Harry Harrison - Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina.doc

(43 KB) Pobierz

Harry Harrison       

 

 

 

Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   - A oto widzą państwo potwora zbudowanego przez mego pradziadka, wielkiego Victora Frankensteina, z fragmentów ciał pochodzących z sal sekcyjnych i wykradzionych świeżo zakopanych na cmentarzu trupów. Proszę o uwagę... - Wysoki mężczyzna na podwyższeniu uniósł teatralnie rękę i przy wtórze jęku zebranych za rozsuniętą zasłoną ukazał się oświetlony od góry zgniłym, zielonkawym blaskiem potwór, którego reklamował.

 

   Stojący tuż przy sznurowej barierce, czyli w pierwszym rzędzie zatłoczonego namiotu, Dan Bream otarł zroszone potem czoło - wewnątrz było gorzej niż w łaźni - i przyjrzał się uważnie eksponatowi. Wyglądał nie najgorzej, zwłaszcza biorąc pod uwagę jarmarczny charakter imprezy zwanej odpustem oraz miejsce, w którym wszystko się działo, czyli zabitą dechami dziurę na głębokim południu. Blada skóra bez kropli potu, szwy w miejscach zeszycia skóry, oczy bez wyrazu i dwa metalowe gniazda na skroniach - dokładnie jak w filmie.

 

   - Unieś prawą rękę! - polecił Victor Frankenstein V z twardym, pruskim akcentem i powoli, niczym źle naoliwiony mechanizm, potwór uniósł prawą rękę do wysokości ramienia i znieruchomiał. - Ten stwór zbudowany z kawałków trupów nie może umrzeć, a gdy jakaś jego część za bardzo się zużyje, po prostu doszywam nową zgodnie z przepisem przekazywanym w naszej rodzinie z ojca na syna. On także nie czuje bólu, jak widzicie...

 

   Tym razem jęk był głośniejszy, jako że mówiący przebił biceps potwora długą na stopę szpilą o harpunowatym zakończeniu, tak że wystawała z drugiej strony. Potwór nie drgnął, a na metalu nie pojawiła się nawet kropelka krwi.

 

   - ...obojętne mu gorąco czy mróz i ma siłę dziesięciu ludzi... - ciągnął głos z niemieckim akcentem, ale Don miał już dość: widział całe przedstawienie trzy razy, co w zupełności mu wystarczyło, a pozostanie w namiocie groziło uduszeniem albo rozpuszczeniem, toteż energicznie przepchnął się do wyjścia.

 

   Na zewnątrz było niewiele chłodniej, ale przynajmniej tak nie śmierdziało. Tubylcy wyraźnie wychodzili z założenia, że częste mycie skraca życie. Ponieważ jednak na Florydzie wszystkie bary mają klimatyzację, ruszył do najbliższego krokiem kogoś, kto ma jasno wytyczony cel w życiu.              

 

    Piwo, kufel i butelka były przyjemnie zimne, a pierwszy orzeźwiający łyk postawił go na nogi. Drugie piwo można było wypić wolniej, toteż zabrał je do stolika, wytarł blat papierową serwetką, po czym usiadł i wyjął z kieszeni kilka pogniecionych i przepoconych kartek. Przeczytał starannie ich treść, dopisał parę zdań i schował je do wewnętrznej kieszeni. Dotarł do połowy kufelka, gdy w drzwiach stanął Victor Frankenstein V, bez monokla i reszty artystycznego przyodziewku.

 

   - Wspaniały numer! - zawołał radośnie Dan. - Pozwolisz, że ci postawię?!

 

   - Głupi byłbym, odmawiając - odparł zapytany z nosowym akcentem rodem z Nowego Jorku; niemiecki zniknął wraz z monoklem. - Jeśli mają schitza lub buda, to piwo, jeśli tylko lokalne popłuczyny, to burbon...

 

   Spokojnie usiadł przy stole, a Dan zajął się piwem.

 

   - Całe szczęście, że zimne - mruknął i wsypał sól do kufla, aby się wymieszała, po czym duszkiem wypił połowę zawartości naczynia. - Widziałem cię dziś na paru pokazach. Podoba ci się numer czy jesteś po prostu maniakiem odpustów?

 

   - Numer jest dobry, a z zawodu jestem dziennikarzem. Dan Bream.

 

   - Zawsze miło spotkać kogoś z prasy, reklama to dźwignia show-businessu. Jestem Stanley Arnold, nazywaj mnie Stan. - Frankenstein V to pseudo?

 

   - A co myślałeś? Jak na reportera nie jesteś zbyt bystry... schowaj legitymację, żartowałem. Co powiesz o moim potworku?

 

   - Wygląda autentycznie: szwy, gniazdka...

 

   - Makijaż i klej dobrej jakości. Wszystko, bracie, jest iluzją, ale miło słyszeć, że numer wygląda autentycznie nawet dla doświadczonego dziennikarza. Tak na marginesie: dla jakiej gazety piszesz?

 

   - Jestem wolnym strzelcem. O tobie dowiedziałem się z pół roku temu i zainteresowałem się, przyznaję. Trochę poszperałem w różnych miejscach i tak sobie myślę, że tak naprawdę to chyba nie chcesz, żebym cię nazywał Stan: w papierach naturalizacyjnych figurujesz jako Victor Frankenstein, więc Stein byłoby bliższe prawdy...

 

   - I co jeszcze wyszperałeś? - głos Frankensteina stał się chłodny i pozbawiony emocji.

 

   - Że urodziłeś się w Genewie, a do Stanów przybyłeś w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym...

 

   - Zaraz usłyszę, że jestem właścicielem prawdziwego potwora.

 

   - Tak właśnie sądzę. Ani hipnoza, ani joga nie potrafi aż tak znieczulić na ból, nie mówiąc już o wzroście siły. A twój podopieczny ma i jedno, i drugie. Wiesz, czego chcę? Chcę poznać prawdę.

 

   - Prawdę... - Frankenstein roześmiał się nagle i klepnął rozmówcę w ramię. - Dobra, Dan. Poznasz prawdę: jesteś upartym dziennikarzem i należy ci się nagroda. Ale najpierw przynieś coś do picia, i to nie lokalną wodę z bagien.

 

   Akcent z Nowego Jorku zniknął, podobnie jak przedtem niemiecki, i jego angielski nie miał teraz żadnych naleciałości.

 

   - Wolę piwo. - Dan zabrał butelki. - Tutaj panuje prohibicja, jakbyś zapomniał.

 

   - Nie zapomniałem, gdzie żyję, Dan. To wielki i wolny kraj. Może i obowiązuje tu zakaz sprzedaży alkoholu, ale jak położysz pięć dolarów na ladzie i powiesz, że chcesz mountain dew, to na pewno nie dostaniesz soku pomarańczowego. Reszty zresztą też nie.

 

   Dan zrobił, co mu kazano, i wrócił z butelką kukurydzianej wódki i dwiema szklankami.

 

   -Możesz mi mówić Victor, chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi - oznajmił Frankenstein po pierwszej kolejce. - Opowiem ci zaskakującą, ale prawdziwą historię, którą zna niewielu. Prawdziwą, a nie wypływający z ignorancji stek półprawd i czystych bujd, które tworzą tę głupią książkę Mary Godwin. Mój ojciec do śmierci pluł sobie w brodę, że w chwili słabości zwierzył się tej głupiej gęsi z tego, czym się w tajemnicy zajmował. Na szczęście nie powiedział jej wszystkiego...

 

   - Momencik. Powiedziałeś, że to będzie prawda, a Mary Godwin Shelley napisała Frankensteina albo Nowego Prometeusza w tysiąc osiemset osiemnastym roku. Nie chcesz mi chyba wmówić, że twój ojciec...

 

   - Poczekaj i nie przerywaj. Obiecałem ci prawdę i mówię prawdę: ojciec zajmował się wieloma rodzajami badań. Wszystkie miały jedną cechę wspólną: tajemnicę życia. Potwór, jak go nazywano, był tylko jednym z jego osiągnięć, głównie zaś interesował się długowiecznością i przyznać należy, że umarł bardzo późno. Nie powiem ci, w którym roku ja się urodziłem, bo to nie ma nic do rzeczy. Co się tyczy tej głupiej Mary Godwin, to ojciec znał ją, zanim wyszła za tego całego poetę, i miał nadzieję, że wybierze jego, gdyż mu się podobała. Finał znasz: spisała wszystko, co zdołała zrozumieć z wynurzeń ojca, rzuciła go i napisała tę parszywą książkę. Roi się w niej od błędów, że aż coś! Ponownie klepnął reportera w ramię. - Po pierwsze: ojciec nie był Szwajcarem, tylko pochodził z porządnej bawarskiej rodziny o długim rodowodzie. Po drugie, uniwersytet nie mieścił się w Ingolstadt, bo w tysiąc osiemsetnym roku przeniesiono go do Landshut, o czym wie każdy uczeń w okolicy. Po trzecie, całkowicie i złośliwie zmieniła charakter ojca: nigdy nie płakał i na pewno nie był niezdecydowany, wręcz przeciwnie. No, a na koniec nic nie zrozumiała z doświadczeń, jakie prowadził: tak była zafascynowana ideą Golema, że wszystko przekręciła. Ojciec nie budował niczego z fragmentów nieboszczyków, bo to nonsensowny pomysł. Ojciec zajmował się, i to z powodzeniem, przywracaniem martwych do życia, choć naturalnie nie w pełni i nie do końca. Faktem jest, że trupy chodziły i wykonywały polecenia. Wyszedł w tych badaniach od zombie, ale znacznie udoskonalił technikę i osiągnął lepszy efekt niż szamani. I to jest właśnie prawda i cała tajemnica. Teraz pozostaje jedna drobna kwestia: co należy zrobić, by nadal była tajemnicą, panie Bream?

 

   Pytanie zadane było takim tonem, że reporter aż się cofnął. Po paru sekundach rozluźnił się jednak - tu, wśród ludzi, był bezpieczny, a co dalej, to się zobaczy.

 

   - Boisz się, Dan? - spytał Victor, ponownie klepiąc go w ramię. - Nie ma czego.

 

   - Co to było? - zdziwił się Dan, gdy poczuł ukłucie w ramię.

 

   - Nic takiego. - Frankenstein uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości, i pokazał mu otwartą dłoń, na której leżała pusta ministrzykawka, jakich używają chorzy na cukrzycę.

 

   - Siadaj! - powiedział cicho, widząc, że Dan wstaje, i tamten posłusznie usiadł.

 

   - Coś mi zrobił? - spytał przerażony dziennikarz.

 

   - Zastrzyk niegroźny dla zdrowia, którego receptura jest właśnie rodzinnym sekretem. Jest nieszkodliwy, ale ma dziwne działanie: umożliwia mi panowanie nad twoim ciałem; bez mojego rozkazu nic nie zrobisz ani nie powiesz, choć często będziesz miał ochotę. Jak długo jesteśmy razem, musisz wykonywać moje polecenia, a zapewniam cię, że cały czas będziemy razem. Zanim działanie specyfiku się skończy, będziesz już martwy. Napij się piwa i posłuchaj finału.

 

   Przerażony dziennikarz bezradnie patrzył, jak jego mięśnie wykonują polecenie Victora wbrew jego woli.

 

   -Tak więc słynny Frankenstein nie jest żadnym arcydziełem krawiectwa, tylko uczciwym zombie: trupem, który może chodzić, ale nie może mówić, może wykonywać rozkazy, ale nie może myśleć. Ruszające się w rytm rozkazów ciało, idealny niewolnik. Tak jak Charley, którego tyle razy oglądałeś. Jest tylko jeden problem: trup nie ma funkcji życiowych i komórki nie regenerują się, nie mówiąc już o dziurach powstających w wyniku przedstawienia. Stary Charley przypomina zużytą poduszkę do igieł, a poza tym nie ma palców u nóg: odłamują się, kiedy zbyt szybko chodzi. Czas posłać go na emeryturę, jako że miał długie życie i jeszcze dłuższą śmierć. Wstań, Dan! Ślicznie. Taak, na koniec ciekawostka: wiesz, kim był Charley, zanim rozpoczął karierę artystyczną? Dziennikarzem, tak jak ty i podobnie jak ty wścibskim, który wreszcie tak samo jak ty nie zrozumiał wagi swego odkrycia i najpierw postanowił pogawędzić ze mną. Pokażę ci karty wizytowe twoich poprzedników, naturalnie zanim cię zabiję, potem nie byłbyś w stanie ich docenić. Mówię ci, stary: prasa to potęga! A teraz chodź!

 

   I Dan poszedł za nim w gorącą noc, grzecznie i cicho, tylko wewnątrz resztki jego ,"Ja" wyły z przerażenia.

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin