Chattam Maxime - Upiorny zegar.pdf
(
989 KB
)
Pobierz
M A X I M E C H A T T A M
UPIORNY ZEGAR
Ponieważ nie ma lepszej od muzyki bańki pozwalającej się odizolować od rzeczywistości i
zanurzyć w rzece słów,
oto utwory, które najczęściej mi towarzyszyły w czasie tej podróży Oby i na Was podziałała ich
magia, jeśli
spróbujecie posłuchać:
- James Newton Howard,
The Village
- Tom Tykwer, Johnny Klimek, Reinhold Heil,
Pachnidło
- Hans Zimmer,
Frost/Nixon
- Danny Elfman,
The Wolfman.
Ludzie gromadzą życiowe błędy,
tworząc potwora, którego zwą przeznaczeniem.
John Hobbes
OSTRZEŻENIE
Ręce mi drżą.
Nie ze strachu, ten opuścił mnie już dawno. Porzucił pozbawione gęstości ciało, którym nie
sposób zawładnąć. Życie wygładziło nierówności, w których zazwyczaj czai się lęk.
To czas.
Czas nie potrzebuje żadnego zakamarka, żadnej szczeliny, by posiąść i zniszczyć duszę oraz
ciało.
Drogocenny czas, który pociągnął już za sobą tyle istnień.
Ludzie rzadko się nad nim zastanawiają. Mają o nim bardzo mgliste wyobrażenie, relatywne i
subiektywne zarazem.
A przecież czas jest jak najbardziej rzeczywisty, ku niezadowoleniu badaczy atomu i
przestrzeni, którzy mnożyli się w trakcie kończącego się właśnie dwudziestego wieku. Jest
namacalny bardziej niż jakakolwiek istota; widziałem już, jakie przywdziewa stroje i przybiera
oblicza.
Widziałem też, jak zabija.
To musi zostać powiedziane.
Promień słońca podkreśla kontury filiżanki z zimną herbatą. Moja prapraprawnuczka bawi się
w ogrodzie między cyprysami a huśtawką. Jej perlisty śmiech rozbrzmiewa niezmącony niczym
nowy sekundnik lśniącego zegara, którego naoliwione zębatki nie obrosły kurzem, trybiki nie
przetarły się jeszcze, mechanizm nie zużył. Na razie wszystko działa z dokładnością cechującą
nowość. Na tym polega, podejrzewam, niewinność - wszystko działa gładko, nie wywołując
zmęczenia.
Ponad sto lat dzieli tego aniołka ode mnie.
Bardzo starego pana.
Niewyraźny ongiś odgłos moich trzewi odlicza teraz sekundy ociężale i uparcie - wielki zegar,
czuję to, jest u kresu wytrzymałości; zgasnę wkrótce, wraz z tym szalonym stuleciem.
Przedtem jednak chciałbym jeszcze coś zrobić.
Uczynić ze swej świadomości wehikuł czasu.
Zabrać cię na tych stronach daleko wstecz, tam, gdzie powstawało społeczeństwo moich
wspomnień. Kiedy słucham, jak mówisz o globalizacji, rasach, nacjonalizmie i poczuciu
zagrożenia, mam ochotę zabrać cię do siebie, na przełom wieków, w czasy, gdy wypełniona
cudownymi obietnicami otwierała się przed nami przyszłość.
Książki historyczne interesują się tylko wielkimi nazwiskami, nigdy zaś maluczkimi jak ty i
ja, którzy przecież piszą ową Historię własną krwią, a bez których nie mogłaby ona nawet
zaistnieć.
O to w tym wszystkim chodzi.
O to, co rozgrywa się w cieniu. W czeluściach miast, w arkanach polityki i zbrodni, z których
rodzą się cywilizacje.
Moja historia rozegrała się w roku 1900, tym samym, w którym odbywała się Wystawa
Światowa w Paryżu.
Na przełomie wieków, który dla wielu miał ogromne znaczenie.
Po klęsce Drugiego Cesarstwa, upokarzającej porażce z Niemcami, wojnie domowej z zimy
1870 roku III Republika - pod której rządami znajdowaliśmy się wówczas - miała jedynie obawy
o swą przyszłość. Monarchiści i anarchiści czyhali na najdrobniejszą okazję, by przechylić
polityczną szalę na swoją stronę; kraje europejskie mierzyły się nieufnym wzrokiem niczym koty
w wąskiej uliczce, wyczekując pierwszego ciosu. Nie wspominając o sprawie Dreyfusa, która w
roku 1900 wciąż poruszała opinię publiczną; zwolennicy i przeciwnicy Dreyfusa, antysemici i
inni radykałowie czekali w gotowości bojowej, temat ten
bowiem nadal omawiany był burzliwie na paryskich bulwarach, choć od skazania „zdrajcy”
upłynęło już sześć lat.
Na ulicach bywało niebezpiecznie, do niektórych dzielnic lepiej było się nie zapuszczać, bo
grasowały tam bandy przestępców - wkrótce zacznie się nazywać ich członków „apaszami”.
Głęboka nędza graniczyła z nieprzyzwoitym luksusem.
I gdy tak drżało owo kruche społeczeństwo, postępy nauki raz po raz budziły zachwyt całego
świata, industrializacja dudniła zapowiedzią nowej ery ku chwale wygód dla wszystkich,
Kościół, bezustannie spychany przez państwo o laickim zacięciu, wycofywał się w oczekiwaniu
na egzekucję.
W tym oto kontekście otwarto Wystawę Światową w 1900 roku.
Miała być miejscem zjednoczenia, okazją do zademonstrowania światu wielkości Francji,
zduszenia plotek o jej słabości, utwierdzenia na nowo wysokiej rangi naszej Republiki w oczach
innych krajów. Wystawa była wymarzoną sposobnością do zaprezentowania najnowszych
wynalazków naukowych, służąc jednocześnie za pretekst, by przyciągnąć polityków o
rozmaitych poglądach i podjąć negocjacje w sprawie nowych międzynarodowych sojuszy.
U zarania roku 1900 wielu sądziło, iż od sukcesu wystawy zależy przyszłość Francji, a już z
całą pewnością wynik nadchodzących wojen.
Uroczysta prezentacja ku chwale postępu zadecyduje o losie milionów dusz.
Wędruję uliczkami mieniącymi się w blasku wróżki Elektryczności. Okres ten z wielu powodów
jest jednym z najbardziej znaczących w moim życiu. Usiłuję wydobyć z czeluści pamięci
wszystkie wspomnienia, świadectwa, przeszukuję rozmaite notatki, próbując odtworzyć to, co się
wydarzyło owego roku, a to, czego nie udało mi się osobiście przeżyć lub dowiedzieć,
wyobrażam sobie w najdrobniejszych szczegółach.
Muszę się skupić, by przypomnieć sobie, jak to wszystko się zaczęło, jakie wydarzenie można
określić mianem posępnego punktu wyjścia tej szalonej opowieści.
Przede wszystkim zmysły. Pamiętam.
Pierwszą znaczącą różnicą w stosunku do dzisiejszych czasów są odgłosy miasta. Nie
grzmiało ono głębokim pomrukiem; Paryż wydawał inne dźwięki. Wiatr, ptaki na balkonach i na
drzewach, stukot chodaków na bruku. Ludzie mówiący ciszej w eleganckich dzielnicach, z
daleka już słychać akordeon i skrzypce muzykantów, krzyki ulicznych rzemieślników. Tak,
Paryż brzmiał wtedy inaczej. Cechowała go owa zniewalająca melodyjność, którą zakłócali
jedynie nieliczni automobiliści. Tak, pamiętam, odzyskuję zmysły
Podróż już się rozpoczęła, dzięki magii kilku słów lata biegną wstecz.
Skóra mi jędrnieje, plecy się prostują.
Wygładzają się żyły na dłoniach.
Dwudziesty wiek się cofa.
Jestem młody
Jesteśmy w roku 1900.
Chwyć mnie za rękę. Mocno.
I nie puszczaj jej przypadkiem przed końcem.
1.
Nazywam się Guy.
Jestem tchórzem.
Deszcz uderzający o dachówki poddasza brzmi niczym łkanie. Przez cztery okienka strychu
będącego teraz jego kryjówką wpadają raz po raz jaskrawe promienie błyskawic, niczym błysk
flesza aparatu fotograficznego oblewając białym światłem każdy zakamarek, rzucając na szarą
podłogę krótkotrwałe cienie. Lecz płomień świecy królujący pośrodku strychu pozostaje
niewzruszony.
Guy wykorzystuje ją jako wywoływacz.
By przelać swą świadomość na białą kartkę papieru, którą trzyma w palcach.
Obraz przeszłości pojawia się powoli, kreśląc czarne zawijasy Słowa, z początku ostrożne,
tłoczą się teraz, spadają jedne za drugimi, łapiąc oddech jedynie w miejscu przecinków. Wkrótce
jest ich tak wiele, że zdanie wydaje się zawieszone w powietrzu, woła o tlen - kropka staje się
koniecznością.
Nagle zatrzymawszy się, Guy nie wie już co dalej.
A przecież rozumie tę sztukę, posiadł umiejętność wysławiania, to ona utrzymuje go przy
życiu; tym razem jednak nie umysł kieruje piórem, lecz pióro dyktuje warunki człowiekowi. A
Guy nie wie, jak je poskromić. Nie wie już, co ma pisać, widzi, co się stało. Ledwie opuściwszy
mózg, słowa umykają, przestają być jego własnością. Jest zaskoczony tym, co czyta.
Świeca odegrała swoją rolę.
Guy wpatrywał się w płomień przez dłuższą chwilę. Zatracił się w nim. Aż stopniały woskowe
mury, jakie wzniósł pomiędzy rzeczywistością i tym, co sam sobie wmówił. Jego świadomość za
pośrednictwem kilku słów przelała się na papier.
To życie, które zdradził.
On, pisarz, którego powieści tak bardzo podobały się paryskim mieszczanom.
Tym razem opowiedział baśń sobie.
Historię, która właśnie topniała mu w dłoniach.
Łza spada na kartkę, usiłując wymazać słowo „ja”, na próżno. Słowo nadal jest wyraźne, choć
rozciągnięte i zalane.
Guy wie, że zapisek ten nazajutrz wyda mu się obcy, nie pojmie jego pełnego wymiaru, nie
będzie go rozumiał, co więcej, wyprze się go, usiłując odebrać mu całe znaczenie.
Po raz kolejny ukryje się w tchórzostwie, wypierając się tego, kim jest i co zrobił.
On, pisarz, którego wszyscy obdarzali uśmiechem.
Odrzuci wspomnienie żony, córki, swojej ucieczki. Zaneguje ich smutek, gdy pozostały bez
wieści o nim. Pod pretekstem, że wreszcie odzyskał równowagę wewnętrzną. Z dala od
nacisków, z którymi sobie nie radził, z dala od oczekiwań zrodzonych z pozorów.
Ledwo będzie pamiętał ów listopadowy dzień, w którym pojął, że musi się ratować.
S i ę ratować.
Uciec i przeżyć zarazem.
Chociaż pierwsze tygodnie przepełnione były poczuciem winy, zdołał w końcu oddalić się od
zacierających wspomnienia niebezpieczeństw absyntu i opium; nie po to zrzucił jedno jarzmo, by
przyjąć na siebie inne.
W końcu oddał się rozpuście, chcąc przełamać chrześcijańską moralność zmuszającą go do
skruchy Nie chciał wrócić do swoich, nie tam
widział ocalenie, a gdy wreszcie znów co rano zaczął nabierać powietrza pełną piersią,
zrozumiał, że dokonał właściwego wyboru.
Był tchórzem, lecz tchórzem wolnym, odzyskującym radość życia.
Z dala od społeczeństwa, które pokładało w nim zbytnie nadzieje, z dala od wymagającej
rodziny, żony, która narzucała swoje zdanie, zamiast je z nim podzielać. W oczach własnej córki
dostrzegał oczekiwanie wykraczające poza uwielbienie, pobożne życzenie, by ojciec, którego
cały świat chciał widzieć najwspanialszym, nigdy jej nie zawiódł.
Tego było już za wiele dla człowieka, który zawsze widział się wolnym jak ptak
podróżnikiem, marzył o przygodach, poznawaniu świata i jego mieszkańców bez nacisków
innych niż własne potrzeby naturalne.
Iluż mężczyzn podziwiał w skrytości ducha, bowiem na ich barkach spoczywał ciężar nie tyle
rodziny, ile całych dynastii, rodowych przedsiębiorstw, poważanych nazwisk! Wszyscy
przyjmowali ciosy mężnie, jakby obowiązek ten tkwił w nich samych, z pozoru trzymali wodze
własnej przyszłości, choć w rzeczywistości byli tylko dobrowolnymi więźniami swego losu. Dla
niego stało się to w końcu niemożliwe.
Dusił się.
Nie umiejąc słowami wyrazić tego bliskim, pewnego poranka, gdy wszyscy jeszcze spali,
uciekł ze swojego mieszkania w Passy bez słowa, złożywszy jedynie pożegnalny pocałunek na
czole ośmioletniej córki.
Wiedząc, co stanie się z tą kartką za kilka godzin, Guy unosi ją nad płomień świecy
Patrzy, jak jego świadomość się przypala.
Trzeba wierzyć, że moralność chrześcijańska nie opuściła jeszcze całkiem jego ciała.
Rogi się podwijają, tu i ówdzie otwierają się czarne dziury, wreszcie
płomień zaczyna się szybko wspinać, rzuca się na ofiarę, by połknąć ją łakomie.
Po raz kolejny Guy stwierdza, że przeszedł próbę.
Ponownie udało mu się wyzwolić od demonów.
Jutro nadejdzie lepszy dzień.
Burza wkrótce minie.
To, co nie jest w pełni szczelne, zostanie zmyte.
Grzmotem i strugami zimnego deszczu.
Zapomniane wspomnienia spłyną rynsztokiem do kanałów.
Definitywnie znikną w mroku.
Guy de Timée otworzył niewielkie pudełeczko z drzewa cedrowego i wyciągnął kubańskie
cygaro, które zapalał powoli i metodycznie, by wreszcie spowić się obłokiem błękitnego dymu.
Uzbrojony w ów jedenasty palec przemierzył cały strych, zapalając lampy naftowe - gazu nie
doprowadzono na samą górę budynku - aż wreszcie otoczyła go pożądana jasność.
Pomieszczenie służyło za składzik mieszczącego się poniżej burdelu - leżały tu stosy zużytych
sienników, fotele o popękanej skórze, naprawiane wielokrotnie stoły oraz mnóstwo staroci
wysypujących się z niedomkniętych walizek. Guy korzystał z tego bałaganu. Nie zważając na
stan mebli, zdołał zagospodarować sobie przytulną przestrzeń wokół olbrzymiego poplamionego
dywanu tureckiego, po którym z przyjemnością stąpał boso.
Biurko, którego pokrywy nie dało się opuścić, służyło młodemu człowiekowi za miejsce
pracy. Porzuciwszy bowiem swoje dawne życie poczytnego autora nie zaniechał pisarstwa.
Zmieniła się tylko tematyka jego książek.
Mając kilkanaście lat, Guy włóczył się po podejrzanych dzielnicach w poszukiwaniu wrażeń,
pochłaniał każdy numer pisma
Journal des
Voyages,
powieści Juliusza Verne'a i Eugeniusza Sue, bardzo szybko zdecydował też, co chce
robić w życiu: opowiadać baśnie. W wieku dwudziestu lat pisywał już teksty dla
Le Petit
Parisien,
przyczynił się do powstania
Aurore;
jego pierwsze nowele publikowano w
Le Bon
Journal,
aż wreszcie czytelnicy zaczęli wysyłać listy do redakcji, żądając więcej tekstów
młodego nieznanego autora. Guy de Timée został wypromowany. Jego powieści w odcinkach
podobały się tak bardzo, że pewien wydawca zamówił u niego nowe dzieło, nim Guy skończył
dwadzieścia trzy lata. Jego pisarstwo cechował realizm portretów paryskich drobnomieszczan i
charakterystyczny sposób rozbierania na części duszy, odmierzania kroplomierzem informacji o
bohaterach, budowania napięcia, za którym czytelnicy wprost przepadali.
Jego powieści zaczęły się cieszyć wielkim powodzeniem i wkrótce, choć twarz pozostawała
nieznana, nazwisko padało coraz częściej w stołecznych salonach.
Przez pierwsze lata Guy dobrze się bawił, pisząc opowiadania, każdą wolną godzinę
poświęcał na sporządzanie notatek do kolejnej powieści lub na obserwacje klientów kawiarń w
VIII okręgu - pilnie do nich uczęszczał w poszukiwaniu inspiracji. Ale gdy tak krążył wciąż
wokół jednego tematu, tych samych zajęć, książka po książce, Guy zaczął się nudzić.
Wybawienie nadeszło z chwilą, gdy odkrył Conana Doyle'a.
Kryminalne opowiadania Brytyjczyka zadziałały na niego niczym skok do lodowatych wód
jeziora. Najpierw przeszył go prąd, a następnie Guy zamarł.
Jak mógł tak długo błądzić? Na taką literaturę czekał! Właśnie taką literaturę chciał tworzyć!
Przenikać człowieka, by zgłębić jego najciemniejsze sekrety, fascynować czytelnika tajemnicą
zbrodni, by wreszcie
dotrzeć tam, gdzie przyzwoitość nie pozwala się zapuszczać.
Taka literatura pozwoliłaby mu zejść w mroczne zakamarki duszy ludzkiej, dotrzeć do korzeni
świata, zachowując jednocześnie ludyczność twórczości.
Zaczął od dwóch opowiadań, ale zostały przyjęte wyjątkowo chłodno. Niezrażony podjął się
napisania powieści, wydawcy wszakże przejawiali słaby entuzjazm dla jego ponurej wizji,
Plik z chomika:
pastoral
Inne pliki z tego folderu:
Michał Wójcik, Przemysław Wójtowicz - Snajper wchodzi pierwszy (2021) [ebook PL] [epub mobi pdf azw3].rar
(22164 KB)
Wójtowicz P. - Michał Wójcik. Snajper wchodzi pierwszy.pdf
(3290 KB)
Gorzka Mieczysław - Wściekłe psy (2) - Dziewięć (A).rar
(1585335 KB)
Ciszewski Marcin - Fantom - SUPERPRODUKCJA.rar
(976677 KB)
Awlasewicz Tomasz - Lowcy szpiegow. Polskie sluzby.epub.zip
(2589 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 08.07.2024
(Audiobook PL) Pilipiuk Andrzej - Wilcze Leże [Ψeðs]
01 Jacek Piekara Płomień i krzyż tom 1
01 Miecz Przeznaczenia - Granica Możliwości
01 Ostatnie Życzenie - Wiedźmin
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin