Iwan Turgieniew - Koniec Czertopchanowa.pdf

(146 KB) Pobierz
Iwan Turgieniew
KONIEC CZERTOPCHANOW A
Spis treści
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
I
W dwa lata po moich odwiedzinach u Pantieleja Jeremieicza zaczęły spadać na niego klęski
— tak, klęski. Przykrości, niepowodzenia, a nawet nieszczęścia zdarzały mu się i przedtem, ale nie
zwracał na nie uwagi i „królował" po dawnemu. Pierwszy cios, jaki go uderzył, był dla niego
najdotkliwszy: opuściła go Masza.
Co ją skłoniło do porzucenia jego domu, do którego, zdawało się, tak przywykła — trudno
powiedzieć. Czertopchanow do końca swoich dni żywił przekonanie, że winnym zdrady Maszy był
pewien młody sąsiad, dymisjonowany rotmistrz ułanów, nazwiskiem Jaff, który, jak twierdził
Pantielej Jeremieicz, zdobywał serca tylko tym, że nieustannie podkręcał wąsa, był nadzwyczaj
wypomadowany i chrząkał znacząco; należy jednak przypuszczać, że sprawiła to raczej cygańska
krew włóczęgów, płynąca w żyłach Maszy. Tak czy owak, w pewien piękny letni wieczór Masza,
zawiązawszy jakieś tam szmatki w niewielki węzełek, porzuciła dom Czertopchanowa.
Dwa czy trzy dni przedtem przesiedziała w kąciku, skurczona i przyciśnięta do ściany jak
raniony lis — i żeby choć słowo do kogo przemówiła — nic, tylko wodziła oczami, zamyślała się,
ściągała brwi, z lekka szczerzyła zęby i robiła takie ruchy rękami, jakby się w coś chciała otulić. I
dawniej napadały ją czasem takie „chimery", ale nigdy nie trwały długo; Czertopchanow o tym
wiedział, dlatego i sam się tym nie przejmował, i jej dawał spokój. Ale kiedy wrócił z psiarni,
gdzie, jak mówił jego dojeżdżacz, ostatnie dwie gończe suki „wyciągnęły nogi", spotkał służącą,
która drżącym głosem zameldowała mu, że Maria, to jest Akiniijewna, kazała mu się kłaniać,
kazała powiedzieć, że życzy mu wszystkiego dobrego, ale już do niego nie wróci. Czertopchanow
zakręcił się parę razy w miejscu, wydał ze siebie ochrypły ryk i zaraz rzucił się w pogoń za zbiegłą,
chwytając na wszelki wypadek pistolet.
Dopędził ją o dwie wiorsty od swego domu, koło brzeźniaka, przy trakcie wiodącym do
powiatowego miasta. Słońce stało nisko nad horyzontem i wszystko dokoła nagle poczerwieniało:
drzewa, trawy i ziemia.
— Do Jaffa! do Jaffa! — zajęczał Czertopchanow, skoro tylko zobaczył Maszę — do Jaffa!
— powtórzył biegnąc do niej i co krok prawie się potykając.
Masza przystanęła i odwróciła się do niego twarzą. Stała plecami do światła i zdawała się
cała czarna, jakby wyrzeźbiona w hebanie. Tylko białka oczu odcinały się, srebrzyste, w kształcie
migdała, same zaś oczy — źrenice — stały się jeszcze ciemniejsze.
Odrzuciła węzełek i skrzyżowała ręce.
— Do Jaffa idziesz, niegodziwa! — powtórzył Czertopchanow i już chciał ją schwycić za
ramię, ale spotkawszy jej wzrok stropił się i ręce mu opadły.
— Nie do pana Jaffa idę, Pantieleju Jeremieiczu — odpowiedziała Masza spokojnie i powoli
— tylko z panem już dłużej żyć nie mogę.
— Jak to nie możesz żyć? z jakiej racji? Czy cię czym skrzywdziłem?
Masza pokręciła łową. — Nie skrzywdził mnie pan, tęskność mnie wzięła... Dziękuję za to,
co było, ale zostać nie mogę — nie!
Zdumiał się Czertopchanow; aż się dłońmi po udach uderzył i podskoczył.
— Jakże to tak? Była, była, oprócz zadowolenia i spokoju niczego nie zaznała — i nagle:
tęskność ją wzięła! Co tam, powiada, rzucę go! Wzięła, chustkę na głowę zarzuciła i poszła.
Uważanie miała niczym dziedziczka...
— Wcale mi tego nie trzeba — przerwała Masza.
— Jak to nie trzeba? z bezdomnej Cyganki — panią została, co? nie trzeba? Jak to nie
trzeba, ty cham- skłe nasienie? Czy kto temu uwierzy? W tym się zdrada kryje, zdrada!
Zasyczał znowu.
— Żadnej zdrady w myśli nie mam i nie miałam — odezwała się Masza swym śpiewnym i
wyrazistym głosem — powiedziałam już panu: tąskność mnie wzięła.
— Masza! — wykrzyknął Czertopchanow i uderzył się pięścią w piersi — przestańże, dość
tego, podręczyłaś mnie... już dość! Pomyśl tylko, na Boga, co Tisza powie, zlitowałabyś się choć
nad nim!
— Niech się pan kłania ode mnie Tichonowi Iwanyczowi i niech mu pan powie...
Czertopchanow zamachał rękami.
— Nieprawda, kłamiesz — nie pójdziesz! Nie doczeka się ciebie twój Jaff!
— Pan Jaff... — zaczęła Masza.
— Jaki on tam pan Jaff — przedrzeźniał ją Czertopchanow. — To po prostu krętacz, oszust
— i gębę ma jak małpa.
Przez całe pół godziny zmagał się Czertopchanow z Maszą. To podchodził do niej blisko, to
odskakiwał, to zamierzał się na nią, to kłaniał jej się w pas, płakał, wymyślał...
— Nie mogę — powtarzała w kółko Masza — tak mi smutno... Tęsknota mnie zadręczy. —
Twarz jej przybierała pomału wyraz tak obojętny, senny niemal, że Czertopchanow zapytał, czy nie
napoili ją bieluniem?
— Tęsknota — powiedziała po raz dziesiąty.
— A co, jeśli cię zabiję? — krzyknął nagle i wyciągnął z kieszeni pistolet.
Masza uśmiechnęła się, twarz jej nabrała życia.
— Wielkie rzeczy! Niech pan zabije, Pantieleju Jeremieiczu — wolna wola; ale wrócić nie
wrócę.
— Nie wrócisz? — Czertopchanow odwiódł kurek.
— Nie wrócę, serce. Nigdy w życiu nie wrócę. Słowa na wiatr nie rzucam.
Czertopchanow raptem wsunął jej do ręki pistolet i przysiadł na ziemi.
— No to ty mnie zabij! nie chcę żyć bez ciebie. Obrzydłem ci — i mnie wszystko obrzydło.
Masza schyliła się, podniosła swój tobołek, pistolet położyła na trawie odwróciwszy lufę od
Czertopchanowa i przysunęła się do niego.
— Ech, serce, czego tak rozpaczasz? Czy to nie znasz nas, Cyganek? Taki już mamy
charakter, taki nasz obyczaj. Jeśli chwyci tęsknica-rozłąka, jeśli serce ciągnie w obce, dalekie
strony — jakżebym miała tu pozostać? Pamiętaj o swojej Maszy, drugiej takiej nie znajdziesz — i
ja cię nie zapomnę, mego sokoła — ale życie moje z tobą skończone!
— Kocham cię, Masza — zamruczał Czertopchanow przez palce, którymi zakrył sobie
twarz.
— I ja pana kochałam, przyjacielu mój serdeczny...
— Kochałem cię, kocham cię do szaleństwa, bez pamięci — i jak pomyślę teraz, że ty tak ni
z tego, ni z owego: bądź zdrów, rzucasz mnie i po świecie tułać się zaczniesz, to mi się zdaje, że
gdyby nie był ze mnie taki hołysz nieszczęsny, nie rzuciłabyś mnie!
Masza uśmiechnęła się tylko na te słowa.
— A mówiłeś, że nie jestem łakoma na srebro! — odpowiedziała i zamaszyście uderzyła
Czertopchanowa w ramię.
Zerwał się na równe nogi.
— Weźże choć pieniędzy ode mnie — jakże będziesz tak bez grosza? Ale najlepiej: zabij
mnie! Mówię do ciebie po ludzku: zabij mnie od razu!
Masza znów pokręciła głową. — Zabić cię? A za co na Syberię zsyłają, serce?
Czertopchanow drgnął. — Więc ty tylko dlatego, ze strachu przed katorgą...
I runął z powrotem na trawę...
Masza postała nad nim w milczeniu. — Żal mi cię, Pantieleju Jeremieiczu — rzekła z
westchnieniem — dobry z ciebie człowiek... ale nic nie poradzę: żegnaj!
Odwróciła się i odeszła parę kroków. Noc już zapa- dła i zewsząd napływały mgliste cienie.
Czertopchanow zerwał się szybko i schwycił Maszę z tyłu za oba łokcie.
— Więc odchodzisz, żmijo? Do Jaffa!
— Żegnaj! — dobitnie i szorstko powtórzyła Masza, wyrwała się i poszła.
Czertopchanow popatrzył za nią, podbiegł do miejsca, gdzie leżał pistolet, schwycił go,
wycelował, wystrzelił... Ale zanim nacisnął cyngiel, poderwał rękę w górę: kula świsnęła nad głową
Maszy. Nie zatrzymując się spojrzała na niego przez ramię — i szła dalej kołyszącym krokiem,
jakby się z nim drażniąc.
Zakrył twarz i zaczął uciekać.
Nie zdążył jednak odbiec jeszcze pięćdziesięciu kroków, kiedy nagle stanął jak wryty.
Dobiegł go znajomy, zbyt dobrze znajomy głos. Masza śpiewała. „Wiek młody, czarowny" —
śpiewała, a każdy dźwięk zdawał się rozsnuwać w powietrzu wieczornym — smutno i gorąco.
Czertopchanow nastawił uszu. Głos oddalał się coraz bardziej; to zamierał, to znów powracał ledwo
dosłyszalną, ale wciąż jeszcze palącą falą.
„Ona mi tak na złość" — pomyślał Czertopchanow, ale zaraz jęknął. — Nie, ona się tak ze
mną żegna na wieki — i zalał się łzami.
Nazajutrz zjawił się w mieszkaniu pana Jaffa, który, jako człowiek prawdziwie światowy,
nie znosząc samotności wiejskiej osiadł w mieście powiatowym, „bliżej panienek", jak mówił.
Czertopchanow nie zastał Jaffa: lokaj twierdził, że w przeddzień wyjechał do Moskwy.
— A nie powiedziałem! — wykrzyknął Czertopchanow z wściekłością — byli w zmowie;
uciekła z nim... ale poczekaj!
Nie zważając na sprzeciw lokaja wtargnął do gabinetu młodego rotmistrza. W gabinecie nad
kanapą wisiał olejny portret gospodarza w mundurze ułańskim.
— A tuś mi, małpo bez ogona! — zagrzmiał Czertopchanow, wskoczył na kanapę i
uderzywszy pięścią w naciągnięte płótno przebił w nim dużą dziurę.
— Powiedz temu hullajowi, twemu, panu — zwrócił się do lokaja — że w braku jego
własnej obmierzłej gęby, szlachcic Czertopchanow okaleczył malowaną: a jeśli chce ode mnie
satysfakcji, to wie gdzie znaleźć szlachcica Czertopchanowa! Ja sam go zresztą znajdę! W piekle
odszukam tę podłą małpę!
To powiedziawszy Czertopchanow zeskoczył z kanapy i oddalił się tryumfalnie.
Rotmistrz Jaff wszakże żadnej satysfakcji od niego nie zażądał — nawet się z nim nigdzie
nie spotkał; Czertopchanow również ani myślał szukać swego wroga i do żadnej awantury między
nimi nie doszło. Masza wkrótce potem przepadła bez śladu. Czertopchanow zaczął pić, „opamiętał
się" jednak. Ale wtedy spotkał go drugi cios.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin