Gabriela Zapolska - Janka. Cz. 3.pdf

(234 KB) Pobierz
Gabriela Zapolska
JANKA
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
CZĘŚĆ III.
Na kamiennem obramowaniu Sekwany usiedli teraz oboje, zmęczeni duchowo i fizycznie
kroczeniem przez dzień cały wśród tłumu, pyłu, wrzasku katarynek i rozpustnych piosenek.
Całe miasto drżało od flag, zwieszających się z otwartych okien, a na placach — pajace i
siłacze błyskali potwornemi hantlami i prezentowali różowe, świeżo wyprane i wycerowane trykoty
w blaskach złocistego lipcowego słońca.
Kuniewicz i Janka o zmierzchu wieczornym zeszli w dół Sekwany i usiedli na wystających
kamieniach, tworzących ramę tłustym i fatalnie zielonym falom rzeki. Po jednej i drugiej stronie
wznosiły się ramiona mostów, poznaczone żeńcami zapalonych latarni.
Po ciemnej przestrzeni wody snuły się, jak czarne łabędzie, statki i łodzie. Niektóre miały na
swych ciałach poprzyczepiane masy żółtawych latarek i te fruwały dokoła, jak rój świecących much
nad masą nawpół przegniłego trupa.
Janka przysunęła się do Kuniewicza i oparła głowę o jego ramię. Nie była jeszcze jego
kochanką, nie należała do niego, lecz przez tych ostatnich dni kilka żyli oboje w bezustannej
ekstazie i silnem podnieceniu nerwów.
Lgnął teraz do Janki w rozmarzeniu półsennem, składał głowę na jej piersi, szukał jej dłoni,
i, raz ją ująwszy, palce swe z jej palcami splatał, cały gorący i rozpalony, przymykając oczy, jakby
nie chcąc widzieć tej, która go w stan tego szału wprowadzała.
Owo ochłodnięcie nagłe na głos robotnika znikło zupełnie, nierówności i ostre kanty jego
charakteru wyrównały się, był drobny, mały, zmęczony walką.
Janka upojona, szczęśliwa, pogrążona z egoizmem, niemal zuchwałym, w tej miłosnej
ekstazie, nie czuła nawet, ile sztucznego natężenia było w duszy tego człowieka. Ogromem swego
rozbudzonego ducha, całego płonącego miłością świeżą i zdrową, oddziaływała chwilowo na istotę
Kuniewicza, podnosząc go razem z sobą ponad świat i ludzkość całą.
Na prawym brzegu, daleko poza mostem Alma, porwały się od ciemnej ziemi ogniste race. I
nagle tłum, zbity w czarną i gęstą masę przy ciemnej balustradzie mostu, zawył radośnie. Race
pękały na tle szafiru, zdając się urągać gwiazdom, które, spokojnie unieruchomione, świeciły blado
w porównaniu z gorącym blaskiem szmermeli. Daleko płonęła wieża Eiffel i srebrzyło się
Trocadero, jak fantastyczna korona, z płomieni gazowych utkana.
Jedna raca jeszcze, deszcz ognia i jeden więcej ryk tłumu.
— Cieszą się — wyrzekła Janka.
— Tak... cieszą się — powtórzył machinalnie Kuniewicz.
Nie patrzał wszakże na fajerwerki, oczy miał przymknięte, ręką mimowoli rąk Janki szukał.
Ona podała mu swą dłoń.
Cały dzień dzisiejszy spędzili razem, bez dysonansu w akordzie miłosnym. To nagłe
poddanie się Kuniewicza pod jej urok napełniało ją duma i trwogą. Przeszłość, ojciec, brat, siostra,
porwane pieniądze, wszystko to znikło z jej myśli. Istniała tylko teraźniejszość i przyszłość długa,
rozkoszna, jak tęcza, obejmująca miłośnie cały horyzont jej życia. Porwała ją hydra miłości i żarła
jej duszę ciało, odbierając wolę, wiedzę i rozsądek.
Nagle, tuż koło niej, zamajaczyła ciemna sylwetka mężczyzny.
Nieznajomy zbliżył się powoli, wysuwając się z pod filarów mostu. Szedł cicho i kroków
jego po kamieniach słychać nie było. Zbliżył się do Janki i Kuniewicza i usiadł obok nich tak cicho,
że Janka, odwróciwszy głowę, zdziwiła się, dostrzegłszy kogoś obok siebie.
W tej samej chwili, na statku, płynącym środkiem Sekwany, zapalono purpurowy ogień.
Krwawy blask oświecił dziwacznie skurczoną postać mężczyzny i czerwony refleks ozłocił jego
rudawą brodę. Reszta twarzy nikła pod skrzydłami kapelusza.
I nagle Janka w tej postaci poznała nowego lokatora Aristofany, malarza o złocistych
włosach, o ruchach dzikiego człowieka i powolnym, niskim głosie, który raz jeden zabrzmiał w jej
uszach i pozostał tam akordem dźwięków, drzemiących jak zielsko wśród toni.
On poznał ją również i uchylił nieco kapelusza.
— Bonsoir, mademoisellel...—wyrzekł prawie nieśmiało.
— Bonsoir, monsieur!... — odparła szybko dziewczyna, instynktownie odsuwając się od
ramienia Kuniewicza.
Nowy ryk z piersi tłumu wstrząsnął powietrze.
— Jakiż to dziwny objaw potrzeby ludzkiego ustroju!—wymówił malarz po francusku. —
Tłum potrzebuje wiecznie i zawsze czegoś, co mu choć w części wyobraża zjawiska nadnaturalne.
Te ręce, gasnące w powietrzu, zdają się być pragnieniami dusz, płynących w przestrzeń: wznoszą
się wysoko i nikną. Ludzie krzyczą, bo zdaje się im, że ten płomień ulata z ich piersi i wydziela się
z ich istoty...
Mówił wolno, jakby do siebie i, nogę przełożywszy przez kamienne obramowanie, zwrócił
się teraz pełną twarzą ku Jance i Kuniewiczowi. Blask ogni oświecał go całego. renice jeg
zielone, łagodne, obejmowały cały horyzont jakąś wielką, spokojną pieszczotą.
Było w spojrzeniu tem myśli tyle, myśli spokojnych, wyrównanych i pełnych
nieokreślonych wrażeń, przeżutych i przetrawionych w ogniu chwil minionych, że Janka mimowoli
wpatrzyła się w promień tych źrenic, po którym słał się ku niej prąd ciepłego uspokojenia.
Od roku przeszło żyła życiem stalowych i chłodnych oczu Kuniewicza, od dni kilku
napróżno starała się pochwycić nawet i ten zimny blask z pod przymkniętych jego powiek.
I nagle otwarły się przed nią dwie wielkie, spokojne źrenice, ciepłe i poczciwe, mające w
sobie migotanie spokojne gwiazd, dobrze w ruch puszczonych, z czemś łagodnie uduchowionem w
odkrytej przed światem głębi.
— Tak!... tak!...— powtórzył raz jeszcze — to nie ludzie, to dusze ich wołają, w ten banalny
sposób pragnąc wydostać się zwiezienia ciała.
Kuniewicz przechylił się przez plecy Janki i spojrzał na malarza swym chłodnym, dawnym
wzrokiem.
— A...—wyrzekł łamaną francuzczyzną, o złym akcencie upartego w błędach swych
cudzoziemca— według pana tłum ten... ma tak wielką i rwącą się w przestrzeń duszę?
Chwilę nie było odpowiedzi i Janka najwyraźniej słyszała przyśpieszony oddech tych
dwóch mężczyzn, których jej ciało rozgraniczało nerwową i ciemną zaporą.
Wreszcie Francuz przemówił głosem przyciszonym i jakby nabrzmiałym od dziwnego
wzruszenia:
— Jakże pan chcesz, aby było inaczej. Co rwie ich i podnosi w przestrzeń za świetlanym
punktem, który się tam rysuje i płynie ku gwiaz dom? Przecież nie materyą, która tak chętnie pełza
po ziemi... Widzi pan — ja mam wiarę niemal naiwną... ja — wierzę.
Urwał nagle, nogę szybkim ruchem z parapetu przełożył i zdjął kapelusz z głowy.
— Jestem Ludwik Bervisier...—wyrzekł zupełnie odmiennym tonem doskonale
wychowanego człowieka—pomiędzy burżuazyą prezentacya jest jeszcze w użyciu.
Po chwili dodał, z uśmiechem trochę przymuszonym:
— Maluję!
Kuniewicz podniósł się nieco i wyciągnął rękę.
— Kuniewicz, Polak.
— A?... Pan jesteś z natury romantyk... Dlaczego pan nie wierzy?... Co pana podtrzymuje w
życiu?...
Kuniewicz wyprostował się jak struna.
— Miłość ludzkości.
Bervisier usiadł znów na kamiennej krawędzi i rękę w stronę płynącej rzeki wyciągnął.
— Ludzkość... patrz pan: to fale tej rzeki Coraz to inne, a przecież te same... płynąć będą
bez pana łożyskiem raz obranem.
Od strony mostów biegł teraz stopniowy gwar tłumu, przechodzący już w dławione
mruczenie niezadowolonego zwierza. Wiatr sznury latarni japońskich kołysał i co chwila któraś z
nich zapłonęła pomarańczową łuną i zagasła, pozostawiając po sobie czarną pustkę.
Na niebo wypłynął księżyc przeczystej białości, cały srebrny, skąpany w kręgu mleczno-
białym, który tworzył dokoła niego aureolę.
Janka patrzała teraz prosto w twarz malarza i z ustami nawpół rozcbylonemi zdawała się
chłonąć w siebie jego słowa.
Kuniewicz postawił przed nią jedynie — obowiązek, poświęcenie, i tem oszołomił w niej
pierwiastek religijny, który drzemał w jej istocie, kultu się domagając. I w tej chwili, przygnieciona
magnetyczną siłą, jaka ją przykuwała do Kuniewicza materyaluie, skłaniała się ku stronie, w której
majaczyła jego sylwetka, lecz eos, co z niej promieniało mimo jej woli, duchowo rwało ją ku
źrenicom spokojnym, zielonawo - złotym w ponurym blasku drgających latarek.
Wiatr chłodny wiał od strony wody. Jance zdawało się, że mózg jej stał się nagle klawiaturą,
na której wiatr ten słowami, ulatującemi z ust malarza, wygrywa jakąś już znaną piosenkę,
zagłuszoną chwilowo potężną pieśnią o purpurowych skrzydłach, która znaczyła się w przestrzeni.
Teraz obadwaj patrzeli na siebie z dziwną ciekawością i brutalnie w ciemni starali się w
głębi swych źrenic odkryć tajemnicę swego istnienia.
Obaj wychudli, zmęczeni, lecz postać Kuniewicza zdawała się trzymać jakąś siłą nerwowej,
sztucznej i chwilowej ekstazy, gdy tymczasem z zapadłej piersi Bervisiera płynął jakiś prąd
bezmiernego spokoju, doskonale równego i życiodajnego; pomimo pozornej słabości i
wycieńczenia.
Obok nich, jako trzecie dopełnienie tej dwójcy, przedstawiającej zużytą już materyę i
usiłowa nia osiągnięcia uduchowienia, owego niepochwytnego fluidu, wypełniającego ciało—
ciemniała postać Janki, siedzącej z rękoma założonemi na piersiach, z oczyma wlepionemi w
Kuniewicza. Wydawał jej się znowu doskonale pięknym i rwał ją ku sobie tą chorobliwą siłą, która
zdawała się otaczać ją dokoła.
Nagle Francuz spojrzał na Jankę i, wyciągnąwszy rękę, zakreślił ponad jej głową mistyczne
koło.
— Kobieta! Ewa! wcielenie natury!... Oto ona w uroczej młodości, w sile urody, w pełni
pokusy i chęci stworzenia. W łonie tem powstaje nowe życie: miliardy dusz są we wnętrzu tej
kobiety. Doskonałość najwyższa...
Pochylił się teraz nad Janką, a w duszy dziewczęcia powstał nagle chaos, z którego wyłaniać
się poczęło poczucie dumy i świadomości swej potęgi.
Te miliardy dusz, o których mówił ten człowiek, niknący prawie w cieniu i tylko purpurowo
zabarwioną ręką zakreślający w powietrzu mistyczne znaki, te tysiące dusz zdawały się nagle
ożywiać i pragnąć wydostać się z ciasnej klatki ciała w olbrzymi obszar przestworza.
— Kochać, to tworzyć!.. — wymówił Bervisier — trójca doskonała i pełna, to mężczyzna,
kobieta i dziecko...
W harmoni tych słów, tego głosu, zdawało się Jance, że słyszy nagle jakąś doskonałą
melodyę, która jej nerwy i zmęczone zmysły do snu zbawczego kołysze.
Melodya ta jednak miała w sobie pragnienie urzeczywistnienia tej pracy wytwórczej
duchowej, do której ona przeznaczoną się czuła.
Mimowoli powstała z miejsca i smukła, dziewiczo piękna, przysunęła się do boku
Kuniewicza, jakby chcąc zaznaczyć oddanie się swoje zupełne i dobrowolne.
Lecz on usunął się prawie szorstko i w świetle purpurowego ognia, który się po Sekwanie
jak krwawa łuna rozwłóczył, dostrzegła nagle Janka stalowy błysk jego źrenic, nie złagodzonych
nawet cieniem uśmiechu.
— Miłość kobiety — wyrzekł suchym i bezdźwięcznym głosem—jest wieczną przeszkodą
w wypełnieniu dzieła. Dlatego,..
Urwał i postąpił kilka kroków naprzód...
— Żegnam pana!—rzekł, zwracając się w stronę malarza.
— Do widzenia — odparł Bervisier, opierając nogę o balustradę—do widzenia!
Lecz Kuniewicz nie słyszał już tych słów, idąc szybko brzegiem rzeki. Za nim dążyła Janka.
On zdawał się zapominać nawet o istnieniu dziewczyny.
Oddalił się szybko od brzegu i wstępowali teraz na schody, wiodące na bulwar.
Janka odwróciła głowę i spojrzała na dół.
W tajemniczej głębi, rozjaśnionej smugami purpury, znikła z przed jej oczu postać
nieznajomego. Paciorki, różańce ludzi bramowały ciało rzeki. Tu i owdzie snuła się jakaś para.
Łodzie goniły się po czarnej wodzie, schodzi ły się razem i łączyły światła owych latarek—
i znów zapadały w cień...
Nagle cały Paryż, cały wał ludzi, cała litania mostów, cały wąż rzeki skąpał się w
zielonawym, przejasnym blasku. Zdawało się, że to księżyc rozpłakał się nagle całą masą swego
przeczystego światła i ziemię łzami temi owionął. I tłum nie krzyknął, jak wtedy, gdy purpura
zalewała widnokrąg—lecz zaszemrał cicho, zakołysał się lekko, jak kołysze się o pełni
księżycowej, jak śpiewa harmonijnie bór, skuty podstawą nieruchomych drzew, podczas gdy
wierzchołki ich szczytów niebios sięgają.
W morzu tych zielonawo-niebieskich blasków, pod stopami swemi, jak w głębi nagle
rozwartej toni, nagle dostrzegła teraz Janka wyraźnie postać Bervisiera, który stał nieruchomy,
zagadkowy swój profil ku tłumom zwróciwszy. Z daleka masa jego rudych włosów przybrała w
łagodnej barwie zupełnie srebrne tony i tworzyła ponad nim rodzaj aureoli przejrzystej, delikatnej i
świetlanej.
Janka stanęła, mimowoli przykuta i wpatrzona W to zjawisko, a znów w głębi jej istoty te
miliony dusz, złożonych w jej piersi, jak w skarbcu świata, zaczęły rwać się do życia i czynu.
Jance zdawało się nagle, że tak ona, jak i tamte wszystkie spracowane i spragnione
chwilowej rozrywki istoty, są tylko jednym wielkim pryzmatem, przez który płynie promień
olbrzymiej jasności siły — a one, wiekuiscie piękne, promień ten na cząstki rozkładają,
wytwarzając w swej moralnej istocie gamę tonów, które w danej chwili złączone, wytworzą znów
ten sam promień, niknący juz w bezmiarze wszechświata.
Uczucie wielkiej, doskonałej dumy napełniła serce dziewczyny; zdawało się jej, że dusza jej
promienieje teraz cała i choć przejęta myślami Kuniewicza, sformułować tego dokładnie nie mogła
i nie śmiała, toć przecie teraz czuć poczęła dwoistość swej istoty dokładnie i z tajoną rozkoszą.
Czuła jednak jakiś brak duchowy — czuła, że powinna mieć obok siebie istotę drugą, która,
uspokoiwszy jej zmysły, uspokoi zarazem i rozterkę jej duszy; instynktownie przyśpieszyła kroku i
znalazła się obok Kuuiewicza, człowieka, który ciągnął ją ku sobie podwójnie, czyniąc ją
niewolnicą, nie tryumfatorką.
Pragnęła teraz więcej, niż kiedykolwiek, jego ramienia, widoku ust różowych i dźwięku
jego głosu.
Nagle Kuniewicz zwrócił się ku niej, jakby przypomniawszy sobie o jej istnieniu,
— Pani wraca do domu? — zapytał, zagryzając usta.
Po ciele Janki przebiegł dreszcz.
W jednej chwili czoło jej pokryło się potem.
— Tak—wyszeptała.
— Niech pani weźmie dorożkę! Nie odwiozę pani—nie moge... pragnę pozostać sam;
jestem zdenerwowany, bardzo zdenerwowany!
Skinął na przejeżdżającą dorożkę. Janka spojrzała machinalnie na kolor zapalonych latarni,
od ezytała numer, dostrzegła, że woźnica miał słomiaBy kapelusz. To wszystko w jednej sekundzie,
w jednej chwili. Potem, usiadłszy w głębi powozu, nie wyciągnęła ręki, ale przeciwnie, z dziwną
jakąś siłą założyła obie ręce na piersi. Kuniewicz uchylił kapelusza.
— Dobranoc- rzucił jej przez zęby.
Nie odpowiedziała nic, patrząc teraz uparcie ia plecy dorożkarza. Nie miała wszakże
osobiście żalu, ani gniewu do Kuniewicza, tylko czuła się zranioną więcej, niż kiedykolwiek.
Dorożka ruszyła powoli, torując sobie drogę wśród tłumu, który rozstępował się z krzykiem
i hałasem.
Janka widziała przez chwilę Kuniewicza, jak szedł szybko, przerastając tłum wysokością
wzrostu, z głową podniesioną, obnażoną, z włosami na wiatr rozrzuconymi i skąpanymi w blasku
elektrycznego oświetlenia. Zlewał się chwilami w jedną całość z czernią tłumu i występował znów,
ostrą sylwetką się znacząc. Jakaś katarynka grała chrapliwie niezrozumiałą melodyę i niekiedy nad
szmer głosów ludzkich i turkotanie kół wybijał się jej głos monotonny, fatalny, w fałszu swym
tragiczny.
I nagle, z hukiem, trzaskiem i powodzią złota, wzbił się w górę bukiet olbrzymich,
potwornych kłosów ognistych i cala masa słońc, wirujących w bezmiarze przestrzeni. Krwawo-
złota łuna zalała koryzont i spłynęła potokiem na głowy ludzi. Ryk tysięcy piersi wzbił się ku temu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin