Johansen Iris - 03 - Morderczy żywioł.pdf

(690 KB) Pobierz
5826211 UNPDF
Rozdział pierwszy
Barat, Turcja 11 czerwca
Wynoś się stamtąd, Saro! - ryknął Boyd z wnętrza do¬mu. - Ta ściana w każdej chwili może runąć.
- Mont y coś znalazł. - Sara ostrożnie przesunęła się do sterty gruzów, gdzie warował golden
retriever. - Stój spokojnie, chłopie. Ani kroku.
Dziecko?
- Skąd wiesz?
Mont y zawsze miał nadzieję, że to będzie dziecko. Ko¬chał dzieci, toteż widok zabitych czy
poranionych malców dobijał go. Mnie też - pomyślała ze znużeniem Sara. Za¬wsze najbardziej
podle się czuli, odnajdując dzieci i starców. Tak niewielu przeżywało katastrofę. Ziemia drżała,
ściany waliły się i życie uchodziło, jakby go nigdy nie było.
Zwijamy się.
- Jesteś pewien? Ale już.
- No dobra. - Bezwiednie poklepała Monty'ego po łbie, wpatrując się w ruinę. Drugie piętro małego
domku zapadło się, więc praktycznie nie było szans, by ktoś żywy ucho¬wał się pod gruzami. Nie
słyszała jęków ani szlochów. Sprowadzając do budynku jeszcze kogoś z zespołu poszukiwawczo-
ratowniczego, dałaby dowód braku odpowie¬dzialności. Sama powinna się stąd zabierać.
Dziecko?
Co do diabła? Przestań marnować czas. Wiedziała, że nie wyjdzie, póki wszystkiego dokładnie nie
przepatrzy. Wzięła taboret i odrzuciła go na bok.
- Idź do Boyda, Monty.
Retriever usiadł i patrzył na nią.
- Ciągle ci powtarzam, że przecież jesteś zawodowcem. To znaczy, że masz słuchać rozkazów, do
cholery.
Czekaj.
Zrzuciła poduszkę i pociągnęła fotel. Rany, ale był ciężki.
- Teraz nie możesz mi pomóc.
Czekaj.
- Rusz się stąd, Saro! - ryknął Boyd. - To rozkaz. Minęły już cztery dni. Nie ma szans, żebyś
znalazła kogoś żywego. - A tamtego faceta w Tegucigalpa odkopaliśmy po dwunastu dniach.
Zawołaj Monty'ego z łaski swojej, Boyd.
- Mont y!
Monty ani drgnął. Właściwie tego się spodziewała, ale ... a nuż?
- Głupie psisko. Czekaj.
- Jeśli masz zamiar tu zostać, przyjdę ci pomóc - rzekł Boyd.
- Nie, zaraz wychodzę. - Sara spojrzała czujnie na połu¬dniową ścianę, po czym odciągnęła
materac na bok. - Tylko się rozglądam.
- Daję ci trzy minuty. Trzy minuty.
Gorączkowo ciągnęła rzeźbioną deskę u wezgłowia. Mont y zaskomlał.
- Ciii... - W końcu odsunęła deskę na jedną stronę. I wtedy ujrzała rękę.
Taką małą, delikatną rączkę, ściskającą różaniec ...
*
- Trafiłaś na kogoś? - zapytał Boyd, gdy Sara wyszła z domu. - Wysłać zespół?
- Nie żyje. - Tępo pokręciła głową. - Kilkunastoletnia dziewczynka. Chyba od dwóch dni. Nie ma
co niepotrzeb¬nie nadstawiać karku. Tylko oznakuj to miejsce. - Pociąg¬nęła smycz. - Wracam do
przyczepy. Muszę zabrać stąd Monty'ego. Wiesz, jak to go wytrąca z równowagi. Wracam za parę
godzin.
- Jasne, tylko on jest wytrącony z równowagi. - Ton, którym mówił Boyd, ociekał sarkazmem. -
Dlatego trzę¬siesz się jak listek.
- Nic mi nie będzie.
- Nie waż mi się wychodzić z przyczepy aż do jutra ra-
na. Nie spałaś od trzydziestu sześciu godzin. Wiesz, że wy¬czerpani ratownicy są niebezpieczni dla
siebie i ludzi, któ¬rym starają się pomóc. Strasznie głupio się zachowałaś, podejmując takie ryzyko.
Zazwyczaj wykazujesz więcej rozsądku.
- Mont y był pewien, że tam ktoś jest ... - Dlaczego tak się upiera? Boyd ma rację. Przeżyć w takich
sytuacjach można tylko wtedy, gdy przestrzega się reguł i nie działa bez namysłu. Powinna trzymać
się instrukcji. - Przepra¬szam, Boyd.
- I słusznie. - Spojrzał na nią spode łba. - Należysz do moich najlepszych ludzi i nie chciałbym,
żeby wyrzucono cię z zespołu za to, że kierujesz się sercem, a nie rozumem. N arażasz na
niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i psa. Co byś zrobiła, gdyby ściana runęła i przygniotła
Monty'ego?
- Nie przygniotłaby Monty'ego. Przykryłabym go włas¬nym ciałem, a ty odkopałbyś mnie spod
ściany. - Uśmiech¬nęła się słabo. - Wiem, kto tu jest pierwszą gwiazdą.
- Bardzo zabawne. - Potrząsnął głową. - Tyle że ty wca¬le nie żartujesz.
- Nie. - Potarła oczy. - Trzymała w ręce różaniec, Boyd.
Musiała go chwycić, kiedy trzęsienie się zaczęło. Ale nie pomógł jej!
- Jak widać, nie.
- Mogła mieć najwyżej szesnaście lat i była w ciąży.
- A niech to szlag!
- Owszem.
Delikatnie pociągnęła Monty'ego za smycz. - Zaraz wracamy.
- Nie słuchasz. Ja jestem kierownikiem tej wyprawy,
Saro. Chcę, żebyś odpoczęła. Prawdopodobnie odnaleźli¬śmy wszystkich, którzy przeżyli. Chyba
jutro stąd ruszy¬my. Rosjanie dokończą poszukiwania zwłok.
- Tym bardziej po~inniśmy pracować dopóty, dopóki nie przyjdzie rozkaz. Zaden z rosyjskich psów
nie ma no¬sa Monty'ego. Wiesz, że jest niesamowity.
- Sama masz niezłe notowania. Pewnie się orientujesz, że inni członkowie zespołu robią zakłady,
czy rzeczywiście potrafisz odczytywać psie myśli.
- To dość głupie. Wszyscy dobrze znają swoje psy. Wie¬dzą, że jak się jest w bliskim kontakcie ze
zwierzęciem, moż¬na całkiem dokładnie odgadnąć, co mu chodzi po głowie. - Ty to co innego.
- Dlaczego w ogóle rozmawiamy na ten temat? Rzecz
w tym, że Mont y jest wyjątkowy. Już wcześniej zdarzało się, że odnajdywał ocalałych, gdy
wSZYSGY potracili nadzie¬ję. Dzisiaj też jeszcze może kogoś znaleźć.
- To mało prawdopodobne. - Odeszła parę kroków. -
Mówię poważnie, Saro.
Odwróciła się.
- A ty kiedy ostatnio spałeś, Boyd?
- To nie twój interes.
- Czyń, jako mówię, a nie jako sam czynię? Zobaczymy
się za parę godzin. - Słyszała, jak zaklął za jej plecami, gdy ostrożnie stąpała pomiędzy
gruzowiskiem ku rzędowi przy¬czep u stóp wzgórza. Boyd Medford był porządnym, rozum¬nym
człowiekiem i dobrym kierownikiem zespołu. Ale cza¬sami nie mogła myśleć trzeźwo. Zbyt wiele
ofiar. Zbyt ma¬ło ludzi udało się uratować. O Boże, zbyt wiele zwłok ...
Różaniec ...
Czy ta nieszczęsna dziewczyna miała czas pomodlić się za siebie i swoje dziecko, nim ją
zmiażdżyło? Prawdopo¬dobnie nie. Trzęsienia ziemi przebiegają w okamgnieniu. A może śmierć
nadeszła błyskawicznie i dziewczyna nie cierpiała?
Mont y przycisnął się do jej nogi. Smutny.
- Ja też. - Otworzyła Monty'emu drzwi przyczepy. ¬Zdarza się. Może następnym razem będzie to
inaczej wy¬glądało.
Smutny.
Napełniła Monty'emu miskę z wodą. - Napij się, chłopie.
Smutny. Położył się przed metalowym naczyniem. Napił się szybko, lecz odczekała ze dwie
godziny, nim
go nakarmiła. Był zbyt zdenerwowany, by jeść. Nie mógł się przyzwyczaić do odnajdywania zwłok.
Ona też nie.
Usiadła na podłodze obok Monty'ego i objęła go.
- Wszystko będzie dobrze - wyszeptała. - Może następ¬nym razem znajdziemy żywego małego
chłopca, tak jak wczoraj. Czy rzeczywiście wczoraj? Podczas wyprawy dni się zacierały. -
Pamiętasz to dziecko, Mont y?
Dziecko.
- Zyje dzięki tobie. Dlatego musimy ciągnąć dalej te poszukiwania. Nawet jeśli to tak boli. - Boże, a
bolało na¬prawdę. Widok tak zdenerwowanego Monty'ego sprawiał jej ból. Bolało ją wspomnienie
dziewczyny ściskającej ró¬żaniec. Bolała świadomość, że prawdopodobnie nikogo ży¬wego już nie
znajdą.
Ale to nie było takie pewne. Póki prób, póty nadziei. Zamknęła oczy. Była zmęczona i czuła
wszystkie mięśnie.
No i co z tego? Później będzie miała czas na długi odpoczy¬nek. Teraz potrzeba jej zaledwie kilku
godzin snu, by dojść do siebie.
- Chodź, zdrzemniemy się. - Wyciągnęła się obok retrievera. - A potem pójdziemy sprawdzić, czy
nie znajdzie się jeszcze kogoś żywego w tej piekielnej dziurze.
Mont y skomlał cicho, opierając łeb na przednich łapach. - Ciii. - Zanurzyła twarz w jego sierści. -
No, już w po¬rządku. - To nie było w porządku. Śmierć nigdy nie jest w porządku. - Jesteśmy
razem. Robimy, co do nas należy. Musimy jakoś przebrnąć przez kilka następnych dni. Po¬tem
wrócimy na ranczo. - Zaczęła głaskać go po głowie. ¬Będziesz zadowolony, prawda?
Smutny.
Bolał ją widok zwierzęcia, ale zazwyczaj bywało gorzej.
Czasami ciężej przeżywał pojedyncze przypadki. Nie chodzi o to, że uodpornił się na masy ofiar, z
którymi się stykał w większych katastrofach. Rzecz raczej w tym, że pracowali właściwie bez
przerwy i reakcja następowała z opóźnieniem. Za parę godzin Mont y znowu będzie gotów do akcji.
A ona?
Przyjdzie do siebie. Tak jak powiedziała Boydowi.
Ostatnie kilka dni były zawsze najgorsze. Nadzieje rozwie¬wały się, rozpacz stawała się coraz
większa, a umysł i serce ogarniała nieznośna żałość.
Ale wiedziała, że ją zniesie. Trzeba znieść smutek, gdyż gdzieś może jeszcze czekać ktoś, kto
będzie zgubiony, jeśli nie znajdzie go Sara wespół z Montym.
Mont y przewrócił się na bok. Spać.
- Tak, powinniśmy się przespać. - Śpij, przyjacielu, i ja też się zdrzemnę. Niech zniknie
wspomnienie różańców i nie narodzonych dzieci. Niech zniknie śmierć i powróci nadzieja. -
Chociaż chwilka oddechu ...
Santa Camaro, Kolumbia 12 czerwca
- Ile ofiar? - zapytał Logan.
- Cztery. - Wargi Castletona zacisnęły się ponuro. - A dwaj mężczyźni w stanie ciężkim leżą w
miejscowym szpitalu. Czy możemy już wyjeżdżać? Rzygać mi się chce od tego smrodu. Czuję, że
to wszystko moja wina. To ja wy¬nająłem Bassetta do tej roboty. Lubiłem go.
- Za moment. - Spojrzenie Logana błądziło po wypalo¬nych ruinach, w które tak niedawno obrócił
się naj nowo¬cześniejszy ośrodek badawczy. Upłynęły zaledwie trzy dni, lecz dżungla już
odzyskiwała swoje terytorium. Trawa kiełkowała pośród zwalonych drzew, pędy pobliskich
ko¬narów wyciągały się ku zawalonej budowli, usiłując zamk¬nąć ją w makabrycznym uścisku. -
Udało ci się odzyskać jakieś fragmenty pracy Bassetta?
- Nie.
Logan spojrzał na ciemnoczerwonego skarabeusza, któ¬rego trzymał w dłoni.
- I Rudzak przysłał mi to dziś rano?
- Chyba tak. Znalazłem go na stopniu z przyczepionym
do niego twoim nazwiskiem. - To był Rudzak.
Spojrzenie Castletona przesunęło się od skarabeusza do
twarzy Logana.
- Bassett ma żonę i dziecko. Co im powiesz?
- Nic.
- Jak to nic?! Musisz ich zawiadomić, co się stało z Bassettem.
- A co mam im powiedzieć? Nie wiemy, co się z nim stało. Na razie. - Odwrócił się i ruszył w
kierunku dżipa.
- Rudzak go zabije - rzekł Castleton, idąc za nim.
- Możliwe.
- Dobrze o tym wiesz.
- Myślę, że na początku będzie próbował ubić z nami
interes.
- Okup?
- Możliwe. Chce czegoś, bo inaczej nie porywałby Bassetta.
- I będziesz się układał z tym łajdakiem? Po tym wszystkim, co zrobił twoim ludziom?
- Układałbym się z samym diabłem, gdybym mógł wy¬dobyć z niego to, co chcę.
Takiej odpowiedzi Castleton się spodziewał. Gdyby John Logan unikał konfrontacji, nie stałby się
jednym z największych potentatów ekonomicznych na świecie. Jeszcze przed czterdziestką zarobił
miliardy na swej firmie komputerowej i innych przedsięwzięciach.
A teraz ryzykował życie kilku uczonych, by zgarnąć gi¬gantyczne zyski, jakie dałoby się
wyciągnąć z tego projek¬tu. Niektórzy sądzili, że nikt, kto ma choć odrobinę sumie¬nia, nie
zbudowałby takiego urządzenia, wiedząc, jakimi konsekwencjami może ...
- No, dalej - Logan wpatrywał się w niego. - Powiedz to głośno.
- Nie powinieneś tego robić.
- Wszyscy znaleźli się w tym obiekcie z własnej woli.
Powiedziałem im zgodnie z prawdą, w co się pakują. Uwa¬żali, że warto.
- Ciekawe, jak się czuli, kiedy dosięgły ich kule. Nadal uważali, że było warto?
Logan ani okiem nie mrugnął.
- Kto, do diabła wie, za co jest sens umierać? Chcesz się wycofać, Castleton?!
Owszem, chciał się wycofać. Sytuacja stawała się zbyt groźna i skomplikowana. Wolał uniknąć
jednego i drugie¬go, toteż przeklinał dzień, w którym się w to wplątał.
- Wyrzucasz mnie?
- W żadnym razie. Potrzebuję cię. Wiesz, jak tu wszyst-
ko działa. Głównie dlatego cię zatrudniłem. Ale rozu¬miem, że wolisz trzymać się z daleka od tego
wszystkiego. Dostaniesz swoją forsę i dam ci wolną rękę.
- Dasz mi wolną rękę?
- Mogę cię zmusić do działania - rzekł ze znużeniem Lo-
gan. - Znalazłbym sposób, gdybym się postarał, ale odwaliłeś dla mnie kawał dobrej roboty i nie
mam zamiaru zatrzymy¬wać cię siłą. Spróbuję znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
- Nikt mnie nie może do niczego zmusić.
- Rób jak chcesz. - Logan wsiadł do dżipa. - Zawieź
mnie na lotnisko. Muszę się wziąć do pracy. Będę miał kłopoty z miejscową policją?
- Sam wiesz doskonale. W zagłębiu narkotykowym wzgórza są wysokie. Lepiej nie zadawać pytań.
Policja po prostu odwraca wzrok. - Uśmiechnął się gorzko, włączając silnik. - Czy to nie dlatego
zbudowałeś urządzenie właśnie
tutaj?
- Owszem.
- I nie pozwolą ci wyrwać Bassetta z łap Rudzaka. Bas-
sett to trup.
- Jeśli jeszcze żyje, sprowadzę go z powrotem.
- W jaki sposób? Zapłacisz?
- Zrobię, co będzie trzeba.
- To niemożliwe. Nawet jeśli złożysz okup, Rudzak
i tak go zabije. Nie przypuszczasz chyba ...
- Wydobędę go spod ziemi. - W głosie Logana nagle za¬brzmiała twarda nuta. - Słuchaj, Castleton.
Możesz uwa¬żać, że jestem sukinsynem, ale nie uchylam się od odpo¬wiedzialności. Zginęli moi
pracownicy i chcę dorwać dra¬ni, którzy ich zabili. A jeśli uważasz, że pozwolę im wy¬kończyć
mojego człowieka albo wykorzystać go, żeby mnie dopaść, to jesteś w błędzie. Znajdę Bassetta.
- W środku dżungli?
- W środku piekła. - Głos Logana był ostry jak brzyt-
wa. - Opowiadasz mi, jak ci przykro i jakie powinienem mieć poczucie winy. Nie mam czasu na
poczucie winy. Za¬wsze uważałem, że to jałowe biadolenia. Rób, co do ciebie należy, ale nie
opowiadaj mi, że coś jest niemożliwe, póki nie spróbowałeś, nie wyszło ci, i nie spróbowałeś
znowu. Na to nie pójdę.
- Nie musisz na to iść. Wcale nie proszę cię, żebyś ... ¬Zwężonymi oczyma spojrzał Loganowi w
twarz. - Usiłujesz mną manipulować.
- Doprawdy?
- Doskonale o tym wiesz.
- Spryciarz z ciebie. Mogłeś się tego spodziewać. Jestem
tak bezwzględny, jak ci się wydaje, a mówiłem już, że cię potrzebuję•
Castleton milczał przez chwilę.
- Naprawdę uważasz, że masz cień szansy na uratowa-
nie Bassetta?
- Jeśli żyje, sprowadzę go z powrotem. Pomożesz mi?
- A co mam robić?
- To, co robiłeś do tej pory. Smaruj łapy i dbaj o moich
ludzi. A nawiasem mówiąc, chciałbym, żeby jak najszybciej opuścili szpital i wrócili do domu. Tu
zbyt wiele im zagraża. - I tak się miałem tym zająć.
- I miej uszy otwarte, a gębę trzymaj zamkniętą na kłód-
kę. Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, Rudzak najprawdopo¬dobniej najpierw skontaktuje się z tobą. -
Uśmiechnął się krzywo. - Nie przejmuj się, nie poproszę cię, abyś kładł gło¬wę na szafot. Zbyt cię
cenię pod innymi względami.
- Nie jestem tchórzem, Logan.
- Nie, ale to nie należy do twojej działki. Do każdej ro-
boty zawsze zatrudniam odpowiedniego człowieka. Za¬pewniam cię, że bez wahania
wpakowałbym cię do niej, gdybym uznał to za stosowne.
Castleton uwierzył mu. Nigdy nie widział Logana w ta¬kim stanie. Zazwyczaj ten rys pozbawionej
skrupułów bez¬względności starannie ukrywał pod maską ujmującego uroku. Nagle przypomniał
sobie liczne opowieści na temat podejrzanych znajomości Logana we wczesnych latach je¬go
kariery, spędzonych w Azji. Spoglądając teraz na swego szefa, uznał, że sporo prawdy może kryć
się w owych nie¬samowitych historiach o przemycie i zaciekłych walkach o władzę z miejscowymi
bandami, które usiłowały żądać odeń okupu w zamian za "ochronę".
- I cóż?
- Niech będzie! - Castleton zwilżył wargi. - Zostaję.
- To dobrze.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin