Charteris Leslie - Święty 02 Święty zamyka sprawę.pdf

(652 KB) Pobierz
110824403 UNPDF
L ESLIE C HARTERIS
Ś WIĘTY ZAMYKA SPRAWĘ
T YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO : T HE S AINT CLOSES THE CASE .
P RZEŁOŻYŁ : J ERZY M ATWIEJCZUK
110824403.001.png
P ROLOG
Jest rzeczą wiadomą, że w tych zwariowanych czasach żadna nowinka nie jest w stanie
przyciągnąć zainteresowania publiczności dłużej niż przez tydzień, dlatego też dziennikarze i
wydawcy gazet szybko się starzeją, przedwcześnie łysieją i stają się znerwicowani.
Codziennie potrzebna jest nowa sensacja, a każda następna musi zaćmić poprzednią, aż
słownik wyjałowi się z superlatywów, a wyobraźnia zblednie z wysiłku wymyślenia lub
wynalezienia na jutro historii na tyle fantastycznej i kolosalnej, by mogła być godną
następczynią majstersztyku dnia wczorajszego.
Fakt, że notoryczny awanturnik znany jako Święty był w stanie przykuć uwagę opinii
publicznej przez okres dłuższy niż trzy miesiące, bijąc w ten sposób na głowę wszelkie
rekordy tego typu, był wyłączną zasługą jego własnej energii i przedsiębiorczości. Znękani
łowcy sensacji z Fleet Street przywitali go z otwartymi ramionami. Na jakiś czas można było
zaprzestać gorączkowej pogoni za nowinkami. Sam Święty robił w tej mierze wszystko, co
mógłby sobie wymarzyć najbardziej wymagający wydawca — z jedynym, oczywiście,
wyjątkiem: nie kwapił się do dostarczenia im największej sensacji, jaką byłoby jego własne
aresztowanie i proces. Każda z jego przygód była bardziej zuchwała od poprzedniej, a on nie
pozwalał na to, by zainteresowanie wywołane jego ostatnim posunięciem zgasło, zanim nie
pojawi się przed oczami zaskoczonej publiczności z jeszcze śmielszym wyczynem.
Ta samowola trwała już ponad trzy miesiące, podczas których Święty doprowadził do
zwycięskiego finału około dwudziestu wypadów na przeróżnych przestępców, lub ich mienie.
Doszło w końcu do tego, że w przeciągu tego kwartału imię Świętego zaczęło budzić
nieomal nadprzyrodzoną grozę i paniczny strach u ludzi, którzy przez lata chełpili się swoją
bezkarnością. Teraz zaczęli bać się, a ostrzeżenie Świętego — śmieszny wizerunek
człowieczka z jednowymiarowym tułowiem i kończynami (jak na rysunku dziecka), mającego
nad okrągłą głową bez twarzy absurdalną aureolę (czego już dzieci nie umieszczają na ogół
na swoich rysunkach), dostarczane pod drzwi adresata p zwykłej kopercie, nabierało bardziej
fatalnego znaczenia, niż wyrok podpisany kiedykolwiek przez sędziego Sądu Najwyższego.
To było dokładnie to, czego Święty oczekiwał. I niezmiernie go to bawiło.
Działalność swoją prowadził zwykle w tajemnicy i starał się nie rzucać w oczy, w związku
z czym jego ofiary nie mogły dać policji żadnych istotnych wskazówek, na podstawie których
można byłoby go wytropić. Bywały jednak przypadki, gdy Święty nie mógł uniknąć zdjęcia
maski przed człowiekiem, nad którego zgubą się trudził. Najbardziej zdumiewającym
fenomenem całej sprawy było w takich razach zawzięte i ponure milczenie pokrzywdzonej
strony. Po wielu bezowocnych próbach nadinspektor Teal pogodził się z myślą o niemożności
wydobycia z ofiar Świętego jakichkolwiek zeznał przeciwko niemu.
— Z równym powodzeniem można by próbować wydusić coś z głuchoniemej ostrygi w
słoju z chloroformem — powiedział komisarzowi. — Albo Święty nie zabiera się do faceta z
powodu jednej sprawy, o ile nie ma w zanadrzu innej, którą mógłby go szantażować, albo też
odkrył sekretną metodę tak skutecznego przekonywania, że groźba działa jeszcze nazajutrz i
przez wszystkie następne dni.
Ta teoria była dość sprytna i logiczna, ale byłaby jeszcze bardziej sprytna i logiczna oraz
bardziej dopracowana w szczegółach, gdyby inspektor był człowiekiem z większą
wyobraźnią. Ale pan Teal nie miał wielkiego zaufania do rzeczy, których nie można było
zobaczyć i wziąć do ręki; nie miał też nigdy okazji widzieć Świętego w akcji.
Zdarzały się, oczywiście, sytuacje, gdy Święty nie musiał uciekać się do szantażu czy
gróźb, aby zapewnić sobie milczenie osób, w których sprawy się mieszał.
Znamienny był przypadek mężczyzny nazwiskiem Golter, anarchisty i niepoprawnego
wywrotowca, który chełpił się tym, że poznał od środka wszystkie więzienia w Europie. Nie
należał do żadnej frakcji politycznej, jego jedyną ewangelią była najwyraźniej jego własna
mania destrukcji i w żadnym wypadku nie można było go określić mianem nieszkodliwego
maniaka.Był on przywódcą stowarzyszenia o nazwie Czarne Wilki, którego prawie wszyscy
członkowie mieli za sobą ciężkie wyroki za jakieś przestępstwa polityczne. Było to
najczęściej usiłowanie zabójstwa, zwykle drogą zamachu bombowego.
Cel działania ugrupowań tego typu, jak również mentalność ich zwolenników będą zawsze
wdzięcznym polem spekulacji dla psychiatrów, tym niemniej w pewnych sytuacjach
przedmiot czysto teoretycznego zainteresowania naukowców staje się rzeczywistym
problemem tych, których obowiązkiem jest utrzymanie spokoju pod rządami prawa.
Prawo zdało sobie sprawę z tego faktu, a jednocześnie zauważyło istnienie Czarnych
Wilków po upływie tygodnia, w ciągu którego w dwóch fabrykach w północnej Anglii miały
miejsce eksplozje z niemałą ilością ofiar, a kula nie wykrytego zamachowca musnęła plecy
ministra spraw wewnętrznych w chwili, gdy wsiadał do swego samochodu po wyjściu z Izby
Gmin.
Prawo odnalazło Goltera, ale człowiek, któremu polecono śledzić go i meldować o jego
ruchach, w jakiś sposób zdołał stracić go z oczu tego właśnie popołudnia, gdy Książę
Następca Tronu publicznie przejeżdżał ulicami Londynu na uroczysty lunch wydany przez
Lorda Mayora.
Przejazd został zorganizowany ulicami Strand i Fleet Street do City. Z niewielkiego,
wynajmowanego na Southampton Row pokoju (o którym nie wiedziała policja), Gloter
znalazł łatwą drogę na dachy domów po północnej stronie Fleet Street. Usadowił się tam w
miarę wygodnie pomiędzy kominami, skąd mógł patrzeć w dół i widzieć ulicę, podczas gdy
uzbrojeni policjanci przetrząsali Londyn próbując natrafić na jego ślad, a zaniepokojony
komisarz zarządził podwojenie liczby detektywów w cywilu, rozstawionych wzdłuż trasy.
Golter był człowiekiem ostrożnym i rozważnym; miał ponadto solidną wiedzę z dziedziny
zasad dynamiki. Znał co do centymetra swoją odległość od ziemi i precyzyjnie wyliczył czas
potrzebny na dotarcie granatu do celu; granaty typu Mills w jego kieszeniach miały
odpowiednio ustawione zapalniki. Zmierzywszy odległość pomiędzy dwoma słupami latarń
na Fleet Street, w pobliżu Strandu, mógł przy pomocy stopera wyliczyć czas potrzebny na
przebycie tej odległości przez pierwszy samochód orszaku. Następnie, posługując się
sporządzonym przez siebie skomplikowanym schematem, mógł już bez dodatkowych
obliczeń stwierdzić dokładnie, w którym momencie ma rzucić granaty, aby trafiły one
dokładnie w tył przejeżdżającego samochodu Księcia Następcy Tronu. Golter był dumny z
naukowej precyzji, z jaką dopracowany był każdy szczegół jego planu.
Zapalił papierosa, postukując delikatnie obcasami o blaszane pokrycie dachu. Zgodnie ż
oficjalnym harmonogramem, było jeszcze piętnaście minut do momentu, w którym orszak
miał dotrzeć do tego miejsca. Ulica w dole była już zapchana gęstym tłumem, który przelewał
się z chodników na jezdnię, tworząc odnogi — niby macki — krępujące nurt ruchu ulicznego.
— Masa ludzka podobna do mrówek — pomyślał Golter. — Burżuazyjne insekty. —
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zamieszanie w mrowisku, spowodowane wybuchem jego
trzech granatów…
— Tak, rzeczywiście, zanosi się na interesujący spektakl.
Głowa Goltera gwałtownie obróciła się do tyłu, jakby szarpnięta niewidzialnym
sznurkiem. Nie słyszał przybycia mężczyzny, stojącego teraz nad nim. Spokojny,
flegmatyczny głos przerwał jego rozmyślania w sposób o wiele bardziej brutalny, niż
mogłaby to uczynić jakakolwiek eksplozja. Ujrzał wysoką, smukłą postać w szarym, z
niewiarygodną perfekcją skrojonym garniturze i tegoż koloru miękkim, pilśniowym
kapeluszu, którego szerokie rondo ocieniało wesołe, niebieskie oczy. Mężczyzna ten mógłby
posłużyć za ilustrację najświeższych i najbardziej wymyślnych osiągnięć Savile Row w
dziedzinie eleganckiej konfekcji męskiej, gdyby tylko udało się nakłonić go do odrzucenia
pistoletu automatycznego, który na ogół nie występuje jako niezbędny dodatek do tego, „co
dobrze ubrany mężczyzna powinien nosić w tym sezonie”.
— Nadzwyczaj interesujący — powtórzył nieznajomy, spoglądając swymi niebieskimi,
nieco rozmarzonymi oczami w dół, na tłum kłębiący się trzydzieści metrów niżej.
— Patrząc z czysto artystycznego punktu widzenia, szkoda, że nie będziemy mogli tego
zobaczyć.
Prawa ręka Goltera zaczęła skradać się do odstającej kieszeni. Nieznajomy zachęcająco
zatoczył pistoletem leniwy łuk wokół punktu nad brzuchem Goltera.
— Ale zawleczki zostaw na miejscu, śliczny — powiedział półgłosem. — I podawaj mi po
jednym… Grzeczny chłopiec!
Lewą ręką przyjmował kolejne granaty, podawane mu przez Goltera i przekazywał je
komuś, kogo Golter nie widział — drugiemu mężczyźnie stojącemu za kominem. Upłynęła
minuta, podczas której Golter stał z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, czekając na
okazję, by chwycić pistolet, trzymany przez nieznajomego z udawaną niedbałością. Ale taka
okazja się nie pojawiła. Zza komina natomiast ukazała się ręka — ręka trzymająca granat.
Nieznajomy wziął go i podał z powrotem Golterowi.
— Schowaj to do kieszeni — polecił.
Po pierwszym przyszła kolej na drugi i trzeci; Golter, w płaszczu ponownie
zdeformowanym przez wypychający kieszenie ciężar, stał patrząc na nieznajomego, który —
jak sądził — musiał być detektywem, choć zachowywał się w tak niezrozumiały sposób.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie.
— Mam własne powody — odparł tamten spokojnie. — A teraz żegnam. Czy masz coś
przeciwko temu?
Podejrzliwość, obawa i zdumienie widoczne były na nieogolonej twarzy Goltera. Nagły
domysł zaświtał w jego wyblakłych oczach.
— A więc nie jesteś szpiclem!
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Na nieszczęście dla ciebie — nie. Być może słyszałeś o mnie. Nazywają mnie
Świętym…
Błyskawicznie sięgnął lewą ręką do kieszeni, a Golter, nagle sparaliżowany strachem,
patrzył jak zahipnotyzowany na Świętego, który rysował kredą na kominie swój groteskowy
znak firmowy. Po czym Święty przemówił ponownie.
Nie jesteś istotą ludzką. Potrafisz tylko niszczyć; jesteś obłąkanym mordercą działającym
bez żadnych pobudek, poza własną żądzą krwi. Gdybyś miał jakikolwiek motyw, mógłbym
przekazać cię policji, która w tej chwili przeczesuje Londyn w poszukiwaniu ciebie. Nie
jestem tu po to, aby osądzać czyjekolwiek przekonania. Ale dla ciebie nie może być żadnego
usprawiedliwienia…
Zniknął i Golter rozejrzał się — zdziwiony, że słowa potępienia nagle przestały padać —
ale dach już opustoszał. Święty miał talent do znikania w taki sposób.
Orszak zbliżał się. Golter słyszał, jak okrzyki wiwatującego tłumu stają się coraz
głośniejsze, podobne do ryku wody nagle uwolnionej zza wrót zapory. Zerknął w dół.
Trzydzieści metrów niżej ujrzał pierwszy samochód przeciskający się przez szpaler ludzkich
mrówek.
Ciągle na próżno usiłował pojąć cel wizyty Świętego. Święty był tutaj, oskarżał go, a
następnie odszedł, oddając mu z powrotem jego granaty. Golter mógłby uwierzyć w to, że stał
się ofiarą halucynacji, gdyby nie fantastyczny znak na kominie, który pozostał na dowód, że
to jednak nie był sen. W histerycznym odruchu próbował zmazać rysunek rękawem. Po chwili
uspokoił się i wyciągnął z kieszeni stoper oraz sporządzony przez siebie schemat. Prowadzący
samochód dotarł właśnie do pierwszej z latarń, na których Golter oparł swoje wyliczenia.
Obserwował, to będąc jakby w stanie oszołomienia.
Książę Następca Tronu jechał w trzecim samochodzie; Golter rozpoznał jego mundur.
Dostojnik oddawał honory tłumowi. Wyjmując z kieszeni pierwszy granat Golter poczuł, że
drży; wyciągnął zawleczkę, lecz poczekał z rzutem do momentu dokładnie wskazanego przez
stoper i schemat.
„Prawdziwe szczegóły tej sprawy” — pisał Daily Record kilka dni później — „pozostaną
prawdopodobnie na zawsze tajemnicą, o ile Święty nie zdecyduje się któregoś dnia wyjść z
ukrycia, by je wyświetlić. Do tego czasu ciekawość ogółu muszą zadowolić ustalenia komisji
ekspertów Scotland Yardu, zajmującej się dochodzeniem w tej sprawie. Stwierdziła ona, że w
jakiś sposób udało się Świętemu tak ustawić zapalniki granatów typu Mills, których Golter
zamierzał użyć jako narzędzi zamachu na życie Księcia Następcy Tronu, że eksplodowały one
w momencie zwolnienia rękojeści sprężyny, rozrywając go tym samym na strzępy…”
„Niezależnie od opinii, jakie mogą być wyrażane na temat arogancji tego dżentelmena,
który ośmiela się brać prawo w swoje bezprawne dłonie, nie można zaprzeczyć, że w tym
przypadku jego interwencja niewątpliwie ocaliła życie naszego królewskiego gościa. I
niewielu znajdzie się takich, którzy zaprzeczą, że sprawiedliwości stało się zadość, choć
zapewne jest to sprawiedliwość rozumiana nazbyt poetycko, aby mogła być ogólnie
zaakceptowana jako precedens…”
Ten sensacyjny punkt kulminacyjny, który sprawił, że imię Świętego znalazło się na ustach
wszystkich ludzi cywilizowanego świata, stanowił koniec określonego i nie budzącego
wątpliwości rozdziału jego historii. Sensacja wygasła, jako że większość zdumiewających
sensacji umiera z braku powtórnego bodźca. W liście otwartym, który został opublikowany
we wszystkich europejskich gazetach, książę złożył nieznajomemu wyrazy podziękowania i
przyrzekł, że dług wdzięczności nie zostanie zapomniany, jeśli Święty kiedykolwiek będzie
potrzebował pomocy wysokich instancji. Rząd brytyjski, ze swej strony, prawie natychmiast
po tym wystąpił z ofertą prawa łaski za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, pod
warunkiem, że Święty ujawni się i złoży przysięgę, iż obróci swą energię i inteligencję na
działania zgodne z prawem. Jedyną reakcję stanowiła utrzymana w wyważonym tonie
odpowiedź na list oraz pełna ubolewania odmowa, wysłane jednocześnie do wszystkich
znaczących agencji prasowych.
„Niestety” — pisał Święty — jestem przekonany, podobnie jak moi przyjaciele, że
złożenie broni w tym momencie, gdy nasza kampania zaczyna dawać dowody swojej
skuteczności, widoczne w statystykach kryminalnych Londynu, a także, co jest nawet
ważniejsze, w odniesieniu do bardziej wyrafinowanych wykroczeń przeciwko prawu
moralnemu, których nie ma w żadnych statystykach, byłoby z mojej strony aktem
tchórzostwa nie do usprawiedliwienia. Nie można nas po prostu skusić obietnicą
bezpieczeństwa dla nas samych, gdyż byłaby to zdrada idei, która nas połączyła. Gra znaczy
więcej, niż uczestnik gry… Ze swej strony chciałbym dodać, że przykładne życie byłoby dla
mnie nieznośnie nudne. Niełatwo jest w dzisiejszych czasach wydobyć się z utartych kolein;
trzeba być na to buntownikiem, który najprawdopodobniej skończy pod płotem, a nie w alei
zasłużonych. Wierzę jednak, tak jak w nic nie wierzyłem dotąd, że jestem na właściwej
drodze. Wartość mają rzeczy powszechne i podstawowe. Sprawiedliwość jest dobra — gdy
jest traktowana fanatycznie; walka jest dobra — gdy to, o co się walczy, jest proste, ma sens i
jest warte miłości. I niebezpieczeństwo jest dobre — wyrywa z letargu i sprawia, że życie
staje się dziesięciokrotnie bardziej intensywne. A pospolita fanfaronada łatwo może stać się
czymś najlepszym, ponieważ zastępuje wspaniałą wiarę w te wszystkie wartości, wiarę w
blask, który cywilizacja usiłuje wydrwić jako złudę i pułapkę… Dopóki absurdalne prawa
tego kraju będą mi tego odmawiały, ja będę im odmawiał posłuszeństwa. Nie dam sobie
odebrać przyjemności stosowania mojej własnej kuracji na ludzkie rany, których uporczywe
Zgłoś jeśli naruszono regulamin