Pigularz.PDF

(1090 KB) Pobierz
4418381 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
4418381.001.png 4418381.002.png
Wacław Gąsiorowski
Pigularz
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Buda
Warszawa udawała się na spoczynek. Wielki zegar kolejowy ponurym basem obwieścił
godzinę dziesiątą. Ulice wyludniały się stopniowo, sklepy zamykano z łoskotem, dokoła zale-
gała pustka i cisza przerywana dalekim echem turkotu nieuchwytnego szmeru.
Na rozległym placu śródmieścia, w trzypiętrowej, narożnej kamienicy czuwała jeszcze
pierwszorzędna apteka, bijąc potokami białego światła rozpływającego się w cieniach ponurej
nocy marcowej.
W aptece kończono dzienne obrachunki. Pan Edward Gędźba, współwłaściciel firmy
„Gędźba i Miłecki”, stał pochylony nad szufladą kasową i sapiąc przeraźliwie, rachował pie-
niądze; starszy pomocnik, Werda, dodawał książkę odręcznej sprzedaży, z materialni docho-
dził szept prowadzonej rozmowy; służący Józef, zamiatał podłogę.
– Proszę! – zaczął po chwili pan Gędźba, typując do szuflady drobne pieniądze do zmiany
i odkładając na bok sporą paczkę banknotów.
– Receptura ośmnaście kopiejek dziesięć, odręczna dwadzieścia czterdzieści, wody pięć –
dyktował Werda – razem czterdzieści trzy pięćdziesiąt.
– Hm! – mruknął pryncypał – mało, panowie, zapisujecie... z groszówek blisko piętnaście
rubli!...
Pomocnik wzruszył ramionami i wyszedł w głąb aptecznych pokoi.
Gędźba pieniądze do sąsiedniego gabinetu odniósł, do kasy schował i obejrzawszy nie wy-
kupione lekarstwa, zakomenderował w stronę laboratorium: – Zamykać!
Dwu zaspanych służących zaczęło powoli opuszczać karbowane żaluzje, w materialni
rozległy się głębokie westchnienia.
Pryncypał atoli miał jeszcze zamiar dłuższą chwilę zabawić, bo rozsiadł się na czerwonej,
aksamitnej kanapce pod oknem i zawołał cichym, przeciągłym głosem:
– Panie Władysławie!
Z głębi lokalu apteki wybiegł siedemnastoletni młodzieniec i rumieniąc się z lekka, obrzu-
cił pytającym spojrzeniem swego chlebodawcę.
– Panie Władysławie! – powtórzył cicho Gędźba, wpadając w ton słodkiej przyjaźni. – Co
pan robi?...
– Ja... panie?! – odpowiedział z cicha młodzieniec. – Doprawdy nie wiem!...
– Rozumiem. Jest pan pierwszy dzień w aptece! Otóż muszę pana objaśnić. W aptece jest
robota zawsze: gdy jej nie ma, trzeba umieć ją znaleźć. Jeszcze pan nic nie umie, należy więc
ciągle przyglądać się i uważać. Tymczasem trzeba być posłusznym chłopaczkiem, grzecz-
4
nym. Trzeba wstawać rano, nie tak bardzo, o siódmej, i przede wszystkim zetrzeć kurze w
aptece, stoły, szuflady, loże i trzy dolne półki dokoła. W sobotę, raz na tydzień, przychodzi
kobieta, która obciera całą aptekę. Panu Władysławowi może się to nie podoba... ale jest to
zwyczaj przyjęty od dawna. Papierosów palić nie wolno. Raz w tygodniu, od południa, we
środy, będzie miał pan wychodnię. Pomocnicy dostają pieniądze na życie, pan jednak będzie
miał obiady i śniadania; na bułki otrzyma pan sześćdziesiąt kopiejek miesięcznie. Mam na-
dzieję, że pan...
– Będę się starał zasłużyć sobie na względy – przerwał rezolutnie Władysław.
– Tak sądzę. Niech pan przy tym pamięta, że dawniej inną trzeba było przechodzić szko-
łę!...
Za drzwiami materialni rozległ się stłumiony chichot. Gędźba brwi zmarszczył i ciągnął
dalej:
– Kiedy ja byłem uczniem u Wankego, mówiono mi „ty”! Pan Władysław zrozumiał?
„Ty” mnie mówiono! Musiałem nadto czyścić wszystkie naczynia, szpadle, menzurki, a na-
wet chodzić w piątki z panią Wanke do miasta. Czy pan Władysław rozumie? Twarda była
szkoła, ale dobra! Dziś czasy się zmieniły... byle smarkacz rolę pana odgrywa! Będąc
uczniem, wstawałem o szóstej, dyżurowałem przez całe trzy lata, w nocy biegałem po piwni-
cach i górach, parobek był wobec mnie osobą! Rygor zawsze ogromny... za uszy się nieraz
oberwało! Czy pan Władysław rozumie?...
Zapytany kiwnął machinalnie głową.
– To bardzo dobrze! Proszę to, co mówiłem dobrze sobie zapamiętać!
Gędźba wstał z kanapki, odwrócił się plecami do młodzieńca, skinął na służącego, palto
wdział i trzaskając drzwiami apteki, wrzasnął przeraźliwie:
– Dobranoc panom!
– Dobranoc! – odpowiedziały chórem głosy z materialni.
Apteka była zamknięta.
Pan Władysław spojrzał dziwnie za wychodzącym, pryncypałem, skłonił się jego plecom i
ocierając pot z czoła, wszedł do materialni.
Na jego widok gwar i hałas powstał nie do opisania.
– Patrzcie, jaki puer 1 czerwony! – wołał drugi pomocnik, Stefan Werbel, targając z lekka
rękaw Władysława.
– To ci mu Gędziuś wypalił! – chichotał starszy uczeń, Smaczyński.
– No; no! Dajcie pokój! Małemu to dobrze zrobi, nosa mu utarli, nie nie szkodzi! – mity-
gował Werda.
– Jakby młodego pana nie trzeba było nakręcić! – mruczał Józef, służący, rozstawiając na
środku materialni żelazne łóżko dla dyżurnego.
Władysław, milcząc, usiadł przy małym stoliczku obok szafy z flaszkami.
– Mieliśmy puera warchoła, teraz będziemy mieli melancholika – zaczął Werbel.
– Niech go starzy wezmą w obroty, to się w mig melancholia ulotni – dorzucił Smaczyń-
ski.
– Przepraszam panów – spytał nieśmiało Władysław – czy w aptece nie ma jakiej dzisiej-
szej gazety?...
– Gazety! Cha! Cha! – wybuchnęli zebrani.
– Panowie! Puer ma fioła!... Proponuję aqua sedativa na głowę!
– Daj pokój, Michałku! Komuś się zdaje, że będzie się zabawiał lekturą!... – cedził pogar-
dliwie Werbel.
– Sądzę, że od jutra rana zaprenumeruje się kilka pism dla łaskawego użytku!... Natural-
nie! Taki pan Władysław! – drażnił Smaczyński. – Boli pana główka? Pewno boli?...
1 Puer (łac.) – chłopiec.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin