Ziemski Krystyn - Saldo Mortale.pdf

(462 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
865484173.001.png
Krystyn Ziemski
Saldo mortale
Część pierwsza
STRACH
ROZDZIAŁ I
Źle spał tej nocy. Nękały go, jak nigdy, jakieś koszmary. Najpierw śnił mu się pożar
domu, w którym mieszkał. Widział ogniste języki wdzierające się do jego kawalerki. Czuł, że
się dusi.
Ocknął się zlany zimnym potem. Ledwie znów zasnął, zbudził się, bo mu się zdawało,
że dzwoni telefon. Machinalnie sięgnął po słuchawkę. Nic tylko długi sygnał, znak, że ów
dzwonek należał do kategorii sennych przywidzeń. Spojrzał na zegarek. Czwarta.
Pora, o której zazwyczaj spał jak suseł. Konieczność wstania o pół do siódmej,
zwłaszcza teraz jesienią lub zimą, uważał za dopust boży. Nawet na urlopach nigdy nie
miewał ciągot do oglądania widoku wschodzącego słońca. - Wystarczy mi obejrzenie zdjęć
wschodów słońca w kolorowym telewizorze - mawiał, gdy nawet niezwykle atrakcyjne
wczasowiczki zachwalały uroki świtu. Nieraz zdarzało mu się pracować do rana, ale wówczas
bywał tak zmęczony, że jedyne co go pociągało, to mocny sen na własnym tapczanie.
Minęła czwarta, a on nie może zasnąć. Czuje jakiś niepokój.
Pewnie ten wczorajszy pogrzeb tak na mnie podziałał, usiłuje znaleźć wyjaśnienie
tego niecodziennego stanu.
Wczoraj na Powązkach chowano profesora Adama Żmudzińskiego, człowieka, z
którym on, Bieżan, od dawna się przyjaźnił. Nienawidził pogrzebów. Starał się ich unikać, ale
w tym wypadku... Wdowa po profesorze Żmudzińskim nie miała nikogo bliskiego, kto by jej
pomógł, towarzyszył w tych najtrudniejszych chwilach. Poszedł więc.
Ludzi, zgodnie z jego przewidywaniami, nie było zbyt wiele. Z oficjeli, zaledwie parę
osób wydelegowanych przez Polskie Towarzystwo Cybernetyczne, którego członkiem był
zmarły. A znany był przecież niemal na całym świecie. I towarzystwu przynosił chlubę. Na
jego wykłady za granicą ściągały tłumy.
Jego teorie bulwersowały zagraniczne środowiska cybernetyków i przyniosły mu
sławę. Ale w kraju jakoś nie mógł doczekać się uznania. Zawistnych, Bieżan dobrze o tym
wiedział, w środowiskach naukowych nigdy nie brakowało. Tych zawistnych miał
Żmudziński niemało. Podobnie jak oponentów. A wszystko dlatego, że głoszone przez niego
teorie oznaczały przewrót w wielu dziedzinach wiedzy, wykazywały nieprzydatność
dotychczasowych sposobów myślenia i ocen, a zatem zmierzch kariery licznych krajowych
luminarzy. Zwolenników mógł chyba na palcach policzyć. Nie miał ich nawet w środowisku
cybernetyków - zanadto ich wyprzedzał w swoich rozwiązaniach. Ceniony był najbardziej w
wojskowej uczelni i w jego, Bieżana, resortowej akademii. I tu, i tam na wykłady
przychodziło liczne grono słuchaczy. Jednym z nich był on sam.
Wprawdzie studia skończył wiele lat temu, ale zafascynowała go cybernetyka -
wiedza, o której podczas jego studiów nikomu się jeszcze nie śniło. Chłonął więc tę wiedzę i
wykorzystywał każdą wolną chwilę na rozmowy z profesorem. Zasypywał go pytaniami. A
profesor chętnie wyjaśniał wszelkie zawiłości nowej dyscypliny, niekiedy nawet prowokował
dyskusje. Cieszyło go to zainteresowanie. W miarę upływu czasu zaczął zapraszać Bieżana do
domu i niemal już weszło w zwyczaj, że po wykładzie major odwoził profesora i wstępował
do niego na krótszą lub dłuższą pogawędkę. Profesor zwykł mawiać, że na nim, laiku w tej
dziedzinie, sprawdza, czy jego wykłady są zrozumiałe dla nieprofesjonalistów. Mawiał także,
że wątpliwości i logiczny sposób myślenia Bieżana pobudzają jego inwencję twórczą.
Zaprzyjaźnili się. Byli rówieśnikami. Obaj mieli niemało doświadczeń życiowych,
wprawdzie nieco innych, zważywszy odmienność zawodowych działań i zainteresowań, ale
wspólną płaszczyzną tworzyła cybernetyka, którą się pasjonowali, każdy na swój sposób.
Profesor udoskonalał swoje teorie, a Bieżan rozmyślał nad wykorzystaniem odkryć profesora
w pracy kontrwywiadu.
Dyskutowali zresztą często na temat zastosowania teorii w pracach organów ścigania,
w dziedzinie obronności, drążyli tematy, o które zahaczał profesor podczas swoich
wykładów. Nic więc dziwnego, że na pogrzeb profesora przyszła grupa słuchaczy z Akademii
Spraw Wewnętrznych, a także z uczelni wojskowej.
Zawał, który wyrwał profesora z szeregów żyjących, dla wszystkich był
zaskoczeniem. Szczególnie mocno odczuła to jego żona. W mgnieniu oka ta
pięćdziesięcioparoletnia kobieta postarzała się o kilkanaście lat. Bieżan, który często wpadał
do niej podczas choroby profesora, po jego zgonie niemal jej nie poznał.
Pani Maria zwykle spokojna, pogodna i opanowana znajdowała się w nieustającym
szoku; mówiła trochę od rzeczy i nie potrafiła wykonać najprostszych czynności domowych,
nie mówiąc już o załatwieniu spraw związanych z pogrzebem. W tej sytuacji on, Bieżan,
wziął parę dni urlopu, żeby je pozałatwiać, o dniu pogrzebu zawiadomić uczelnie,
Towarzystwo Cybernetyczne i Polską Akademię Nauk. Dopilnować, żeby wszystko wypadło
jak należy.
Pułkownik Ziętara, jego szef i przyjaciel, urlopu mu nie odmówił, ale uprzedził, że po
załatwieniu związanych z pogrzebem spraw ma się do niego zgłosić.
- Mam dla ciebie coś ekstra - oświadczył enigmatycznie. - Może przydadzą ci się i do
roboty te twoje studia cybernetyczne - dodał.
Co to za niespodzianka? Wówczas Bieżan nie zastanawiał się nad tym. Miał na głowie
kłopoty związane z pogrzebem. Zetknął się ze sprawami, które powodowały, że
załatwiającemu je człowiekowi brzydnie życie, a włos jeży się na głowie. Sam pogrzeb
zaobfitował w niespodzianki, których nie przewidział.
Przed spuszczeniem trumny grabarze zażądali dodatkowej „opłaty”, inaczej pójdą
sobie. Wyłożył ładnych parę tysięcy z własnej kieszeni. Ale na tym nie koniec. Na odgłos
padającej na trumnę ziemi profesorowa zemdlała. Zanieśli ją do jego wozu.
Pojechali do pogotowia, później odwiózł znękaną kobietę do domu. Siedział z nią
jeszcze parę godzin, bo bała się zostać sama w trzypokojowym, opustoszałym mieszkaniu.
Później musiał pojechać na cmentarz, sprawdzić, jak grabarze wywiązali-się z roboty.
Okazało się, że gdy zabrakło „pańskiego oka”, grób zostawiono w nieładzie - usypany byle
jak, kwiaty rozrzucone dookoła. Musiał interweniować w biurze zarządu i osobiście
przypilnować, żeby zrobili jak należy. Chciał oszczędzić wdowie nowego wstrząsu, kiedy za
dzień lub dwa wybierze się na grób męża. Do domu wrócił skonany, jak po najcięższej
harówce.
Cóż dziwnego, że po tym wszystkim męczą mnie koszmary, tłumaczył sobie,
przewracając się z boku na bok. Nawet słoń by się wykończył. Czuje ulgę na myśl, że już
jutro wraca do normalnej pracy. Ciekawe, co też za niespodziankę ma w zanadrzu Ziętara?
ROZDZIAŁ II
Przysiadła na brzeżku krzesła, cała w czerni, ciemna plama na tle jasnych sosnowych
mebli. Jak gość w cudzym domu.
Niech mi pan wybaczy, panie Jerzy - zaczęła nieśmiało - że dla swoich spraw
odrywam pana od obowiązków.
W czym mogę pomóc? - Patrzy współczująco na bladą zmizerowaną twarz. - Mam
nadzieję, że inwentaryzacja prac pani męża już się zaczęła. Tak jak uzgodniliśmy po
pogrzebie.
Jego dorobek jest dla nauki bezcenny. Trzeba te prace spisać i zabezpieczyć.
Przygotować do wydania.
- Inwentaryzacja - powtarza jak echo. - Tak, tak. Byli w tej sprawie z Towarzystwa
Zgłoś jeśli naruszono regulamin