Brzezińska Anna - Twardokęsek 02 Plewy na wietrze.pdf

(1757 KB) Pobierz
Anna Brzezińska
Plewy na wietrze
805468622.002.png
Prolog
Przed północą spłonęła kolejna wiedźma.
Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.
– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Najpierw was
dobrze wypytają, a potem w ogień wrzucą. Tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.
Zbójca wygiął się, z wysiłkiem obrócił ku wejściu do katowni i przez mgnienie oka miał
nadzieję, że rudowłosa dziewczyna, z którą przewędrował Góry Żmijowe, przyszła się o niego
upomnieć, że ocali go i wyprowadzi na wolność, jak zrobiła poprzedniej nocy, kiedy płonęła
gospoda i ze wszech stron osaczali ich zwierzołacy. Ale nie. Jaśminowa wiedźma, rozciągnięta
obok zbójcy na katowskiej szrobie, nie drgnęła nawet. Leżała bezwładnie, z głową opuszczoną na
bok, oddychając ciężko przez rozbity nos, i zanim jeszcze w ościeżnicy pokazał się zarys
człowieka, zbójca zrozumiał, że Szarka nie przybędzie, a te odwiedziny są bez znaczenia, w niczym
bowiem nie poprawią ani nie pogorszą ich losu.
W chwilę później rozpoznał chuderlawą, przygarbioną postać i z trudem zdusił przekleństwo.
Spomiędzy wszystkich możliwych gości tego się najmniej spodziewał. Zacisnął zęby do bólu, aż
pobielały mu mięśnie u nasady szczęk, by ukryć zawód i gniew. Nie zdołał jednak zapanować nad
ruchami palców, które przykurczały się i drgały, jakby usiłowały wymacać w powietrzu kształt
ludzkiej szyi.
Drobny człek w ciemnej szacie wyrzekł kilka przyciszonych słów do oprawcy. Ten żachnął się
– nie nosił cechowego stroju, tylko poplamiony juchą skórzany fartuch i pewnie był u powroźników
za katowskiego pomocnika, któremu powierzano najbrudniejsze i najbardziej hańbiące zajęcia – ale
wkrótce usłuchał i, mamrocząc pod nosem, umknął z izby. Wówczas przybysz postąpił naprzód.
Wszedł w krąg światła pochodni pozostawionej więźniom, aby nawet przed śmiercią dobrze
widzieli całą mizerię swego położenia. Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Znał brunatne szaty,
przykrywające chudy grzbiet Mroczka, niegdyś kupca bławatnego i jego kamrata z Przełęczy
Zdechłej Krowy; w całych Krainach Wewnętrznego Morza przynależały jedynie kapłanom z
Pomortu. Dziwne zatem musieli bogowie wyrzucić losy, bo przecież ledwie dzień minął, jak
Twardokęsek widział Mroczka na brzegu Trwogi, gdy z resztą szajki pobierał myto u traktu. Tyle
że wówczas kamrat zgoła inne nosił odzienie, a i pobożność nie biła mu zanadto z twarzy, kiedy z
ostrzem w ręku pędził rabować podróżnych. Coś się musiało wydarzyć. Coś złego, także dla
Mroczka. Zbójecki towarzysz powinien był do tej pory zesztywnieć w przydrożnych chaszczach,
gdzie go zbójca zostawił ze sztyletem w boku. Jednakże widok brunatnych szat kapłanów z
Pomortu wielekroć zwiastował nieszczęście gorsze niż zwyczajna, czysta śmierć od stali. I skoro
Mroczek wstąpił na służbę Zird Zekruna, jego dawne życie, wraz ze wszelkimi jego trwogami i
rozkoszami, bezpowrotnie dobiegło kresu.
– Zdziwionyś, Twardokęsek? – Gość wpatrywał się w herszta łapczywie, szukając w jego
twarzy zaskoczenia i strachu.
– Czego chcesz? – warknął zbójca.
805468622.003.png
Nie oczekiwał niczego dobrego po niegdysiejszym kamracie, który w dawnych czasach, kiedy
pospołu hasali po gościńcu poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy, ten lekce sobie ważył przywódcę
szajki i jątrzył przeciwko niemu, ile sił starczyło. Ani pospieszna ucieczka zbójcy z zagrabionym
skarbczykiem, ani ostatnie spotkanie z pewnością nie natchnęły Mroczka przychylnością. Dlatego
Twardokęsek ani myślał łasić się do niego czy też błagać o litość przez wzgląd na minione dni.
Nazbyt dobrze znał Mroczka. Choć milkliwy i skryty, nieskłonny do przechwałek lub głośnych
kłótni przy ognisku, dawny kupiec bławatny był równie mściwy jak inni grasanci z Przełęczy
Zdechłej Krowy, acz może jeszcze bardziej zajadły, zimnym okrucieństwem pisarczyka, który
oszacuje i po wiek wieków zakonotuje każdą zniewagę.
– Pogawędzić. – Chudy człeczyna wyszczerzył nadpsute zęby. – Dwóch nas już tylko z całej
kompanii zostało, postanowiłem więc ziomka odwiedzić i stare czasy powspominać.
Za całą odpowiedź zbójca strzyknął śliną. Plwocina, podbarwiona na różowo z popękanych
warg, opadła o dobre trzy kroki od człowieczka w brunatnej szacie.
Mroczek nie stropił się.
– Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi – rzekł. – Wiesz, że cię mają jutro ogniem
palić, myślisz więc sobie, jaka dla ciebie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko się na stosie
zdycha.
Twardokęsek wzruszył nieznacznie ramionami. Spodziewał się raczej, że Mroczek będzie z
niego szydził albo zechce go choćby osmagać w odpłacie za niedawną krzywdę. Ale nieoczekiwana
łagodność jeszcze bardziej zaniepokoiła zbójcę.
– Był już tu wcześniej ktoś, co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth.
I z niczym precz poszedł.
– Ale wróci, Twardokęsek. – Mroczek pokiwał głową. – Wróci niezawodnie. A zgadujesz, co
wtedy się zdarzy? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz.
Zbójca popatrzył ku rozciągniętej na dębowej ławie wiedźmie. Jej twarz pozostała nieruchoma,
po policzku chodziła wielka mucha o błękitnym odwłoku, lecz rytm oddechu zmienił się nieco i
Twardokęsek odgadł, że przebudziła się już. Słuchała, jej magia wszakże była nieprzewidywalna i
zmienna jak woda w górskim strumieniu – to rwąca i przemożna, to sączyła się tylko słabo po dnie.
Nie, na wiedźmie zbójca nie mógł polegać. Nie zamierzał jednak zaufać dawnemu druhowi,
szczególnie jeśli ten wstąpił na służbę do pomorckich kapłanów.
– Ona cię od kaźni nie wybawi. – Mroczek widać wyczuł jego niepewność. – A ja okowitę
przyniosłem. – Dobył z sakwy solidny bukłak. – Zamroczysz się i lżej będzie zdychać.
Twardokęsek poruszył językiem, chropowatym i wyschłym jak paździoro. Od kilku godzin nie
miał w gębie ani kropelki.
– Popatrz, zbójco – dawny kupiec bławatny zakołysał naczyniem i gorzałka zachlupotała
kusząco – jak to się dziwnie na tym świecie plecie. Tyś mnie wczoraj sztyletem dźgnął, dzisiaj ja
ciebie w ciemnicy nawiedzam.
– I litość cię przygnała? – zakpił Twardokęsek.
– Ciekawość. – Mroczek wykrzywił się i jego pociągłe, wąskie oblicze stało się z nagła
podobne do pyska rosomaka. – Chcę wiedzieć, co się wydarzyło na południowych szlakach i jakeś
805468622.004.png
do tej katowni zbłądził. Bo coś się stało niezawodnie, jeśli i książę Evorinth, i kapłani z wielkiej
świątyni przychodzą z tobą mówić niczym z jaką personą. W coś się, Twardokęsek, wplątałeś z
głupoty albo przypadku. I coś wiesz, skoro wciąż żyjesz. Może więc cząstka tej wiedzy i mnie
pomoże. – Przy tych słowach twarz mu się skurczyła, a kącik ust zaczął drgać nerwowo.
Odwrócił się prędko i pociągnął z gąsiora.
Boi się, pomyślał zbójca, dziwnie poruszony przerażeniem kompana. Na Przełęczy Zdechłej
Krowy mało kto zdradzał się ze strachem; co bardziej lękliwi szybko kończyli w przydrożnym
zielsku z rękojeścią noża wystającą spomiędzy żeber. Mroczek, chociaż ostrożny i przebiegły jak
liszka, nie był tchórzem. Od lat krążył z grasantami u traktu, że zaś znał miejskie obyczaje,
przyłączał się do kupieckich konwojów, by wciągnąć je potem w pułapkę. Chadzał też na zwiad do
Spichrzy, gdzie na jego głowę naznaczono sowitą nagrodę, i nigdy nie wracał bez zysku. Tym
razem jednak trafił na pomorckich kapłanów.
– Co ci, Twardokęsek, za różnica? – podjął ochryple Mroczek.
– I tak zdechniesz. Nikt się tu o ciebie nie upomni, więc i ty nikomu niceś niewinien. Dobrze
gadam?
Nie spuszczając z niego wzroku, zbójca powoli skinął głową i aż mu się nieswojo zrobiło od
zadowolenia, które rozlało się po obliczu kamrata.
– Sam widzisz – Mroczek poweselał i znów potrząsnął gąsiorem – że możesz kupić za tę
opowieść pociechę przed zgonem. Gadaj więc wszystko wedle porządku, od tamtego dnia, kiedy z
naszym skarbczykiem czmychnąłeś z kompanii. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale cię
nie dościgliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy dościgli...
805468622.005.png
Rozdział 1
Przychodzi kiedyś taki czas, że człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska
ów dzień zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania
wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Kamraci wlekli się
ospale, niechętnie, bo też kupiecka straż porządnie ich poszarpała. Dwóch zbójców sczezło; jeden
miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki
zniecierpliwiony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić ścierwo do
rozpadliny, po czym wymknął się przed świtem.
Sam nie wiedział, co go właśnie tej nocy natchnęło do ucieczki. Bo nie bitwa przecież, która,
choć zaciekła i krwawa, nie różniła się niczym od setek wcześniejszych napadów, rzezi i potyczek.
Razem z resztą kompanii siedział długo u ogniska, racząc się miodami i złupionym z konwoju
Skalmierskim winem, aż wspomnienie jatki przybladło i zatarło się w jego pamięci. Potem odszukał
Vii, która jak zwykle przyjęła jego pijackie zaloty z rozbawieniem i pozwoliła się odciągnąć na
bok, pomiędzy stosy zdobycznego dobra. Kiedy odeszła, leżał z otwartymi oczami na beli
kupieckiego aksamitu, gapiąc się bezmyślnie w górę. Od trunku kręciło mu się trochę we łbie, a
czasami gwiazdy zdawały się przybliżać i zawisać tak nisko, że niemal mógł do nich sięgnąć ręką.
Nie zdołał usnąć. Niebo zaczęło jaśnieć, od ziemi podniósł się ziąb, on zaś trwał w dziwnym
odrętwieniu, aż nocny ptak krzyknął chrapliwie nad obozowiskiem. Wówczas się ocknął.
Spróbował się podnieść, lecz zastałe mięśnie nie usłuchały. Strzyknęło go w krzyżu, zakłuło w
kolanie, stłuczonym jeszcze zeszłej jesieni. Dopiero po chwili powstał i wyprostował się z trudem,
tłumiąc syknięcie bólu. Nie chciał się wydać ze słabością, wszelako kamraci spali pokotem u
wejścia do jaskini, wśród zwojów kosztownych tkanin i beczułek wina, urżnięci jak świnie. Nawet
Olsza i Strzałka, którzy jako najgłupsi zostali wyłączeni z ogólnej zabawy i naznaczeni na
wartowników, odczekali tylko, aż herszt się spije, po czym ciszkiem dołączyli do reszty i
pochrapywali teraz błogo tuż obok dogasającego ogniska.
Zrazu zbójca zamierzał przypaść do nich, obsobaczyć ich i skopać za zaniedbanie, ale po
namyśle wzruszył ramionami. Szajka dała się dobrze we znaki kupcom, a i książęcy zaciężnicy
zastanowią się dwa razy, zanim ruszą tropem osławionego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.
Tutaj, wysoko w górach, był bezpieczny. Tylko okoliczni pasterze znali ścieżki do grasanckiej
kryjówki, ale żaden z nich nie posłuży pomocą wojsku z dolin. Zanadto lękali się Twardokęska,
który, choć nie prześladował wieśniaków i starał się żyć z nimi w zgodzie, przecież bezlitośnie
mścił się za zdradę.
Jednak niepokoiła go łatwość, z jaką Olsza i Strzałka zlekceważyli jego rozkaz. Ostatnie
miesiące obfitowały w łupy. Nie głodowali od dawna, książęcy celnicy i żołnierze schodzili im z
drogi, a kupcy byli tłuści i ospali jak zwykle. Zbójcy też obrastali w tłuszcz i dostatki, z każdym
dniem bezczelniejąc i rozleniwiając się coraz bardziej. Wprawdzie wczorajsza potyczka okazała się
krwawsza nad spodziewanie, ale Twardokęsek wiedział doskonale, że jeśli wkrótce coś nie zmąci
błogich wywczasów na Przełęczy Zdechłej Krowy, wybuchną swary i grasanci poczną żreć się
805468622.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin