
Joan popatrzyła na nią z dezaprobatą.
— No wiesz, Blanche. Jak mogłaś?
— Chcesz powiedzieć, że postąpiłam niegodziwie, tak? Oczywiście zostawiłam je
pod dobrą opieką. Tom je zawsze uwielbiał. Ożenił się z miłą dziewczyną,
prawdziwą domatorką. Pasowała do niego o wiele bardziej niż ja. Karmiła go
przyzwoicie, naprawiała mu bieliznę i tak dalej. Kochany Tom, kochany
4
pieszczoch. A wiesz? Jeszcze wiele lat potem przysyłał mi na Boże Narodzenie i
na Wielkanoc kartki z życzeniami. To bardzo ładnie z jego strony, nie sądzisz?
Joan nie odpowiedziała. Była pełna sprzecznych myśli. Przede wszystkim nie
mogła się nadziwić, że to coś, to, co miała przed sobą, mogło być Blanche
Haggard, tamtą dobrze wychowaną, błyskotliwą dziewczyną, najlepszą uczennicą St
Anne. To coś, czyli ta doprawdy niechlujna kobieta, tak bezwstydnie obnażająca
wstrętne szczegóły ze swego życia, i to tak niezwykle prostackim językiem! A
przecież to właśnie ona, Blanche Haggard, zdobyła w St Anne nagrodę za
angielski!
Blanche podjęła poprzedni wątek.
— Zabawne, że ta mała Barbara Wray jest właśnie twoją córką, Joan. Choć to
tylko pokazuje, jak ludzie się mylą. Wiesz, kiedy jakaś dziewczyna wychodzi za
pierwszego chłopaka, który jej się nawinął, to zaraz każdy podejrzewa, że
prawdopodobnie była bardzo nieszczęśliwa w domu i że był to jedyny sposób, aby z
niego uciec.
— Śmieszne, doprawdy. Powiedz mi, kto wymyśla takie brednie?
— Nie mam pojęcia. Jeśli o mnie chodzi, jestem pewna jednego: tego
mianowicie, że ty zawsze byłaś godną podziwu matką. Nie wyobrażam sobie, byś
potrafiła się złościć albo byś była nieuprzejma, wobec kogokolwiek.
— To miło z twojej strony, Blanche. Cóż, zdaje mi się, że stworzyliśmy naszym
dzieciom bardzo szczęśliwy dom i zrobiliśmy wszystko dla ich dobra. Myślę, że to
bardzo ważne, by się żyło w przyjaźni z własnymi dziećmi.
— Bardzo ładnie, pod warunkiem, że się potrafi.
— Och, dlaczego nie? Rzecz polega jedynie na tym, by pamiętać własną młodość
i umieć się postawić na miejscu dzieci. Rodney i ja zawsze staraliśmy się tak
postępować.
— Rodney? Czekaj, czekaj… poślubiłaś jakiegoś prawnika, tak? No jasne,
bywałam w tej ich kancelarii, kiedy Harry starał się rozwieść z tą swoją okropną
żoną. Jestem przekonana, że rozmawialiśmy wówczas z twoim mężem, z Rodneyem
Scudamore’em. Był niezwykle miły i uprzejmy i miał dla nas mnóstwo zrozumienia.
Chcesz powiedzieć, że byłaś mu wierna przez te wszystkie lata? Żadnego skoku w
bok?
— Żadne z nas nie miało żadnych skoków w bok — odparła Joan raczej chłodno. —
Rodney i ja absolutnie sobie wystarczaliśmy.
— Oczywiście, ty zawsze byłaś zimna jak ryba. Natomiast twój mąż, jak mi się
zdaje, potrafił robić do kobiet słodkie oczy!
— No wiesz, Blanche!
Joan aż poczerwieniała. Jej Rodney miałby robić do kobiet słodkie oczy! Coś
podobnego!
I nagle, wbrew samej sobie, powzięła myśl, myśl szybką niby jedno mignięcie
tamtego węża na zakurzonej drodze tuż przed samochodem, nie dawniej jak wczoraj;
jedno mignięcie — zielony zygzak, który znikł, nim dobrze zdążyła go zobaczyć.
Ten zielony zygzak składał się z dwu słów, wyskakujących z dna pamięci i znów
zapominanych.
Panna Randolph…
To prawda, te dwa słowa odeszły w niepamięć, nim zdążyła je sobie uświadomić.
Blanche zrobiła skruszoną minę.
— Przepraszam, Joan. Lepiej chodźmy do drugiej sali na kawę. Wiesz, że zawsze
miałam parszywe myśli.
— Ależ skąd — zaprotestowała Joan, i to szczerze.
Blanche wyglądała na rozbawioną.
— Jak to, czyżbyś nie pamiętała? Nie pamiętasz czasów, kiedy się wymykałam na
spotkania z chłopcem od piekarza?
Joan zrobiła niewyraźną minę. Zapomniała o tamtej historii. Zresztą wówczas
doszukiwała się w niej odwagi i… tak, i romantyzmu. No cóż, w gruncie rzeczy
wszystko razem było wulgarne i nieprzyjemne.
Blanche, sadowiąc się w wiklinowym krześle i przywołując kelnera, śmiała się
beztrosko.
— Niewątpliwie byłam nad wiek rozwinięta. I to potwornie. Och, w porządku,
zawsze działałam na własną zgubę. Zawsze za bardzo durzyłam się w mężczyznach.
No i zawsze trafiałam jak kulą w płot! Fantastyczne, nieprawda? Najpierw Harry,
5
niezły nicpoń, tyle że niesamowicie przystojny. A potem Tom, typ mężczyzny, o
którym się mówi, że prochu to on nie wynajdzie, choć na swój sposób i za nim
szalałam. Johnnie Pelham — o tak, z tym bawiłam się całkiem nieźle, ale nie za
długo. Gerald? Cóż, z Geralda, jak i z innych, też nie miałam wiele pociechy…
W tym momencie kelner przyniósł kawę, przerywając tym samym coś, co w uszach
Joan brzmiało jak szczególnie niesmaczna wyliczanka. Skrzywiła się.
— Przepraszam, Joan, chyba cię zszokowałam. Moja dawna przyjaciółka nadal tak
samo pruderyjna, mam rację, czyż nie?
— Powiedziałabym, że zawsze stać mnie na tolerancję wobec bliźnich. — Joan
zdobyła się na uprzejmy uśmiech, po czym dodała dość niezręcznie: — Chcę tylko
powiedzieć, że jest mi przykro.
— Czyżby z mojego powodu? To milo z twojej strony, kochanie, lecz proszę,
daruj sobie współczucie. Przez te wszystkie lata świetnie się bawiłam.
Nie mogła się powstrzymać od obrzucenia byłej przyjaciółki choćby ukradkowym
spojrzeniem. Doprawdy, czyżby ta nie miała pojęcia o swoim godnym ubolewania
wyglądzie? Te niestarannie pokryte henną włosy, ten poplamiony, przeładowany
tanimi błyskotkami strój, ta wynędzniała, pomarszczona twarz — twarz starej,
wypacykowanej kobiety, kobiety podejrzanej konduity!
— Tak, masz rację, Joan — powiedziała Blanche, a ton jej głosu spoważniał. —
Ty swoje życie obróciłaś w sukces. Jeśli chodzi o mnie, ja, no cóż, ja swoje
pogmatwałam. Ja upadłam, ty… nie, ty się nawet nie wspięłaś, ty po prostu wciąż
trwasz na swoim miejscu jak typowa dziewczyna z St Anne, taka, która odpowiednio
wychodzi za mąż i z której dawna szkoła zawsze może być dumna!
Tak, pomyślała Joan, St Anne, nasza dawna szkoła, to niezły temat do rozmowy.
— To były piękne czasy, prawda? — zapytała ochoczo, jednak Blanche skwitowała
to pytanie wzruszeniem ramion.
— Bo ja wiem? Takie sobie. Czasami się nudziłam. To wszystko było takie
kołtuńskie, takie niesamowicie zdrowe od samych korzeni. Za wszelką cenę
chciałam się stamtąd wyrwać, chciałam poznać świat. Zgoda — wykrzywiła śmiesznie
usta — poznałam go. I to jak!
— A co właściwie robisz w tym zajeździe? Wracasz do Anglii razem z
jutrzejszym konwojem?
Pomyślała, że w końcu musiała ją o to zapytać. Doprawdy nie życzyłaby sobie
mieć za towarzyszkę podróży kogoś takiego jak Blanche Haggard. Co innego
przypadkowe spotkanie z dawną przyjaciółką, a co innego wspólna podróż przez
całą Europę. No i jak długo można wspominać dawne czasy?
Blanche uśmiechnęła się szeroko.
— Nie, wybieram się w drugą stronę. Do Bagdadu. Do męża.
— Do męża?
Czyżby Blanche mogła mieć kogoś tak godnego szacunku jak mąż…?
— Tak. Jest inżynierem na kolei. Nazywa się Donovan.
— Donovan? — Joan potrząsnęła głową. — Nie przypominam sobie, bym poznała
kogoś o takim nazwisku.
Blanche zaśmiała się.
— Nie wątpię, moja droga. Chyba nie należy do twojej sfery. Tak czy inaczej,
pije jak szewc. Za to serce ma na dłoni. I choć cię to może zaskoczy, świata
poza mną nie widzi.
— Tak powinno być — Joan zgodziła się równie lojalnie, co łaskawie.
— Niech żyje Joan i niech żyją pozory! Przecież widać na twojej twarzy, jak
dziękujesz Bogu, że jadę w przeciwną stronę. Obawiasz się, że w ciągu pięciu dni
podróży mogłabym złamać twego chrześcijańskiego ducha. Tylko nie próbuj
zaprzeczać. Wiem, kim się stałam. Prostacki umysł, pospolity wygląd… tak właśnie
o mnie myślisz. W porządku, jednak bywają gorsze rzeczy.
Joan pomyślała, że chyba jednak nie. Zdawało jej się, że upadek Blanche to
wystarczająca tragedia jak na kobietę.
Blanche mówiła dalej.
— Obyś miała udaną podróż, choć, szczerze mówiąc, wątpię. Wygląda na to, że
zaczyna się pora deszczowa. Jeśli tak, możesz utknąć gdzieś na długo, bez żadnej
łączności ze światem.
— Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Straciłabym rezerwacje na pociągi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin