Sanxay Holding Elizabeth - Czysta sprawa.rtf

(429 KB) Pobierz

Elisabeth Sanxay

Holding

Czysta sprawa

Przekład: Iwona Chamska

C&T Toruń

 

Rozdział pierwszy

Luda Holley co wieczór pisała do męża, przebywającego gdzieś na Pacyfiku. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej listy są nudne, ale wie-działa, że dają komandorowi Holleyowi obraz życia spokojnego i po-godnego jak niewielkie górskie jezioro.

„Drogi Tomie", pisała. „Dziś pada deszcz."

Skreśliła i siedziała przez chwilę, spoglądając w okno. Po szybie srebrzystym strumieniem spływał deszcz. Nie ma sensu pisać mu o tym, pomyślała. To zabrzmi dość ponuro. „Zakwitły krokusy", napi¬sała i znów się zatrzymała. To już trzecia wiosna z kolei, kiedy kwitną krokusy, a ty ich nie zobaczyłeś. Twoja córka, cudowna mała Bee, do-rasta bez ciebie, Tom. Potrzebuję cię, Tom. Boję się.

Jednym z jej małych kłamstewek było udawanie, że nie ma już ochoty palić. Trudno było dostać papierosy. Miała kłopot z kupowa-niem ich dla ojca. Kiedy palił, siadała obok i potrząsała głową. Nie, ta-to, dziękuję. Już w ogóle nie mam ochoty palić.

A jednak w swoim pokoju miała schowanych kilka papierosów na specjalne okazje. Wyjęła jednego i zapaliła. Oparła plecy o fotel. Była wysoką, szczupłą, wręcz chudą kobietą, nie wyglądającą na swoje trzydzieści osiem lat. Miała poważną twarz o ciemnej karnacji i pięk¬ne, ciemne oczy. W gruncie rzeczy była piękna, ale sama już chyba o tym zapomniała, straciła tę odrobinę kokieterii, jaką kiedyś posia¬dała.

Tego deszczowego wieczoru w domu było bardzo cicho. Jej syn, David, położył się wcześnie, stary pan Harper, jej ojciec, czytał w sa-lonie, służąca Sibyl przestała się kręcić w pokoju na górze.

Bee zamknęła się w swoim pokoju, zbuntowana i wściekła, pew¬nie płakała. Nie radzę sobie z nią zbyt dobrze, pomyślała Lucia Holley.

 

Gdybym była jedną z tych mądrych, uśmiechniętych, tolerancyjnych matek ze sztuk i książek. Ale nie, nie jestem mądra i nie jestem tole-rancyjna w stosunku do tego człowieka. Nienawidzę go.

Gdyby Tom tu był, pomyślała, pozbyłby się tej bestii. Gdyby David był starszy... Albo gdyby ojciec był młodszy... Nie ma nikogo. Sama muszę się tym zająć i nie radzę sobie najlepiej.

Z ciężkim sercem wspominała wizytę w Nowym Jorku, w małym, obskurnym hoteliku w środku miasta, gdzie mieszkał Ted Darby. Pa-miętała, jak się czuła i jak wygłądała, stojąc przed recepcją, prosząc bladego, wyniosłego recepcjonistę, by zawiadomił pana Darby, że ktoś go oczekuje. W starym, tweedowym płaszczu, szarych, bawełnia¬nych rękawiczkach i okrągłym, filcowym kapeluszu prezentowała się jak wieśniaczka i już była na przegranej pozycji. Nie wyglądała na mą¬drą, pogodną, obytą w świecie matkę, którą chciała być.

              Pan Darby zaraz zejdzie — powiedział recepcjonista.

Usiadła na ławce pokrytej zielonym pluszem, czekała i czekała

w niewielkim, ponurym hallu. Kiedy usiadł obok niej odźwierny w mundurze, zrozumiała, że ławeczka jest przeznaczona dla niego i jego kolegów. Był to starszy pan. Pomyślała, że jeśli teraz szybko wstanie i odejdzie, urazi go, więc siedziała tam jeszcze, kiedy Ted Darby wychodził z windy.

Szedł w jej kierunku, wyciągając dłoń.

              Pani jest na pewno matką Bee — powiedział.

Popełniła błąd, podając mu dłoń, ale jeszcze nigdy nie odmówiła nikomu podania dłoni. To był odruch.

              Może byśmy poszli do kawiarni? — zaproponował. — O tej

porze dnia jest tam spokojnie.

Małe, słabo oświetlone pomieszczenie pachniało piwem i werni-ksem. Usiedli przy narożnym stole. Rzuciła mu szybkie, pełne oczeki-wania spojrzenie i milczała. Wyglądał znacznie gorzej, niż się spo-dziewała, chudy blondyn z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy. Cherlawy, pomyślała, i ubrany z dozą teatralnej nonszalancji w pa-stelowo-niebieski płaszcz, ciemnoniebieski, flanelowy garnitur i zam-szowe mokasyny.

Odmówiła drinka, a on zamówił dla siebie żytniówkę. Znów był na silniejszej pozycji. Był spokojny, zrelaksowany, a ona czuła się okropnie.

 

              Nie chcę, żeby moja córka widywała się z panem, panie Darby

— powiedziała w końcu.

              Droga pani, czy nie Bee powinna o tym decydować? — zapy¬

tał.

              Nie — odparła Lucia. — To jeszcze dziecko. Ma dopiero sie¬

demnaście lat.

              Zdaje mi się, że w przyszłym miesiącu będzie mieć osiemna¬

ście.

              To nie ma znaczenia, panie Darby. Jeśli nie przestanie się pan

widywać z Beatrice, będzie się musiał tym zająć mój prawnik.

              Czym się zająć, droga pani?

              Wiem, że pan jest żonaty — odparła.

              Ależ, droga pani — odparł ze śmiechem — co w tej sprawie

może zrobić pani prawnik? W końcu to nie żadna zbrodnia.

              Pan nie powinien widywać się z Bee.

              Coś takiego... — zaprotestował. — Ta biedna dziewczyna

mówiła mi, że wiedzie straszliwie nudne życie, a chciałaby bywać

w świecie, poznawać ciekawych ludzi. Chętnie ją wprowadzę do to¬

warzystwa. Wie, że jestem w trakcie rozwodu, ale jej zdaniem to nie

jest powód, żeby się ze mną nie spotykać.

Spotkanie okazało się nie tylko zupełnie nieskuteczne, ale wręcz szkodliwe. Ted powiedział o nim Bee, a ta była bardzo zła.

              Ted jest taki dobry, tylko się z tego śmiał — powiedziała mat¬

ce — ale mnie to nie śmieszy. To najbardziej upokarzająca, najgorsza

rzecz, jaka mi się przydarzyła.

              Bee — rzekła Lucia—jeśli mi nie obiecasz, że nie będziesz się

z nim więcej widywać, zabiorę cię z tej szkoły plastycznej.

              Nie zabierzesz mnie ze szkoły i nic ci nie obiecam.

              Bee, Bee, kochana, zaufaj mi. Chodzi mi tylko o twoje dobro.

              To ty mi zaufaj — płakała Bee. — Ted jest najciekawszym czło¬

wiekiem, jakiego dotąd spotkałam. On zna wielu ludzi, artystów, ak¬

torów. Nie mam z nim jakiegoś nieprzyzwoitego romansu.

              Wiem, że nie — odparła Lucia — ale, Bee, musisz mi uwierzyć

na słowo... to nie jest odpowiedni dla ciebie mężczyzna.

              Nie wierzę ci — odpowiedziała Bee. — Myślisz, że wszystko

wiesz, ale tak naprawdę jesteś po prostu strasznie staromodna. Nie

możesz zrozumieć osoby takiej jak Ted.

 

Lucia Holley niechętnie użyła ostatecznego argumentu:

              Bee, jeśli nie obiecasz mi, że przestaniesz się z nim spotykać,

nie dostaniesz pieniędzy na przejazdy i kieszonkowego.

              Nie zrobisz tego! — krzyknęła Bee.

              Zrobię wszystko, żeby cię powstrzymać — odparła Lucia.

Nie żartowała. Tydzień temu dzwoniła do niej kuzynka, Vera Rid-

gewood: „Lucia, kochanie, zastanawiam się, czy wiesz, że twoje uko-chane dziecko zadaje się z podejrzanie wyglądającym typem. Dwa ra-zy widziałam ich razem w barze «Marino», a dzisiaj wchodzili do lo¬kalu na Madison Avenue."

To nic nie znaczy, pomyślała Lucia i bez zbędnego zdenerwowa¬nia zapytała o to Bee.

              Bee, kochanie, chodzisz z kimś ze szkoły plastycznej do baru?

              Z Tedem Darbym — odparła Bee. — On nie chodzi do szkoły

plastycznej. Pracuje w branży teatralnej.

              Wolałabym, żebyś nie chadzała z nikim do baru.

              Piję tylko piwo imbirowe.

              Ale mnie się nie podoba, że chodzisz do baru. Nie możesz iść

z tym chłopakiem do cukierni?

 

              To nie jest chłopak — odparła. — Ma trzydzieści pięć lat.

Teraz Lucia zaczęła się denerwować.

              Więc zaproś go tutaj — powiedziała.

              Nie będę go tu na siłę ciągnąć — rzekła Bee. — Zresztą i tak by

nie przyszedł. Rozmawialiśmy już o tym i powiedziałam mu, że kiedy

się dowiesz, że jest żonaty, nie pozwolisz mu nawet wejść do domu.

Chyba ją źle wychowałam, pomyślała Lucia, obserwując deszcz spływający po oknie. Tyle popełniłam błędów w wychowaniu Bee, już kiedy była mała. Nie podobali mi się jej koledzy. Denerwowałam się, kiedy zmieniała z jakiegoś powodu zdanie. Z Davidem poszło mi le¬piej. Gdyby tu był Tom, wiedziałby, co jej powiedzieć. Już dobrze, ka-czuszko...! Rzeczywiście, kiedyś wyglądała jak mała, żółta kaczuszka ze zmierzwionymi piórkami.

Wstała i z ciężkim sercem podeszła do okna. Była niespokojna. Deszcz wartkim strumieniem płynął po oknie, błyszcząc jak olej. Drzewa kiwały się na wietrze. Na końcu ścieżki rysował się dziwacz-ny, długi kształt hangaru na łodzie, stojącego na tle niewidocznej z okna wody.

8

 

Tak tu pusto, pomyślała. Nie powinniśmy byli się tu przeprowa-dzać. Nie ma tu ludzi. Davidowi to nie przeszkadza, ale gdyby Bee po-znała jakichś miłych chłopców, może to by się nie wydarzyło. Może.

Ktoś był w hangarze. Zauważyła błysk ognia, który potem roz-pierzchł się na boki i zgasł. Po chwili zauważyła drugi błysk, świecący mocno przez chwilę. Ktoś tam zapalał zapałki. Włóczęga? Jakiś pijak? Podpali hangar. Powinnam powiedzieć...

Nie, nie powiem ojcu ani Davidowi. Nie będą ryzykować. Sama też tam nie pójdę. Jeśli naprawdę podpali hangar, deszcz ugasi pożar, zanim dotrze do domu. Póki nie wchodzi tutaj...

Chciała się upewnić, czy wszystkie zamki są zamknięte i okna za-bezpieczone. Wyszła z pokoju. W kapciach cicho poruszała się po ko-rytarzu. Zeszła po schodach, a na dole zauważyła Bee, która ostrożnie zdejmowała łańcuch z drzwi. Podeszła do niej.

              Bee — powiedziała cicho — gdzie ty się wybierasz?

              Wychodzę — odparła Bee.

Miała na sobie przezroczysty, jasnoniebieski płaszcz przeciwde-szczowy. Blond włosy rozdzieliła na środku przedziałkiem i puściła luźno na ramiona. Zmrużyła niebieskie oczy, a usta wykrzywiła po-gardliwie. Lucia pomyślała, że wygląda pięknie i strasznie.

              Pada. Nie chcę, żebyś wychodziła.

              Przepraszam, ale wychodzę — odparła Bee.

Wyraziła się jasno.

              Nie — zaprzeczyła Lucia. — Nie możesz.

Bee zaczęła już naciskać klamkę, kiedy Lucia chwyciła ją za nad-garstek.

              Idziesz się spotkać z tym mężczyzną.

              Tak, spotkam się z Tedem — przyznała Bee. — Nie pozwalasz

mi jeździć do Nowego Jorku, ale zadzwoniłam do niego i poprosiłam,

żeby przyjechał tutaj. Przynajmniej wszystko mu wyjaśnię.

              Co się dzieje? O co wam chodzi? — wołał pan Harper, stojąc

na progu salonu.

Nikt nie odpowiedział. Stał tak smukły, wyprostowany jak żoł¬nierz. Miał równo przycięte, siwe wąsy, jasnoniebieskie oczy, a w dło¬ni trzymał otwartą książkę.

              Co się dzieje? — zapytał znów.

              Mama nie chce mnie wypuścić z domu — odparła Bee.

 

              Twoja mama ma rację, Beatrice. Jest zbyt późno i leje deszcz.

              Dziadku — zwróciła się do niego Bee. — Mam ważny powód

i mama o tym wie.

Luda zrozumiała, jaką sprytną taktykę obrała córka. Liczyła na bezgraniczne uwielbienie, jakim darzył ją dziadek, i miała nadzieję użyć go przeciw matce.

              Słuchaj matki, Beatrice — rzekł. — Tak będzie najlepiej.

              Nie! Ona nic z tego nie rozumie. Nie ma do mnie zaufania. My¬

śli, że jestem jakąś młodocianą przestępczynią.

              Daj spokój! — uspokajał ją pan Harper.

              Naprawdę! Ted przejechał taki szmat drogi, żeby się ze mną

zobaczyć.

              Ted? Co za Ted? — dociekał pan Harper. — Gdzie on jest?

              W domku na łodzie. Chcę się z nim spotkać tylko na chwilę.

              Twoja matka ma słuszność, Beatrice. Jeśli chcesz się z nim

spotkać, zaproś go do domu.

              Nie przyjdzie, nie po tym, jak mama go potraktowała.

              Beatrice, jeśli twojej matce się ten pan nie podoba, to na pew¬

no ma ważny powód, możesz być tego pewna.

              Nie! — krzyknęła Bee. — Zaprosiłam go tu i wyjdę do niego

tylko na chwilę.

              Obawiam się, że nie, moja droga.

Oj, Bee, kochanie! Nie rób takiej miny! Lucia czuła rozpacz w ser-cu. Nie jesteśmy twoimi wrogami... W świetle padającym z góry lśni¬ły jasne włosy dziewczyny i jej niebieski płaszcz przeciwdeszczowy. Wyglądała tak pięknie, tak delikatnie i była tak bardzo zdespero¬wana.

              Chcesz powiedzieć, że macie z matką zamiar siłą powstrzymać

mnie przed zrobieniem tego, co uważam za słuszne?

              Nie dojdzie do tego, moja droga — padło w odpowiedzi. —

Zachowasz się rozsądnie i przestaniesz denerwować matkę. Wiesz, że

ona myśli tylko o...

              Och, przestań! — krzyknęła Bee, tupiąc nogą. — Nie... Nie...

Zaczęła płakać, potrząsnęła głową, jakby łzy ją szczypały, od¬

wróciła się i wbiegła po schodach na górę. Trzasnęły drzwi.

Mam nadzieję, że nie obudzi Davida, pomyślała Lucia. Nie chcę, żeby w ogóle się o tym dowiedział.

10

 

              No tak... — rzekł ojciec. Położył jej dłoń na ramieniu i poczu¬

ła wielką ulgę. — Oderwała cię pewnie od lektury, co?

              Pisałam właśnie do Toma, tato.

              Więc biegnij skończyć list, kochanie — rzekł. —Ja tu na dole

wszystkiego dopilnuję.

Zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć. Zostanie w salonie i będzie siedział w miejscu, gdzie może obserwować schody, nawet całą noc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ufała mu jak sobie samej. Ufała jego osądowi. Wiedziała, że nie myślał źle o tej biednej, rozwścieczo¬nej, zdesperowanej dziewczynie.

Pocałowała go w policzek. — Dobranoc, tato — powiedziała i po-szła na górę do swojego pokoju.

„Drogi Tomie!

David wyśle ci kilka fotografii domu, żebyś wiedział, jak wygląda. Jest naprawdę ładny. Tylko ogródek nie jest najlepiej utrzymany. Zie-mia jest tu zbyt piaszczysta, ale pomidory zaczynają..."

Stawiała zgrabne, małe literki. Tak wiele słów było trzeba, żeby zapełnić kartkę przeznaczoną dla poczty polowej. Jestem taka powol-na, pomyślała. Jestem głupia. Źle postępuję z Bee.

Wiatr ucichł i deszcz zaczął padać pionowo, dudniąc w dach. Usłyszała otwierające się drzwi frontowe! Ted wszedł do środka! — pomyślała z przestrachem.

Wybiegła z pokoju i już ze schodów zobaczyła ojca, zdejmującego płaszcz nieprzemakalny. Zeszła na dół.

              Poszedłem do hangaru, moja droga — uspokajał ją. — Zamie¬

niłem kilka słów z tym jegomościem. Moim zdaniem, to nieciekawa

postać. Lubi sprawiać kłopoty. Kazałem mu opuścić nasz teren, ale

odmówił. Poradziłem sobie z nim. Szczerze mówiąc, zepchnąłem go

do wody.

Był z siebie wyraźnie zadowolony.

              Woda tam nie ma nawet metra głębokości — dodał. — Dziec¬

ko by się nie utopiło. Nic mu się nie stanie. To mu dobrze zrobi, trochę

go ostudzi.

Poklepał ją po ramieniu.

              Tak... — rzekł. — Dałem mu po uszach.

11

 

Rozdział drugi

Lucia Holley uwielbiała wstawać bardzo wcześnie rano. Dawało jej to cudowne poczucie wolności i prywatności. Mogła robić, co jej się podobało, podczas gdy inni jeszcze spali.

Tego dnia obudziła się o piątej. Przez chwilę leżała i z ciężkim ser-cem myślała o Bee, ale była osobą silną i żywotną i nie potrafiła długo leżeć bez ruchu. Wstała, włożyła czarny, wełniany strój kąpielowy, biały, gumowy czepek do pływania, wzięła sznurkowe sandały w dłoń i boso zeszła na dół. David tak się pieklił, kiedy pływała samotnie.

              Żaden rozsądny człowiek — mówił surowym tonem — tak nie

postępuje.

              Jestem rozsądna — odpowiadała Lucia. — Pływam od dziec¬

ka.

              Nikt nie powinien pływać samotnie — mówił David. — Poza

tym na początku maja woda jest jeszcze za zimna. Wolałbym, żebyś

tego nie robiła.

Nie chciała robić czegoś, co martwiłoby Davida, ale on nigdy nie wstaje przed wpół do ósmej czy nawet ósmą. Do tego czasu będę już sucha i ubrana, pomyślała. Nawet się nie dowie. To taka cudowna po-ra dnia.

Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Usiadła na schodach i za-łożyła sandały. Poranek był szary, ale świeży i obiecujący. Nie wyglą-dał na początek deszczowego dnia. Odpłynę kawałek łódką, pomyśla¬ła. Doszła do wniosku, że podczas pływania w szarej wodzie, pod po-godnym niebem, wymyśli nowy, lepszy sposób na przeprowadzenie rozmowy z Bee.

Powinnam podsunąć jej coś innego, pomyślała. Jeśli nie pozwolę tej biedaczce chodzić do szkoły plastycznej, to co ona pocznie? Powin¬nam się rozejrzeć, poznać jakichś ludzi, ze względu na Bee. Nie umiem sobie z tym radzić. To takie trudne bez Toma.

Wyszła za mąż, mając osiemnaście lat, i nigdzie nie chodziła bez Toma, nigdy nawet o tym nie pomyślała. Przed ślubem mieszkała z matką i ojcem i wiodła spokojne, szczęśliwe życie domatorki. Nie¬wiele się w nim działo. Z natury była przyjacielska i tolerancyjna, ale

12

 

nie miała wiele do powiedzenia. Nie miała skłonności i potrzeby pro-wadzenia życia towarzyskiego.

To mój błąd, pomyślała. Kiedy się ma córkę w wieku Bee, moim obowiązkiem jest coś robić. Może powinnam poprosić ojca, żeby odwiedził ze mną lalka osób... Może moglibyśmy z ojcem zapisać się do klubu jachtowego.

Hangar na łodzie był dziwnie wyglądającą konstrukcją, długim, drewnianym tunelem na betonowej podstawie, do której cumowano łodzie. Do niego dobudowano od strony lądu niewielką piętrową chatkę z gankiem. Doskonale nadawała się dla szofera albo dwóch osób służby. Tak mówił pośrednik sprzedaży nieruchomości. Tylko że Lucia nie miała szofera, a Sibyl nie chciała tam mieszkać.

Drewniana ściana tunelu kończyła się otwartą przestrzenią i ram-pą. Zeszła tam, do zamglonego zakątka, gdzie do żelaznych haków przycumowano łódź, kajak i motorówkę. Wszystkie odpłynęły teraz na długość liny wraz z falą odpływu. Zaczęła przyciągać łódź. Zdawa¬ła się opierać. Kiedy weszła na nią, zauważyła ciało.

W motorówce, twarzą w dół, leżał mężczyzna w dziwnej, przera-żającej pozycji, z uniesioną głową i ramionami, z nogami rozpostarty¬mi na ławce. Nie widziała twarzy, ałe coś w jego wyglądzie, może kształt głowy, sprawiło, iż była prawie pewna, że to Ted Darby. Była też prawie pewna, że nie żył.

Jednak prawie to nie na pewno. Weszła na motorówkę i przekona-ła się, że to Ted Darby. Był martwy. Upadł na zapasową kotwicę pozo¬stawioną na siedzeniu motorówki, jej koniec przebił mu gardło.

To wina taty, pomyślała.

Stała na kiwającej się lekko motorówce z nogami rozstawionymi szeroko, by utrzyma...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin