Harrison Harry - Przestępstwo.doc

(78 KB) Pobierz

Harry Harrison

Przestępstwo

 

 

   Pierwsze uderzenie młotka wstrząsnęło drzwiami we framudze, drugie solidnie nadwerężyło sklejkę. Nie czekając na trzecie, Benedict Vernall otworzył drzwi i wcisnął lufę rewolweru w brzuch mężczyzny z młotem. - spływaj! Wynoś się stąd! - krzyknął Benedict, nie potrafiąc jednak opanować drżenia w głosie.

    - Nie bądź głupi - odparł cicho policjant, odsuwając się i pozwalając dojrzeć dwóch stojących za nim mundurowych. Wykonuję tylko swoje obowiązki. W wypadku ataku ci tutaj mają przykazane zastrzelić cię, a także wszystkich obecnych w twoim mieszkaniu. Zastanów się. Nie ty pierwszy. Tak już jest.

   Jeden ze strażników szczęknął bezpiecznikiem karabinka automatycznego i zerknął znacząco na Benedicta, który powoli opuścił broń.

    - Tak już lepiej - mruknął oficer i raz jeszcze stuknął młotem w gwóźdź, by dobrze siedział w drewnie.

    - Weź to cholerstwo - wycedził przez zęby Benedict. - Panie Vernall. - Oficer (odpowiedzialny etatowo za aresztowania i tym podobne akcje) poprawił okulary i spojrzał na dokument powieszony przed chwilą na drzwiach. Niniejszym informuję pana, że zgodnie z regulacjami zawartymi w ustawie z roku 1999, dotyczącej karalności za nielegalne akty narodzin, został pan uznany winnym wykroczenia przeciwko obowiązującemu prawu i jako kryminalista zostaje pan wyłączony spod przysługującej obywatelom tego suwerennego państwa opieki i ochrony przed czynną napaścią...

    - I pozwolicie, by jakiś szaleniec mnie załatwił? Co to za idiotyczne prawo?

   Oficer zdjął okulary i spojrzał chłodno na Benedicta. - Panie Vernall, sam pan sobie nawarzył tego piwa. Ma pan nielegalne dziecko czy nie?

    - Jakie tam nielegalne... Zwykłe niemowlę, nikomu nie szkodzi...

    - Ma pan już dwoje dzieci, na które pozwala prawo, czy nie?

    - Mam dwoje, ale...

    - Odtrącił pan wszelką pomoc czy radę rejonowej kliniki. Siłą usunął pan z mieszkania urzędnika planowania rodziny, który przyszedł z panem porozmawiać. Nie skorzystał pan z usług kliniki aborcyjnej...

    - To mordercy!

    - ...jak i z pomocy Rady Planowania Rodziny. Podczas przysługujących panu sześciu miesięcy nie podjął pan żadnych działań. Otrzymał pan trzy ostrzeżenia na piśmie i nie odpowiedział na żadne. W skład pana rodziny wciąż wchodzi jeden nadprogramowy konsument, na którego istnienie ustawa nie pozwala. Teraz może pan już winić tylko siebie, panie Vernall.

    - Ale to nieludzkie prawo.

    - Niemniej obowiązuje nas wszystkich - odparł oficer, prostując się urzędowo. - Nie nam się nad tym zastanawiać. - Wyjął z kieszeni gwizdek i uniósł go do ust. - Moim obowiązkiem jest przypomnieć panu, że nawet w tej chwili może się pan jeszcze zdecydować. Wciąż może pan skorzystać z usług kliniki eutanazyjnej.

    - Wynoś się do diabła!

    - Taak. Już to słyszałem. - Zadął w gwizdek i prawie się uśmiechnął, gdy Benedict zatrzasnął drzwi mieszkania.

   Od strony schodów rozległ się niemal zwierzęcy ryk. Policjant, który dotąd blokował przejście, odsunął się i splątany kłąb ludzi runął naprzód, walcząc w biegu. Pierwszy, który wysforował się przed innych, dostał nagle pięścią w głowę i padł pod stopy krzyczącej i przeklinającej gromadki. Nie było widać następnego lidera i losowanie wisiało w powietrzu, gdy kilka jardów przed drzwiami biegnący w pierwszym szeregu mężczyzna potknął się i pociągnął za sobą jeszcze dwóch. Niewielki, tłusty gość przeskoczył nad splątanymi ciałami i runął na drzwi Vernalla z taką siłą, że trzymany w wyciągniętej dłoni długopis przedziurawił papier postanowienia sądowego i wbił się w drewno.

    - Ochotnik został wybrany! - krzyknął oficer i mundurowi zaczęli spychać gardłujący tłumek z powrotem ku schodom. Na podłodze leżał stratowany mężczyzna, nic przytomnie wgryzający się zaślinionymi ustami w wytarty chodnik. Zaraz zajęło się nim dwóch ubranych na biało sanitariuszy. Jeden wbił poszkodowanemu igłę w szyję, drugi zaczął rozkładać nosze.

   Ochotnik tymczasem wpisał pod czujnym okiem oficera swoje nazwisko w odpowiednią rubrykę postanowienia sądowego i schował długopis.

    - Miło mi przyjąć pana zgłoszenie do wykonania tego ważkiego obowiązku w służbie publicznej, panie... - Oficer pochylił się, by zerknąć na dokument. - Panie Mortimer.

    - To moje imię - powiedział zgrzytliwie ochotnik, ocierając czoło chusteczką.

    - To zrozumiałe, pana prawo do anonimowości zostanie uszanowane. To prawo wszystkich ochotników. Czy słusznie podejrzewam, że zna pan też pozostałe punkty regulaminu ochotników?

    - Owszem. Paragraf czterdziesty trzeci ustawy o karaniu za nielegalne akty narodzin, podpunkt czternasty, dotyczący selekcji ochotników. Po pierwsze, zgłosiłem się na maksymalny czas dwudziestu czterech godzin. Po drugie, nie będę w tym czasie usiłował wywierać presji, ani stosował agresji wobec innych członków społeczeństwa, a jeśli to uczynię, będę zgodnie z prawem odpowiadać za moje uczynki.

    - Bardzo dobrze. I co jeszcze?

   Mortimer złożył starannie chusteczkę i wsunął ją do kieszeni.

    - Po trzecie - powiedział, uklepując kieszeń - nie będę pociągany do odpowiedzialności prawnej ani żadnej innej, jeśli pozbawię życia inkryminowanego osobnika, niejakiego Benedicta Vernalla.

    - Właśnie tak. - Oficer przytaknął i wskazał na sporą walizkę, którą jeden z policjantów ustawił na podłodze i otworzył. Z sieni usunięto tymczasem wszystkich postronnych. - Gdyby zechciał pan tu podejść i dokonać wyboru. Walizka pełna była narzędzi mordu. - Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z zagrożenia, na które wystawia się w najbliższym czasie, i wie pan, iż organy prawa nie będą w stanie ochronić pana przed zranieniem lub śmiercią?

    - Nie jestem taki głupi - uciął Mortimer i wskazał na wnętrze walizki. - Chcę granatnik.

    - Tego nie może pan dostać - odparł oschle urażony oficer. - Nie stosuje się ich w terenie zabudowanym, gdzie istnieje ryzyko zranienia osób postronnych. Szczególnie w budynkach. Może pan jednak wybrać, którąś z broni o mniejszej sile rażenia. Mortimer splótł palce i pochylił głowę, jakby zamierzał się modlić. Spojrzał uważnie na zawartość walizki: pistolety maszynowe, granaty, noże, kastety, ampułki z kwasem, bicze, rewolwery, brzytwy, obtłuczone butelki, zatrute strzałki, morgensterny, granaty z gazem paraliżującym i łzawiącym...

    - Ile mogę wziąć?

    - Niech pan bierze po prostu wszystko, co uzna pan za przydatne. Tylko niech pan pamięta, że z każdego przedmiotu będzie się pan musiał potem rozliczyć.

    - Chcę pistolet maszynowy reisling z pięcioma magazynkami, nóż komandoski z zadziorami i pistolet z gazem łzawiącym.

   Oficer szybko odhaczył stosowne pozycje na formularzu.

    - Czy to wszystko?

   Mortimer przytaknął i nie czytając formularza, złożył podpis na dole strony, po czym zaczął wpychać do kieszeni wyposażenie i amunicję.

    - Ma pan dwadzieścia cztery godziny - powiedział oficer, spoglądając na zegarek. - Do jutra, do siedemnastej czterdzieści pięć.

   - Proszę, Ben, odejdź od drzwi - błagała Maria.

    - Cicho - wyszeptał Benedict, przyciskając ucho do sklejki. - Chcę usłyszeć, co tam mówią. - Ze zmarszczonymi brwiami usiłował zrozumieć choć kilka słów. - Nie jest dobrze - mruknął, odwracając się. - Nic nie słyszę. Chociaż i tak... Wiadomo, o co chodzi.

    - Ktoś przyjdzie cię zabić - powiedziała Maria swym zwykłym głosem małej dziewczynki. Dziecko zapiszczało i przytuliła je mocniej do siebie.

    - Proszę, idź do łazienki, tak jak się umówiliśmy. Masz tam łóżko, żywność, i nie ma okien. Siądź pod ścianą obok drzwi, a będziesz bezpieczna. Zrób to dla mnie, kochanie. niech chociaż o was nie muszę się martwić.

    - Ale wtedy zostaniesz tu całkiem sam.

   Benedict przygarbił nieco szerokie ramiona i mocniej kisnął w dłoni pistolet.

    - Tu jest moje miejsce. Mężczyzna powinien w obronie rodziny stawić czoło niebezpieczeństwu. Zawsze tak było. - Rodzina... - powiedziała Mańa i nagle rozejrzała się wokoło. - A gdzie Matthew i Agnes?

    - Bezpieczne z twoją matką. Obiecała zająć się nimi, aż się zjawimy. Wolałbym, żebyś też tam poszła.

    - Nie, nie mogę. Nie teraz. Nie zostawię dziecka, byłby głodny. - Spojrzała na niemowlę, które wciąż popiskiwało. Zaczęła rozpinać górę sukni.

    - Proszę, kochanie - powiedział Benedict, odsuwając się od drzwi. - Idź z dzieckiem do łazienki i zostań tam. Tak trzeba. On może przyjść w każdej chwili.

   Posłuchała go niechętnie. Poczekał, aż zamknie za sobą drzwi i przekręci klucz w zamku. Potem spróbował usunąć z myśli nazbyt rozpraszający go obraz żony i dziecka. Przygotował sobie wszystko już wcześniej i teraz obszedł tylko powoli mieszkanie, sprawdzając, czy niczego nie przeoczył. Przede wszystkim spojrzał na drzwi, jedyne wejście do mieszkania. Były zamknięte, zaryglowane, z założonym łańcuchem. Pozostało tylko zastawić je szafą, by zabójca nie mógł sforsować ich bezgłośnie. Jakby co, to Benedict będzie czekał już na niego z bronią. Tak zatem drzwi miał z głowy.

   W kuchni i łazience nie było okien, więc te dwa pomieszczenia mógł pominąć. Co innego sypialnia, której okno wychodziło na drabinkę przeciwpożarową. Ale i to przemyślał. Okno zostało solidnie zamknięte i zabójca musiałby wybić szybę. Brzęk szkła to wystarczające ostrzeżenie. Benedict miałby dość czasu, by przepchnąć kanapę pod drzwi sypialni. Nie chciał robić tego już teraz na wypadek, gdyby sam musiał wycofywać się do sypialni.

   Pozostał tylko salonik, miejsce wybrane na bastion obrony. Miał dwa okna, przez dalsze, dość blisko drabiny przeciwpożarowej, zabójca mógłby próbować wejść. Drugie było za daleko, ale dawało dostęp kulom, gdyby ktoś zasadził się w budynku po drugiej stronie podwórza. Tak czy tak, jeden z kątów saloniku znajdował się w martwym polu ostrzału i tam należało usiąść. Benedict przepchnął wielki fotel pod ścianę, sprawdził raz jeszcze, czy oba okna zostały zamknięte, i zapadł w mebel.

   Broń wsparł na kolanach i wycelował w dalsze okno, to obok drabinki na zewnątrz budynku, gotów zastrzelić każdego, kto usiłowałby przez nie wejść. Bliższe okno nie stanowiło żadnego niebezpieczeństwa, pod warunkiem, że nie stanie się przy parapecie. Cienkie zasłony pogrążały pokój w półmroku, dając szansę dostrzeżenia intruza, zanim ten zauważy Benedicta. Obracając pistoletem ledwie o paręnaście stopni, miał w polu ostrzału całe pomieszczenie, od okien do drzwi przedpokoju. Gdyby cokolwiek działo się przy wejściu do mieszkania, wystarczało kilka kroków, by tam zajrzeć. Zrobił, co w jego mocy. Oparł się wygodnie w fotelu.

   Światło dnia zaczęło gasnąć i pokój pogrążył się w ciemności mąconej jedynie poblaskiem miasta przezierającym przez zasłony. Było bardzo cicho i tylko sprężyny fotela jęczały pod nim, ilekroć zmieniał pozycję. Po kilku godzinach zorientował się, że w całym misternym planie nie uwzględnił jednej rzeczy. Chciało mu się pić.

   Z początku próbował zignorować pragnienie, ale o dziewiątej wyschnięte usta zaczęły przypominać papier ścierny. Wiedział już, że nie wytrzyma tak całej nocy, wrażenie było zbyt dokuczliwe. Trzeba było zabrać jakieś większe naczynie z wodą. Najlepiej byłoby wstać jak najszybciej i przynieść coś stosownego, nie chciał jednak opuszczać bezpiecznego kąta. Zabójca nie dał do tej pory nawet znaku życia, co czyniło jego milczącą obecność tym groźniejszą.

   Potem usłyszał, że Maria go woła. Z początku cicho, jednak z czasem coraz głośniej. Niepokoiła się. Czy wszystko z nim w porządku? Nie śmiał odpowiedzieć, nie z tego kąta. Pozostało podejść do drzwi łazienki i szepnąć, by się uciszyła. Może wtedy zaśnie, a on weźmie z kuchni jakiś dzbanek z wodą.

   Wstał jak najciszej i wyprostował zdrętwiałe nogi. Nie spuszczając wzroku z szarego prostokąta drugiego okna, zsunął ostrożnie buty i na palcach przeszedł przez pokój. Maria zawodziła coraz głośniej, stukając w drzwi łazienki. trzeba było ją uciszyć. Czy ona nie rozumie, na jakie niebezpieczeństwo go naraża?

   Mijał właśnie drzwi na korytarzyk, gdy w pokoju rozbłysło światło.

    - Co ty wyrabiasz? - Krzyknął na stojącą obok włącznika Marię, oślepiony nagłym blaskiem.

    - Tak się martwiłam...

   Przerwał jej brzęk tłuczonej szyby i jazgot pistoletu maszynowego. Nagły impuls bólu przeszył ciało Benedicta, który szczupakiem zanurkował do przedpokoju.

    - Do łazienki! - krzyknął i też wystrzelił w ciemne drzwi. Ledwie słyszał przytłumiony płacz Marii, gdy dziewczyna zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki. Na chwilę zapomniał o bolesnych ranach. W powietrzu niebieskawą mgiełką rozchodził się cierpki i smrodliwy dym wypalonego prochu. Coś stuknęło w saloniku, strzelił w ciemność. Skrzywił się, gdy w odpowiedzi cała seria kul podziobała tynk naprzeciw drzwi.

   Ogień ustał, ale Benedict nie opuszczał broni. W końcu pojął, że zabójca nie sięgnie go na podłodze pod ścianą, obok otwartych drzwi. Żeby to uczynić, musiałby wejść do korytarzyka a wówczas sam wystawi się na strzał. Kolejne pociski uderzyły w mur, ale Benedict nie odpowiedział. Gdy cisza przeciągnęła się ponad minutę, wysunął bębenek z broni i wyjął puste łuski, zastępując je nowymi nabojami. Wokół jego nogi rozlewała się z wolna kałuża krwi.

   Mierząc wciąż w drzwi, podwinął niezgrabnie lewą nogawkę i spojrzał na nogę. Krew ciekła po kostce, przemoczyła już całą skarpetkę. Sączyła się rytmicznie z dwóch okrągłych otworów zostawionych przez kulę, która przeszła przez mięśnie łydki. Benedict wpatrywał się w ranę jak zauroczony, aż opamiętał się i znów wycelował w drzwi. W saloniku panowała cisza. Piekło go też z boku, ale gdy podniósł koszulę, stwierdził, żc ta druga rana, chociaż bolesna, nie była tak groźna. Ledwie draśnięcie, kula musiała zrykoszetować po krzywiźnie żebra. Krwawienie było dość słabe. Ale z nogą trzeba coś zrobić.

    - Szybki jesteś, Benedict, moje gratulacje...

   Benedict odruchowo wysłał dwie kule w ciemność pokoju, ale odpowiedział mu tylko śmiech.

    - Te nerwy, Benedict, te nerwy... Nawet jeśli zamierzam cię zabić, to me znaczy jeszcze, że nie możemy sobie pogadać.

    - Jesteś bydlę, zafajdane bydlę - zaczął Benedict, zaraz potem sięgając po przekleństwa i obsceniczne porównania, których nie używał, ba, nie słyszał nawet od ukończenia szkoły. Umilkł raptownie, pomyślawszy, że przecież Maria też pewnie go słyszy. Nigdy jeszcze nie przeklinał przy niej.

    - Ponosi nas, co Benedict? - Tamten się znów roześmiał. Obelgi nic nie zmienią.

    - Czemu nas nie zostawisz? Idź sobie, nie będę cię zatrzymywał - powiedział Benedict, wolno wyciągając lewą rękę zza koszuli. - Nie chcę cię więcej widzieć, nie chcę cię znać. Czemu sobie nie pójdziesz?

    - Obawiam się, że to nie takie proste. Sam ściągnąłeś sobie kłopoty na głowę, można powiedzieć, że zwabiłeś mnie tutaj. Jak czarnoksiężnik przyzywający złe moce. Miłe porównanie, prawda? Pozwól, że się przedstawię. Na imię mam Mortimer...

    - Nie chcę znać twojego imienia, ty... zasrańcu. - Ostatnie słowo Benedict raczej wymamrotał, niż powiedział, niemal całą uwagę skupiając na możliwie bezgłośnym ściąganiu koszuli. Przełożył broń do lewej ręki, by zdjąć prawy rękaw, i omal nie upuścił rewolweru. Noga pulsowała bólem, gdy obwiązywał łydkę powyżej rany. Zacisnął węzeł, syknął z bólu i szybko się odezwał, by zamaskować jęk: - Przyszedłeś tutaj, bo chciałeś. Zamierzam zabić cię za to.

    - Bardzo dobrze, panie Vernall, niczego innego od ciebie nie oczekiwałem. Ostatecznie w obecnych czasach trudno naruszyć literę prawa bardziej, niż to uczyniłeś. Jesteś aspołecznym indywidualistą, samotnym kryminalistą pielęgnującym tradycje Dillingerów i braci James. Wprawdzie oni zabijali, a ty uparłeś się siać życie i masz pukawkę o wiele mizerniejszą niż oni... - obleśny chichot zakończył kwestię.

    - Masz robaczywy umysł, Mortimer, czego spodziewać się po kimś, kto lubi zabijać. Jesteś chory.

   Benedict chciał związać tamtego rozmową przynajmniej do chwili aż opatrzy nogę. Koszula przesiąkła już krwią i trudno było dokończyć węzeł tylko lewą dłonią.

    - Musisz być chory, jeśli tu przyszedłeś. Jaki mógłbyś mieć inny powód?

   Bezgłośnie odłożył broń i pospiesznie dokończył zakładać opatrunek.

    - Względna sprawa - odparł głos z ciemności. - Podobnie jak względnym jest pojęcie przestępstwa.

   Człowiek stworzył społeczne zasady życia, a te społeczeństwa zdefiniowały pojęcie przestępstwa. O tempora! O mores! W Atenach Peryklesa homoseksualiści otaczani byli szacunkiem jako jedyni zdolni do prawdziwej miłości. W Anglii okresu industrializacji pogardzano nimi i osądzano ich jak kryminalistów. I kto tu naprawdę decyduje, że dany czyn jest przestępstwem? Jednostka czy społeczeństwo? Możesz zacząć odwoływać się do autorytetów stojących ponad człowiekiem, ale wszystko to będą tylko abstrakcyjne inwokacje, nijak mające się do otaczającej człowieka rzeczywistości, do tego, co człowiek postrzega. - Kilka strzałów dodało wagi tym słowom i drzazgi poleciały z futryny. Benedict zacisnął ostatni węzeł i znów sięgnął po rewolwer.

    - Owszem, uznaję wyższe autorytety - powiedział. - Istnieje prawo naturalne, istnieje świętość życia, istnieje nierozerwalny węzeł małżeństwa. To właśnie pozwala kochać, pobierać się, a dzieci świadczą o pobłogosławieniu mojego związku.

    - To twoje błogosławieństwo, i nie tylko twoje zresztą, pustoszy ten świat jak szarańcza - powiedział Mortimer. Ale to tylko stwierdzenie faktu. Przede wszystkim trzeba uporać się z twoimi argumentami.

    Primus. Jedyne znane nam naturalne prawo to prawo grawitacji. To, co ty nazywasz naturalnym prawem, to prawo ustanowione przez człowieka, które odmiennie wygląda w każdej z niezliczonych religii. Tym samym argument traci moc.

   Secundis. Życie pleni się żywiołowo. To, co żyje dzisiaj, będzie musiało umrzeć, by zrobić miejsce dla jutrzejszego wylęgu. Wszystkie religie mają janusowe oblicza. Niby gromią wszelkie zabijanie, jednocześnie jednak z uśmiechem pobłażania spoglądają na wojny i karę śmierci. Tym samym argument traci moc.

   Ultimus. Związek mężczyzny i kobiety przybiera rozmaite postacie w różnych społeczeństwach. tym samym argument traci moc. Całe to gadanie o wyższych autorytetach nie odnosi się do realnego świata faktów i definiowalnych praw. Możesz wierzyć, w co zechcesz, o ile sprawia ci to satysfakcję, ale nie upoważnia cię to jeszcze do popełniania przestępstw.

    - Przestępstw?! - krzyknął Benedict i wystrzelił dwukrotnie w otwór drzwi, po czym skulił się pod gradem bijących nad nim kul. Zza drzwi łazienki dobiegał go płacz obudzonego hukiem dziecka. Benedict wymienił energicznie łuski na pełne naboje i wsunął bębenek na miejsce.

    - Sam jesteś kryminalistą, jeśli chcesz mnie zamordować powiedział. - Jesteś narzędziem w rękach kryminalistów, którzy narzucili mi bluźniercze prawa i zakazali mieć więcej dzieci. Nikt nie może mi rozkazywać w tej sprawie.

    - Głupiś - westchnął Mortimer. - Człowiek jest zwierzęciem społecznym i chętnie przyjmuje wszystko, czym społeczeństwo go obdarza. Bez oporów stosujesz lekarstwa, bez których twoje dzieci mogłyby umrzeć, jak często zdarzało się to w przeszłości. Akceptujesz przyznawanie twoim dzieciom dodatkowych racji żywnościowych, za które nie musisz nawet płacić. Ale planowania rodziny już nie akceptujesz. Wybacz, ale na dłuższą metę tak się nie da. Albo zaakceptujesz wszystko, albo wszystko odrzucisz. Pozostanie ci albo opuścić społeczeństwo, które cię żywi, albo uznasz dyktowane przez nie zasady. Nie ma darmowego wiktu...

    - O nic takiego nie proszę. Dziecko pije mleko matki, potem podzielimy nasze racje żywnościowe...

    - Nie rób z siebie durnia. Ty i tobie podobni, zupełnie nieodpowiedzialni, gotowi jesteście zgubić ten świat, do ostatniej chwili nie nabierając rozumu. Próbowano przekonywać was po dobroci, gdy to nie dało efektów, sięgnięto po ostrzejsze środki, wciąż bez skutku. Pochlebiano wam, przekupywano, grożono, wszystko na próżno. Pozostało powstrzymać was siłą. Odmawiacie wciąż pomocy i rady, jak zapobiec przybyciu jeszcze jednej istoty na głodujący świat, i dalej mnożycie się bez opamiętania. Skoro tak, to na was spada odpowiedzialność za zrobienie miejsca na świecie. Ktoś przybywa, ktoś musi odejść. To całkiem humanitarne prawo, wyrosłe z naszej dawnej tradycji pionierów i osadników zajmujących ten kontynent. Daje wam szansę obrony przekonań z bronią w ręku. Przekonań i życia...

    - To nieludzkie prawo - powiedział Benedict. - Jak możesz, tak myśleć? To okrutne, bezsensowne...

    - Wręcz przeciwnie, cała sprawa została dobrze pomyślana. Spróbuj na chwilę dla odmiany uruchomić szare komórki, pozbądź się na moment uprzedzeń i spójrz na problem z perspektywy gatunku, do którego należysz. Cały świat jest okrutny, ale nie jest bezlitosny. Rządzi nim prawo zachowania masy, które człowiek łamie ze szczególnym upodobaniem. Czynił to już od tak dawna, zapominając w swym zaślepieniu o istnieniu owego prawa, że uruchomił inne mechanizmy, mające ograniczyć przyrost ludzkich mas na powierzchni tego globu. Odwoływanie się do zwykłego zdrowego rozsądku nie odniosło żadnego skutku i nie ograniczyło przyrostu naturalnego, zatem trzeba było sięgnąć po drastyczne prawa. Sama miłość, rodzina czy małżeństwo nijak na tym nie ucierpiały, o ile poprzestają na rozsądnej liczbie dzieci. Jeśli ktoś dobrowolnie przyjmuje opiekę i pomoc społeczeństwa, musi ponosić konsekwencje swoich poczynań. Jeśli zatraci się w swojej samolubności i egoizmie, musi zginąć dla dobra społeczeństwa. Jeśli jednak przetrwa próbę i okaże dość determinacji i zimnej krwi, by przeżyć, wówczas uznaje się go za jednego z tych ludzi, których społeczeństwo potrzebuje szczególnie jako nosiciela wartościowej puli genetycznej. Jednak zasady tej nie stosuje się nigdy wobec obywateli przestrzegających prawa.

    - Jak śmiesz! - krzyknął Benedict. - Czy ta bezbronna matka i jej, jak mówisz, nielegalne dziecko to kryminaliści? - Nie, o ile owa matka zrezygnuje z wszelkiej pomocy społecznej. Spokojnie może urodzić nawet dodatkowe dziecko, ale jeśli potem trwa w głupocie, musi za to zapłacić. Jest wiele sfrustrowanych kobiet, które wiele by dały, by mieć choć jedno dziecko. One to, podobnie jak ja popierają znane ci prawo, żądają nawet jego zaostrzenia. Staraj się, jeśli potrafisz, Benedict, bo zrobię co w mojej mocy, aby ujrzeć wreszcie twoje zimne zwłoki.

    - Wariat! - syknął Vernall, zaciskając mocno zęby w złości. - Wyrzutek społeczeństwa. To bluźniercze prawo wyciąga z rynsztoka takie męty, jak ty, tworzy zawodowych zabójców.

    - Do pewnego stopnia. I słusznie czyni. W ten sposób patologiczne typy same się ujawniają i można mieć ich na oku. Chyba tak lepiej, niż żeby ktoś taki miał czyhać w parku z nożem na twoje dzieci. Zamiast tego ryzykuje życiem i czy zabija, czy sam ginie, przysłuża się ludzkości.

    - Zatem przyznajesz, że jesteś szalonym... i mordercą? - Benedict usiłował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i ciężko opadł na podłogę.

    - Ja nie - odparł beznamiętnie Mortimer. - Ja wspieram prawo i usuwam typy aspołeczne.

    - To musisz być zboczeńcem, jeśli nienawidzisz miłości... Tym razem jedyną odpowiedzią był lodowaty śmiech, który jeszcze bardziej rozwścieczył Vernalla.

    - Chory! A może szalony. A może bezpłodny, nie mogący mieć własnych dzieci i nienawidzący wszystkich, którzy je mają...

    - Dość tego! Pogadaliśmy sobie, a teraz cię zabiję. Benedict po raz pierwszy wyczuł w głosie tamtego zimną złość i wiedział już, że trafił w czułe miejsce. Milczał jednak, słaby i bliski mdłości, a krew sączyła się przez prowizoryczny opatrunek i rozlewała coraz szerszą kałużą na podłodze. Musiał zachować chociaż tyle siły, by unieść dłoń z rewolwerem, gdy zabójca będzie wchodził do przedpokoju. Usłyszał, jak drzwi łazienki otwarły się niemal bezgłośnie, dobiegł go cichy szmer kroków. Bezradnie spojrzał na zalaną łzami twarz Marii.

    - Kto tam jest z tobą? - krzyknął Mortimer skulony za Fotelem. - Słyszę, jak szepczecie, Jeśli to twoja żona, to lepiej każ jej odejść. Nie odpowiadam za jej bezpieczeństwo. Sam jesteś sobie winien i przyszła pora zapłacić za popełniane błędy. Zrobię, co do mnie należy.

   Wstał i opróżnił magazynek, celując w drzwi, potem przycisnął zatrzask, wyjął pusty magazynek cisnął go w ślad za kulami i natychmiast założył nowy. Szybkim ruchem przeładował broń i przykucnął, gotów do ostatecznego ataku.

   Tak trzeba, nawet bez noża. Wystarczy podejść do drzwi, strzelić parę razy do środka, rzucić tam miniaturowy granat z gazem łzawiącym i wejść siejąc kulami po podłodze i po gospodarzu. Mortimer z drżeniem wciągnął głęboko powietrze i nagle zamarł, widząc dłoń Benedicta wyłaniającą się zza framugi i sunącą w górę po ścianie.

   Było to tak nieoczekiwane, że strzelił dopiero po chwili, i wtedy spudłował. Taka dłoń to kiepski cel dla broni automatycznej. Palce zacisnęły się na włączniku lampy i zniknęły, ledwie zapłonęło światło pod sufitem.

   Mortimer zaklął i strzelił w ślad za dłonią dziurawiąc ścianę. Czuł się bezbronny i obnażony w blasku żarówki.

   Pierwszego strzału z rewolweru nawet nie usłyszał, huk zginął w jazgocie jego automatu. Dopiero gdy druga kula uderzyła w podłogę tuż obok jego stóp, przestał strzelać, obrócił się na pięcie i zamarł wpatrzony.

   Na drabince przeciwpożarowej za wybitym oknem stała kobieta. Wiotka, o wielkich oczach, kołysała się lekko niby targana wiatrem. Broń trzymała w obu rękach, raz za razem kurczowo naciskając spust. Jak dotąd nie trafiła Mortimera, ale ten, przerażony, uniósł automat i przejechał serią po ścianie nad oknem, krzycząc:

    - Nie! Nie chcę cię skrzywdzić!

    Ostatni pocisk przeorał tynk i iglica szczęknęła głucho. Mortimer szybko wyciągnął pusty magazynek i spróbował wpiąć nowy, gdy rewolwer znów się odezwał. Kula trafiła go w bok, aż upadł i wypuścił broń z ręki.

   Benedict doczołgał się zaraz do zabójcy i zacisnął mu dłoń na gardle.

    - Nie... - wychrypiał Mortimer i zamachał rękami. Nigdy nie wprawiał się w bezpośredniej walce i niezbyt wiedział, co teraz robić.

    - Proszę, Bene, nie - odezwała się Maria, wchodząc przez okno z powrotem do mieszkania i podbiegając do męża. Zabijesz go.

    - Nie... - wysapał Benedict. - Brak mi sił. Ręce mi osłabły...

   Nagle tuż obok swej głowy ujrzał lufę rewolweru. Szybko wydarł go żonie z dłoni.

    - Jedna gęba mniej do wyżywienia! - krzyknął, naciskając wygrzany spust i pakując kulę w pierś Mortimera. Ten tylko raz wierzgnął nogami, i skonał.

    - Nic ci nie jest, kochanie? - zaczęła nagle zawodzić Maria, klękając przy mężu i tuląc go do siebie.

    - Nie... Jestem słaby, ale to chyba z utraty krwi. Już przestała lecieć. Skończone. Wygraliśmy.

   Dostaniemy jeszcze jedną rację żywnościową i wszyscy wyjdą na swoje. Już nigdy nikt nie będzie się nas czepiał.

    - Tak się cieszę - powiedziała, uśmiechając się przez łzy. Bo wcześniej nie chciałam ci tego mówić... Wiesz, to całe zamieszanie. Ale będziemy mieli... - Opuściła oczy.

    - Co? - spytał, nie dowierzając. - Chyba nie chcesz powiedzieć...

    - Ależ tak. - Poklepała się po lekko uwypuklonym już brzuchu. - Cieszysz się?

   Ale on jedynie wpatrzył się w nią milcząco, otwierając usta tak szeroko, jak wyrzucona na brzeg ryba.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin