WEB Griffin - Bohaterowie 02 - Kapitanowie.rtf

(2052 KB) Pobierz
Kapitanowie

Kapitanowie

 

 

 

Około 5.00 w niedzielę 25 czerwca 1950 roku Koreańczycy obudzili majora Georgea D. Kesslera, który był szefem zespołu Grupy Doradców Wojskowych w Korei przy 10. Pułku na półwy­spie Samczok. Powiedzieli mu, że na 38. równoleżniku zaczął się północnokoreański atak na wielką skalę.

             Armia Stanów Zjednoczonych w wojnie koreańskiej,

Instytut Historii Wojskowej Armii Stanów Zjednoczonych,

Waszyngton, 1961, t. 1, str. 27.

I

1

Seul, Korea Południowa

25 czerwca 1950

Trzydziesty ósmy równoleżnik dzieli Półwysep Koreański na po­łowę. Ciągnie się na przestrzeni ponad 300 km od Ongdżin nad Morzem Żółtym do Jangjang nad Morzem Japońskim.

Gdyby żołnierzy armii Koreańskiej Republiki Ludowo-Demo­kratycznej, Immun Gun, liczącej wówczas 90 000 ludzi, rozstawić wzdłuż tej linii, zajmowaliby pozycje co cztery metry. Co trzeci z nich był weteranem z armii chińskich komunistów, która dopiero co wygoniła Czang Kajszeka na Tajwan.

Oczywiście nikt ich nie ustawiał wzdłuż granicy. Koreańska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza zorganizowana była na sposób so­wiecki. Składała się z 7. Dywizji piechoty, brygady pancernej wy­posażonej w T-34/85, te same czołgi, które rozniosły w proch i pył elitę niemieckich wojsk pancernych, wydzielonego pułku piechoty, pułku motocyklowego i brygady Wojsk Ochrony Pogranicza, Bo An Dae, która w krótkim okresie istnienia zdołała już sobie wyrobić opinię koreańskiej wersji SS.

Siły te miały do dyspozycji 150 czołgów, 200 samolotów, wielką liczbę SU-76 (samobieżnych dział kalibru 76 mm na zmodyfikowanym podwoziu



7


lekkiego czołgu T-70) i jeszcze większą liczbę haubic wz. 38 kalibru 122 mm, ciągnionych przez ciężarówki. Oni także mieli „doradców”, sowieckich oficerów, podoficerów i techników, tyle że było ich o wiele więcej niż ich amerykańskich odpowiedni­ków po drugiej stronie frontu. Uzbrojenie stanowiła nowoczesna broń strzelecka produkcji sowieckiej.

Stamtąd również pochodziły barki desantowe, których użyli, by wysadzić dwa desanty na południowokoreańskich tyłach, pomię­dzy 38. równoleżnikiem a Samczok od strony Morza Japońskiego. Desanty te były ściśle skoordynowane z atakiem 5. Pułku Piechoty na stojący po drugiej stronie granicy 10. Pułk Piechoty ze składu 8. Dywizji Piechoty Armii Republiki Korei.

Północnokoreańskie 2. i 7. Dywizje Piechoty zaatakowały zdekompletowaną południowokoreańską 6. Dywizję Piechoty w Czhunczhon. Celem ataku 3. i 4. Dywizji Piechoty, wspieranych przez 14. Pułk Czołgów, stała się południowokoreańską 7. Dywizja Piechoty w Ujdżhongbu. 1. i 6. Dywizje Piechoty przy wsparciu 203. Pułku Czołgów zaatakowały w Kaesong maszerującą z Seulu i Inczhon południowokoreańską 1. Dywizję Piechoty „Stołeczną” (bez 17. Pułku Piechoty, który bronił sięgającego w Morze Żółte półwyspu Ongdżin). Na jego pozycje, na skraju lewego skrzydła frontu, ruszyły w ten spokojny niedzielny poranek brygada Wojsk Ochrony Pogranicza i 14. Dywizja Piechoty.

2

Półwysep Ongdżin, Korea Południowa

25 czerwca 1950, 4.00

Kiedy na pozycje 17. Pułku Piechoty spadła bez żadnej zapowiedzi lawina ognia artylerii, moździerzy i ciężkiej broni maszynowej brygady Wojsk Ochrony Pogranicza, trzej oficerowie amerykań­scy - kapitan i dwóch poruczników z Grupy Doradców Wojskowych w Korei - smacznie spali w swoim bunkrze. Obłożony workami z piaskiem bunkier zajmował szczyt trawiastego pagórka, na któ­rego zboczach rozmieścił się sztab pułku.

Ich kwatera, urządzona tak wygodnie, jak się tylko dało, była kiedyś domkiem rolnika. Podłoga zrobiona była z wypalanej gli­ny. Przez poprowadzone w niej kanały rozprowadzane było ciepło z paleniska, tworząc najstarszy chyba na świecie system central­nego ogrzewania. Ściany zbudowane z ciosanego kamienia miały prawie pół metra grubości, a dach stanowiła gruba na trzydzieści centymetrów słomiana strzecha.

8


Wiedząc, jak to ważne dla morale, trzej lokatorzy bunkra dokładali wszelkich starań, by poziomem życia nie razić swych koreańskich podwładnych. Niemniej jednak można tu było znaleźć kilka przedmiotów, których próżno by szukać na innych pozycjach w całym 17. Pułku. Mieli lodówkę, radio z gramofonem i trzypłytową elektryczną kuchenkę. Prądu do ich zasilania dostarczał kablem zamontowany na płozach generator polowy, ustawiony na zewnątrz ze względu na potworny hałas. Oficjalnie służył on do zasilania sprzętu radiowego, nadajnika BC-610 i odbiornika AR-88, łącznie tworzących radiostację służącą do utrzymywania łączności z odległym o niecałe sto kilometrów na wschód w linii prostej seulskim dowództwem Grupy.

17. Pułk Piechoty pod dowództwem pułkownika Pairk In-Jupa właściwie zajmował pozycje na wyspie, choć Ongdżin był półwyspem. Po zakończeniu wojny Wielka Trójka podzieliła pomiędzy siebie Koreę, wybierając 38. równoleżnik na granicę obu stref oku­pacyjnych, oddzielającą tę część Korei, w której rządzili popierani przez Chińczyków i Stalina koreańscy komuniści, od tej, którą rządził popierany przez Amerykanów rząd Republiki Korei.

Granica odcięła półwysep Ongdżin tuż u nasady, tworząc z nie­go południowokoreańską wyspę. Nie było mowy o przedostaniu się tamtędy na stały ląd, a już zwłaszcza po stronie południowokoreańskiej - granica została ufortyfikowana zaraz po tym, jak ją wyznaczono. Całe zaopatrzenie pozycji 17. Pułku Piechoty na półwyspie musiało się odbywać drogą morską. Wszyscy byli zgodni co do tego, że jeśli czerwoni coś zaczną, trzej Amerykanie w dowództwie 17. Pułku nie będą mieli pomyślnych widoków na przyszłość.

Kilka sekund po pierwszym wizgu, towarzyszącym opadają­cemu pociskowi północnokoreańskiej artylerii, poszły następne. Chwilę później przyłączyły się do nich gwiżdżące na inną nutę granaty kalibru 120 mm z ciężkich moździerzy pułkowych. Zry­wający się z posłań amerykańscy oficerowie usłyszeli dochodzący z oddali głuchy terkot broni maszynowej. Nie ulegało wątpliwości, że siedzą w gównie po uszy.

Ubrali się szybko, wciągając sztywne od krochmalu drelichy i lśniące świeżą pastą buty polowe (ten luksus kosztował ich zale­dwie trzy dolary miesięcznie w gotówce lub towarach z amerykań­skiej kantyny wojskowej), po czym wzięli ze stojaków broń osobi­stą. Właściwie jako instruktorzy armii południowokoreańskiej nie powinni być uzbrojeni. Przymykano na to oko, bo raz, że czerwoni znani byli z zamiłowania do przenikania na tyły i mordowania doradców, a dwa, ich pobratymcy z Południa mieli zwyczaj kraść wszystko, co nie było przywiązane łańcuchem.

9


W obu wypadkach broń była do przeżycia równie niezbędna jak tabletki do odkaża­nia wody i papier toaletowy w rolkach po 1000 odcinków, które w nieregularnych odstępach dostarczały im należące do południowokoreańskiej marynarki wojennej okręty desantowe LST.

Kapitan złapał swój karabinek Garand M1 i oznajmił, że idzie na stanowisko dowodzenia, żeby się zorientować, co się, do cholery, wokół wyrabia. Jeden z jego podwładnych, również z karabinkiem, wyskoczył odpalić silnik generatora. Trzeci Amerykanin, uzbro­jony w prywatny rewolwer Smith & Wesson.357Magnum, zabrał się do rozgrzewania aparatów radiowych.

Kiedy generator pracował już wystarczająco długo, by lampy radiostacji zdążyły się rozgrzać, kapitan wrócił.

-              No i co? - zapytał porucznik, odwracając się znad stołu z mikrofonem w ręku.

    -              Złapałeś coś? - odpowiedział pytaniem na pytanie kapitan.
    Porucznik pokręcił głową.

   Dowódca zespołu zabrał mu mikro­fon.

   -              Victor, Victor, tu Tahiti, tu Tahiti - powiedział do mikrofonu.
   Przez następny kwadrans powtarzał to jak zaklęcie, które miało powstrzymać huczącą za ścianami nawałę eksplozji, któ­re siekły stalowymi odłamkami worki z piaskiem, okrywające ściany i sufit bunkra. Wreszcie z głośnika dobiegł rozespany głos dyżurnego radiowca dowództwa Grupy Doradców. Przekonany, że w Kraju Porannych Mgieł nic nieprzewidzianego nie może się zdarzyć o tak barbarzyńskiej porze, zapewne uciął sobie drzemkę i nie był zachwycony, że jakiś natręt mu ją przerwał.

-     Ja Victor, ja Victor, Tahiti, słyszę cię głośno i wyraźnie. O co chodzi?

-     Gdzieś ty się, kurwa, podziewał?! - przywitał go mało uprzej­mie kapitan. Był wściekły na tego palanta, który zamiast siedzieć na służbie jak Pan Bóg przykazał, spał gdzieś w kącie i jeszcze miał najwyraźniej pretensje o to, że go zbudzono. Nie czekał jed­nak na odpowiedź, tylko wrócił do przewidzianego regulaminem sposobu prowadzenia komunikacji radiowej. - Victor, tu Tahiti, przygotujcie się do odebrania pilnej operacyjnej, powtarzam pilnej operacyjnej.

Zapowiedź nadania depeszy pilnej o znaczeniu operacyjnym, najwyższej kategorii pilności, zastrzeżonej na czas wojny, musiała odpowiednio podziałać na dyżurnego, który natychmiast odparł regulaminową formułką i bez śladu uprzedniego protekcjonalnego tonu:

10


-     Ja Victor, Tahiti, gotów do odebrania pilnej operacyjnej. Tahiti, rozpocznij nadawanie.

-     Tahiti Sześć do Victor Sześć, stop. Siedemnasty Pułk Piecho­ty pod ciężkim ogniem moździerzy, artylerii i broni maszynowej od czwartej zero zero, stop. Prawdopodobnie wkrótce rozpocznie się natarcie sił lądowych, stop. Cały personel doradczy obecny na stanowisku dowodzenia pułku, stop. Podpisano Delahanty, kapitan. Odbiór.

-     Zrozumiałem, Tahiti. Przejdź na nasłuch.

3

Dowództwo

Grupy Doradców Wojskowych w Korei (KMAG),

Seul, Korea Południowa

25 czerwca 1950

Generał dowodzący Grupą Doradców Wojskowych wsiadł po­przedniego dnia na pokład statku w Pusan, wyruszając w drogę powrotną do domu. Jego następca jeszcze nie objął oficjalnie do­wodzenia. To był etat generała brygadiera, a żaden nie palił się do tego, by objąć dowództwo gdzieś na końcu świata, gdzie śnieg leży do czerwca. To była posada dla podpadniętego, bo żaden generał by się nie zgłosił na ochotnika do dowodzenia garstką równie pod­padniętych oficerów, zesłanych tu, na koniec świata, by z gromady obdartusów zrobili prawdziwe wojsko.

Póki nie było nowego dowódcy, jego obowiązki objął szef sztabu Grupy, pułkownik artylerii. Kiedy usłyszał, że nie ma do czynienia z kolejnym incydentem granicznym, a z najprawdziwszą ofensy­wą na czterech odcinkach przełamania, wzdłuż całej granicy od morza do morza i jeszcze dwoma desantami morskimi na lewym skrzydle - pułkownika naszły głębokie wątpliwości, czy aby potra­fi zrobić coś, by ją powstrzymać. Dowodził jedynymi amerykański­mi żołnierzami w Korei, a ci nie byli nawet zorganizowani w jakiś związek taktyczny, lecz rozrzuceni po całym kraju i wszystkich jednostkach wojskowych. Wierzył, że Koreańczycy z Południa będą walczyć, ale doskonale wiedział, że nie bardzo mają czym.

W takiej sytuacji zarządzenie wycofania czy ewakuacji, czy jak tam jeszcze inaczej nazwać branie nóg za pas, z Seulu było jedynym sensownym wyjściem. Nie dość, że zostało na to niewiele czasu, to jeszcze wcale nie zapowiadało się na łatwą operację. Ewa­kuacja stwarzała tysiące problemów naraz i wszystkie wymagały

11


natychmiastowego rozwiązania. Na przykład tych trzech pechow­ców, którzy utkwili z 17. Pułkiem na półwyspie Ongdżin.

Był tylko jeden pewny sposób na to, żeby ich wydostać: dro­gą powietrzną, przydzielonym mu jednosilnikowym samolotem obserwacyjnym artylerii typu L-5 Stinson, następcą słynnego z czasów wojny Pipera Cuba. Używano ich do lotów łącznikowych, korygowania ognia artylerii i nadzorowania z powietrza ruchów własnych oddziałów. Był czymś w rodzaju latającego jeepa. Ale jeśli ma ich stamtąd wyciągnąć, będzie potrzebował trzech L-5, albo trzech lotów jednego L-5, bo maleńki samolocik mógł zabrać tylko jednego pasażera. Poza tym pułkownik miał ważniejsze za­dania dla pilota swojego L-5. Nie tylko było to najlepsze źródło in­formacji, jakie posiadał, ale w dodatku potrzebował go niezbędnie do przesyłania meldunków. Łączność radiowa, która i tak nigdy nie była najlepsza, zaczęła właśnie wysiadać na dobre, być może wskutek sabotaży. Prawdopodobnie będzie musiał pozostawić tych trzech biedaków na pastwę losu. Nie podobała mu się wcale ta myśl, ale niewiele mógł na to poradzić. Potarł z rezygnacją podbródek i wtedy doznał olśnienia.

Przecież na Kimpo stał L-17 Navion ze sztabu Naczelnego Dowództwa Sił Sojuszniczych! Jakaś szycha z gwardii pałacowej MacArthura, pułkownik z dowództwa administracji armii oku­pacyjnej w Japonii, smalił cholewki do panienki z Departamentu Stanu, która przyjechała do ambasady, i załatwił sobie przelot z Tokio, żeby się z nią zobaczyć. To była czteromiejscowa maszyna, na tyle duża, by zabrać w jednym locie wszystkich instruktorów z 17. Pułku. Trzeba tylko będzie ubłagać tamtego pułkownika, żeby ją oddał... Nie, nie będzie z tym do niego szedł. Jeśli tam­temu się powiodło, to właśnie śpi gdzieś w jej objęciach. Będzie wkurzony, że ktoś śmie mu przeszkadzać, a poza tym może uznać, że sytuacja wymaga, by natychmiast wracał do Dai Ichi, siedziby władz okupacyjnych w Japonii. Jeśli uda się go obejść, rozumował pułkownik, to L-17 zdąży polecieć po oficerów na Ongdżin i potem zabrać pułkownika do Japonii.

Kiwnął na sierżanta, który stał przy mapie.

- Proszę wziąć jeepa, sierżancie, i jechać na Kimpo, szukać pilota L-17 z Tokio. Kiedy go pan znajdzie, niech pan go poprosi, by poleciał na Ongdżin po trzech oficerów odciętych na półwyspie. Jeśli nie posłucha, niech do mnie zadzwoni. Jeżeli będzie taka potrzeba, z pańskim pistoletem przystawionym do głowy.

12


4

Lotnisko Kimpo

Seul, Korea Południowa

25 czerwca 1950

Poprzedniego dnia kapitan Rudolf G. „Mac” MacMillan z sekcji lotnictwa sił lądowych sztabu Armii Naczelnego Dowództwa Sił Sojuszniczych przyleciał jednym z L-17 dowództwa z Tokio. Wylądował około południa po dwudniowym locie na trasie ponad półtora tysiąca kilometrów.

Kapitan MacMillan pochodził z rodziny szkocko-irlandzkiej, urodził się w Mauch Chuck w Pensylwanii. Do wojska zaciągnął się dziesięć lat wcześniej, w wieku siedemnastu lat, po przepraco­waniu dwóch lat w kopalni. Nie miał pojęcia, jak będzie w wojsku, ale jedno wiedział na pewno: nie może być gorzej niż tam, na dole. Wtedy nawet mu się nie śniło, że kiedyś zostanie oficerem i dżen­telmenem. Gdzieś w głębi duszy kołatało mu się marzenie, że może w ciągu czterech lat, które mu pozostały do pełnoletności, czyli do dwudziestych pierwszych urodzin, zostanie kapralem i wtedy będzie mógł poślubić swoją ukochaną Roxy. Może po trzydziestu latach służby dojdzie nawet do pełnego sierżanta, kto wie? Wtedy będzie zgarniał kupę forsy i z taką emeryturą będzie miał dość pieniędzy, żeby uzyskać kredyt i kupić bar.

Rok później przyszła druga wojna światowa i wszystko się zmieniło.

Wśród floty samolotów lotnictwa US Army, przydzielonych do dowództwa amerykańskich sił okupacyjnych w Japonii były trzy L-17. Nawiony (od North American Aviation) zostały zakupione z funduszy z trudem wydartych z Kongresu nie tyle na poprawę wyposażenia armii, ile dla utrzymania przy życiu firmy, która pro­dukując tysiące myśliwców P-51 Mustang, przyczyniła się znacz­nie do wygrania wojny. Firma, rozbudowana w czasie wojny, miała poważne problemy z przestawieniem się na cywilną produkcję.

L-17 Navion nie bardzo przypominał Mustanga. No, może miał rzeczywiście trochę smuklejszą i bardziej rasową sylwetkę niż inne lekkie samoloty (poza Beechem Bonanzą, ale to już zupełnie inna historia), a jego statecznik pionowy przypominał kanciastym obrysem statecznik Mustanga, ale na tym koniec. To był samolot na wskroś cywilny i nawet białe gwiazdy z pasami na bokach ka­dłuba i skrzydłach do pary z napisami US ARMY na stateczniku pionowym niewiele mogły tu zmienić.

W nakrytej odsuwaną do tyłu osłoną kabinie znajdowały się obite skórą fotele, tablica przyrządów zaś przypominała bardziej samochodową niż lotniczą.

13


To podobieństwo nie było chyba zwykłym przypadkiem. Kierownictwo North American widziało oczyma wyobraźni powojenne niebo nad Ameryką zapchane Navionami, za sterami siedzą dyrektorzy i komiwojażerowie, a któ­rych nawet ojcowie rodzin zabierający swoją czeredkę na piknik własnym samolotem, jakby to był po prostu buick łub chrysler ze skrzydłami. A skoro tak, to i wewnątrz powinien przypominać samochód.

Oczywiście samolot to nie samochód i ludzie nie rzucili się ku­pować Navionów. Samoloty zapełniły magazyny i kurzyły się w skrzyniach, póki armia nie zakupiła około czterdziestu maszyn. W wojsku przeznaczono je na samoloty dyspozycyjne dla genera...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin