Cook Robin - Napad.pdf

(1978 KB) Pobierz
Microsoft Word - Cook Robin - Napad.rtf
ROBIN COOK
NAPAD
DLA AUDREY
Jej pamięć osłabła, ale moja nie;
tak więc dziękuję Ci z całego serca, Mamo,
za Twoją miłość, oddanie i poświęcenie,
zwłaszcza podczas pierwszych lat mojego życia...
teraz ta wdzięczność jest bardziej przejmująca
i głęboka, bo sam wychowuję zdrowego,
radosnego i rozkrzyczanego trzylatka!
Podziękowania
Podobnie jak w przypadku wielu innych moich powieści, szczególnie tych,
których tematyka wykracza poza moje wykształcenie w dziedzinie chemii, chirurgii
i okulistyki, podczas zbierania informacji, obmyślania intrygi i pisania Napadu,
którego fabuła obejmuje zagadnienia medycyny, biotechnologii i polityki, korzysta-
łem w znacznym stopniu z erudycji zawodowej, mądrości i doświadczenia swoich
przyjaciół oraz przyjaciół swoich przyjaciół. Cały sztab ludzi niezwykle szczodrze
udostępniał mi swój cenny czas i uwagi. Oto osoby, którym chciałbym wyrazić
szczególną wdzięczność (w kolejności alfabetycznej):
Jean Cook, MSW, CAGS: psycholog, wnikliwa czytelniczka, odważny krytyk i
nieoceniony papierek lakmusowy dla moich pomysłów.
Joe Cox, doktor praw, LLM: utalentowany prawnik podatkowy i miłośnik
beletrystyki, doskonale zaznajomiony ze strukturą i finansowaniem przed-
siębiorstw, a także kwestiami prawnymi dotyczącymi firm zlokalizowanych w „oa-
zach podatkowych .
Gerald Doyle, lek. med.: pełen współczucia internista w dawnym stylu, z
pierwszorzędną listą kontaktów ze znakomitymi klinicystami.
Orrin Hatch, doktor praw: szanowany senator z Utah, który wspaniałomyślnie
umożliwił mi poznanie z pierwszej ręki typowego senatorskiego dnia i który uraczył
mnie anegdotami z życia zmarłych senatorów, stanowiącymi bogate źródło infor-
macji przy tworzeniu fikcyjnej postaci Ashleya Butlera.
Robert Lanza, lek. med.: człowiek-żywioł, który niezmordowanie stara się
zasypać przepaść pomiędzy medycyną kliniczną a biotechnologią XXI wieku.
Valerio Manfredi, dr: pełen entuzjazmu włoski archeolog i pisarz, który w
swojej życzliwości zapoznał mnie z odpowiednimi ludźmi i zorganizował mój
wyjazd do Turynu w celu zebrania informacji na temat fascynującego Całunu Tury-
ńskiego.
Prolog
Poniedziałek 22 lutego 2001 roku był jednym z owych zaskakująco ciepłych
zimowych dni, które przedwcześnie łudzą mieszkańców atlantyckiego wybrzeża
przybyciem wiosny. Słońce świeciło jasno od Maine po najdalsze wysepki Florida
Keys, dzięki czemu różnica temperatur w całym pasie nie przekraczała jedenastu
stopni Celsjusza. Dla przeważającej większości ludzi żyjących na obszarze tego dłu-
giego wybrzeża miał to być normalny, szczęśliwy dzień, jednak dla dwóch szczegól-
nych osób stał się on początkiem serii zdarzeń, które w końcu dramatycznie
połączyły ich losy.
13.35
Cambridge, Massachusetts
Daniel Lowell uniósł wzrok znad trzymanego w dłoni różowego świstka z no-
tatką o telefonie. Dwie rzeczy były w niej niezwykłe. Po pierwsze, zadzwonił dr He-
inrich Wortheim, dziekan Wydziału Chemii na Uniwersytecie Harvarda, z infor-
macją, że chce widzieć doktora Lowella w swoim gabinecie, a po drugie, w małym
kwadraciku z napisem PILNE widniał wyraźny krzyżyk. Doktor Wortheim zawsze
komunikował się z podwładnymi listownie i oczekiwał odpowiedzi w takiej samej
formie. Jako jeden z czołowych chemików świata, zajmujący prestiżowe i wysoce
lukratywne stanowisko szefa wydziału na Harvardzie, obyczaje miał wybitnie napo-
leońskie. Rzadko zadawał się osobiście z pospólstwem, do którego zaliczał także
Daniela, mimo że był on kierownikiem jednego z instytutów, które podlegały wła-
dzy Wortheima.
Hej, Stephanie! – zawołał Daniel na drugą stronę laboratorium. – Widziałaś
tę notatkę na moim biurku? To od cesarza. Chce mnie widzieć w swoim gabinecie.
Stephanie uniosła wzrok znad mikroskopu stereoskopowego, przy którym
pracowała, i spojrzała na Daniela.
To nie brzmi dobrze – oznajmiła.
Nie mówiłaś mu nic, prawda?
Jakim cudem mogłabym mu cokolwiek powiedzieć? Widziałam go raptem
dwa razy w ciągu całych swoich studiów doktoranckich: na obronie pracy doktor-
skiej i przy rozdaniu dyplomów.
On musiał jakoś się dowiedzieć o naszych planach – stwierdził Daniel. –
Sądzę, że nie jest to zbyt dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę, do ilu zwracałem się
osób, formując nasz naukowy komitet doradczy.
Pójdziesz?
Za nic bym tego nie przepuścił.
Niewielki dystans dzielił laboratorium od budynku mieszczącego biura wy-
działu. Daniel wiedział, że czeka go ciężka rozmowa, ale nie przejmował się tym.
Prawdę mówiąc, nie mógł się tego doczekać.
Gdy tylko wszedł, sekretarka gestem skierowała go wprost do sanktuarium
Wortheima. Wiekowy noblista siedział za swym antycznym biurkiem. Białe włosy i
szczupła twarz sprawiały, że Wortheim wyglądał na więcej niż swoje domniemane
siedemdziesiąt dwa lata. Ale wygląd nie ujmował nic z jego władczej osobowości,
która emanowała z niego niczym pole magnetyczne.
Proszę usiąść, doktorze Lowell – odezwał się Wortheim, przyglądając się
swemu gościowi sponad drucianych oprawek okularów do czytania. Choć spędził w
Stanach Zjednoczonych większą część życia, wciąż mówił z lekkim niemieckim ak-
centem.
Daniel zrobił, co mu polecono. Wiedział, że po jego twarzy błąka się lekki,
niefrasobliwy uśmiech, który na pewno nie uszedł uwagi szefa wydziału. Choć Wor-
theim przekroczył już siedemdziesiątkę, jego władze umysłowe pozostały równie
sprawne jak zawsze i wyczulone na wszelkie uchybienia. A fakt, że Daniel powinien
się płaszczyć przed tym dinozaurem, był jednym z powodów, dla których tak sta-
nowczo zdecydował się opuścić uczelnię. Wortheim miał przenikliwy umysł i otrzy-
mał Nagrodę Nobla, ale wciąż tkwił w ubiegłowiecznej nieorganicznej chemii synte-
tycznej. Teraźniejszość i przyszłość tej dziedziny leżała w chemii organicznej, a
ściślej mówiąc, w jej gałęzi badającej białka i kodujące je geny. Przez chwilę dwaj
mężczyźni w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Ciszę przerwał Wortheim.
Wnioskuję z pańskiego wyrazu twarzy, że plotki mówią prawdę.
Czy mógłby pan wyrazić się jaśniej? – zapytał Daniel. Chciał mieć pewność,
że jego podejrzenia są słuszne. Nie planował ujawniania swych planów przez na-
stępny miesiąc.
Formuje pan naukowy komitet doradczy – odparł Wortheim. Wstał i zaczął
przechadzać się po pokoju. – Komitet doradczy może oznaczać tylko jedno. – Przy-
stanął i spojrzał na Daniela. – Zamierza pan złożyć rezygnację i założył pan lub pla-
nuje założyć firmę.
Przyznaję się do winy – oświadczył Daniel. Mimo woli uśmiechnął się od
ucha do ucha. Twarz Wortheima oblała się głęboką czerwienią. Bez wątpienia dla
niego cała sytuacja nasuwała na myśl zdradzieckie postępowanie Benedicta Arnolda
w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Postawiłem na szali własny autorytet, kiedy werbowaliśmy pana – warknął
Wortheim. – Urządziliśmy nawet laboratorium, jakiego pan zażądał.
Nie zabiorę laboratorium ze sobą – odparł Daniel. Nie mógł uwierzyć, że
Wortheim próbuje wzbudzić w nim poczucie winy.
Pańska nonszalancja jest irytująca.
Mógłbym przepraszać, ale to byłoby nieszczere.
Wortheim wrócił do biurka.
Pańskie odejście postawi mnie w trudnej sytuacji wobec rektora.
Przykro mi z tego powodu – stwierdził Daniel. – Mówię to z całą szczerością.
Ale właśnie taka biurokratyczna błazenada jest jednym z powodów, dla których nie
będę tęsknił za uczelnią.
A pozostałe?
Mam dość poświęcania czasu przeznaczonego na badania na zajęcia ze
studentami.
Pańskie obciążenie zajęciami dydaktycznymi jest jednym z najmniejszych
na całym wydziale. Negocjowaliśmy to, kiedy zatrudnialiśmy pana.
Mimo wszystko odrywa mnie to od badań. Ale i to nie jest najważniejsze.
Chcę czerpać korzyści ze swojej pracy twórczej. Zdobywanie nagród i publikowanie
artykułów w czasopismach naukowych to za mało.
Marzy się panu sława.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin