BALDACCI David
Zdążyć na Boże narodzenie
Z angielskiego przełożył PIOTR JANKOWSKI
WARSZAWA 2002
Dedykuję tę powieść wszystkim miłośnikom świąt i podróży koleją.
Rozdział 1
Tom Langdon był dziennikarzem, a także globtroterem, ponieważ włóczenie się po świecie miał we krwi. W sytuacjach, które dla innych oznaczały brak stabilizacji, zszargane nerwy i kolejny zakręt życiowy, on czuł się jak w przyjaznych objęciach niezależności. Większość swej dziennikarskiej kariery spędził za granicą, pisząc o wojnach, powstaniach, głodzie, wszelkich plagach i najróżniejszych odmianach ludzkiej rozpaczy. Cel wyznaczył sobie stosunkowo prosty. Chciał zmieniać świat, zwracając ludziom uwagę na jego niedoskonałości. Poza tym kochał przygodę.
Jednakże, gdy skatalogował już wszystkie ziemskie tragedie i w dalszym ciągu obserwował, jak stan ludzkości stale się pogarsza, powrócił do Ameryki głęboko rozczarowany. Jako antidotum przeciw przygnębieniu zaczął pisywać okropnie lekkie kawałki dla magazynów kobiecych, czasopism wnętrzarskich, przeglądów ogrodniczych i tym podobne. Utrwaliwszy już zalety kompostu i cuda samodzielnego montowania paneli podłogowych, odczuł jednakowoż, że nie przyniosło mu to satysfakcji. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma już za sobą szczytu kariery dziennikarskiej.
Zbliżała się Gwiazdka i nękał go dylemat związany z wyjazdem na święta ze Wschodniego Wybrzeża do Los Angeles. Motywację do tej podróży miał starą jak świat: w Los Angeles mieszkała Lelia Gibson, ktoś w rodzaju jego dziewczyny. Lelia zaczynała od filmu, lecz po latach grania wyłącznie w trzeciorzędnych horrorach przerzuciła się na podkładanie głosu do kreskówek. Skończyła z zarabianiem na chleb jako ofiara kinematograficznej rzeźni i zamiast tego użyczała swego głosu najróżniejszym postaciom z popularnych niedzielnych bajeczek rysunkowych. W telewizji dziecięcej przyjęto w końcu za pewnik, że nikt nie wydobywa z siebie głosów głupawych leśnych stworzonek z większym zacięciem i talentem od obdarzonej złotą krtanią Lelii Gibson. Na dowód tego miała pełną półkę nagród i wyróżnień, horrendalnie wysokie gaże i przyzwoity pakiet udziałów w prawach do rozpowszechniania.
Tom i Lelia przypadli sobie do gustu podczas nocnego lotu z Azji Południowo-Wschodniej do Stanów. Początkowo sądził, że sprawił to alkohol. Lecz kilka godzin przed lądowaniem rausz minął, a ona wciąż była piękna i interesująca - choć nieco szalona i ekscentryczna - a on nie przestał być dla niej pociągający. Został na trochę w Kalifornii, żeby się lepiej poznali. Potem ona odwiedziła go na Wschodnim Wybrzeżu i od tej pory trwał ich wygodny, acz nieformalny związek na odległość.
Mogło się wydawać dziwne, że pani, odnoszącej sukcesy w Hollywood, odpowiadał pan będący z natury koczownikiem, któremu ciągle kończyły się kartki w paszporcie i który znał zabawne, choć sprośne powiedzonka w trzydziestu językach i nie miał szans na finansową stabilizację. Lelia miała już jednak dość mężczyzn ze swego środowiska. Jak wyłożyła to pewnego razu z właściwą sobie dyplomacją, okazało się zbieraniną kłamliwych szumowin, którym kompletnie nie można było ufać. Tom natomiast, jako dziennikarz, czasem przynajmniej ocierał się o prawdę, chociaż wyłożoną może w dwuznaczny lub pokrętny sposób. Poza tym Lelii podobała się jego interesująca, aczkolwiek nieco grubo ciosana fizjonomia. Zawdzięczał ją głębokim bruzdom, wyrytym przez pracę w pustynnym, wietrznym klimacie, gdzie często fruwały mu nad głową kule i w myśl miejscowych zasad bezpieczeństwa zmuszony był chować twarz w piasek.
Lelia z głęboką uwagą słuchała opowieści Toma o jego reportażach z najważniejszych wydarzeń na świecie. On z kolei obserwował z podziwem jej profesjonalne podejście do pracy w kreskówkach. W dodatku nie musieli mieszkać razem, co dawało im zdecydowaną przewagę nad innymi parami, zmuszonymi do ciągłego pokonywania przeszkód we wspólnym życiu, dobrze znanych Tomowi z doświadczenia.
Żonaty był krótko, a dzieci nie miał. Jego była żona nie przyjęłaby teraz od niego telefonu na erkę, nawet gdyby wykrwawiał się na śmierć na ulicy i przed obróceniem się w proch chciał jej wyznać ze łzami w oczach miłość na wieki. Miał czterdzieści jeden lat; dopiero co zmarła na zawał jego matka, a ojca stracił kilka lat wcześniej. Jako jedynak został teraz naprawdę sam, a to skłaniało go do introspekcji. Połowa czasu danego mu na ziemi już minęła, a mógł się pochwalić tylko nieudanym małżeństwem, brakiem potomka, nieformalnym związkiem z kalifornijską królową głosu, górą wycinków prasowych oraz kilkoma nagrodami. Według rozsądnych kryteriów stanowiło to dość kiepskie uzasadnienie egzystencji.
Trafiła mu się kiedyś sposobność cudownego życia z inną kobietą, ale z niewyjaśnionych powodów wszystko się rozpadło. Z wiekiem jego żal się pogłębiał; być może wyczerpywały się po prostu możliwości naprawienia błędów. Rozumiał teraz w pełni, że najpoważniejszym z nich pozostanie już na zawsze rezygnacja z małżeństwa z Eleanor Carter. Był jednak wciąż człowiekiem czynu i odezwało się w nim znowu zamiłowanie do włóczęgi. Dlatego na tegoroczne święta postanowił pojechać do Los Angeles pociągiem.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego Tom wybrał kolej, zamiast skorzystać z doskonałych połączeń lotniczych i być na miejscu o wiele szybciej. No cóż, u mężczyzny to tylko kwestia czasu, żeby po którymś z kolei przeszukaniu przez ochronę lotniska - połączonym z zagłębianiem się sondującej pałki w jego święte miejsca, poleceniami opuszczenia spodni na oczach innych i z wywracaniem zawartości toreb do góry nogami - wreszcie nie wytrzymał. Tom w rzeczy samej nie wytrzymał na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku. Eksplozja, która wówczas nastąpiła, nie miała może skali wybuchu jądrowego, lecz można ją było śmiało porównać do zniszczenia Pompei.
Wrócił właśnie z Włoch, gdzie poszukiwał kolejnego atrakcyjnego tematu, tym razem związanego z produkcją wina. Wlał tego wina w siebie chyba więcej, niż potrzebował do przebrnięcia przez nudne szczegóły klasyfikacji gleb pod winorośl i metod fermentacji. W efekcie był zmęczony, rozdrażniony i skacowany. Przed przesiadką na lot do Teksasu przespał się ledwie trzy godziny u przyjaciela w Nowym Jorku. Zlecono mu właśnie kolejny reportaż, o konkursach na Miss Nastolatek. Zgodził się na to, bo lubił krwawe sporty.
Przy bramce bezpieczeństwa na La Guardii pałka sondująca trafiła Toma w czułe miejsce, z którym nie powinna w żadnym razie nawiązywać kontaktu towarzyskiego ani żadnego innego. Obraźliwy uśmieszek na twarzy ochroniarza spotęgował jeszcze poczucie dyskomfortu i wzbierającej wściekłości. Jednocześnie drugi z tych wieśniaków wywalił całą zawartość torby Toma na pas transmisyjny. Dziennikarz przyglądał się bezradnie, jak jego najbardziej osobiste rzeczy przesuwają się przed oczami innych podróżnych, wzbudzając ogólne zainteresowanie.
Ukoronowaniem tej wyjątkowej sytuacji było poinformowanie go, że pojawiły się bardzo poważne zastrzeżenia co do jego paszportu, koloru włosów, doboru odzienia albo wręcz rozmiarów nosa. Nie było to do końca jasne. W efekcie zamiast lecieć do Dallas, miał przez nieokreślony czas cieszyć się towarzystwem hordy funkcjonariuszy: FBI, DEA, CIA oraz NYPD. Padło nawet sformułowanie „pięć do dziesięciu”. To wszystko, w połączeniu z wyeksploatowanym ciałem, przepełniło miarę. Lawa się wylała.
Tom Langdon miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i dźwigał na sobie ze sto dziesięć kilo raczej twardych muskułów, a czaszka parowała mu już całkiem porządnie. Wybuch, który nastąpił, poza rzuceniem się na ochroniarzy i złamaniem dokładnie na pół ich pałki sondującej, obejmował także użycie języka, którym normalnie nie posłużyłby się w promieniu dziesięciu kilometrów od kościoła. Ze swych gwałtownych działań tego dnia nie był szczególnie dumny, chociaż okrzyki aplauzu ze strony innych pasażerów, którzy widzieli i słyszeli, co mu uczyniono, odrobinę podniosły go na duchu.
Na szczęście sędzina, przed którą stanął Tom, sama przeszła nie tak dawno niezwykle uciążliwą kontrolę na lotnisku i kiedy usłyszała jego zeznanie, wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Również wysunięte przez ochroniarzy zastrzeżenia co do jego tożsamości okazały się, co go zaszokowało, pomyłką. W rezultacie sąd ukarał Toma jedynie poważnym ostrzeżeniem wraz z zaleceniem zapisania się na kurs panowania nad gniewem, co zamierzał uczynić natychmiast, gdy tylko minie mu nieopanowana ochota na uszkodzenie kolesia od pałki sondującej. W konsekwencji wybuchu otrzymał jednak także dwuletni zakaz przemieszczania swej niegodnej osoby na pokładzie samolotów linii krajowych. Nie wierzył, że posuną się aż do tego. Mina mu jednak zrzedła, gdy pokazano mu odpowiedni przepis, wydrukowany drobniutką czcionką w regulaminie korzystania z transportu lotniczego i umieszczony zresztą zaraz pod innym, równie mikroskopijnym przepisem, stwierdzającym, że linie lotnicze wypłacają odszkodowanie za zagubiony bagaż najwyżej do wartości... pięciu dolarów.
Całą tę historię potraktował jak objawienie. Utratę możliwości latania, a podróżował tak najczęściej, uznał za omen, znak z nieba, coś niezwykle ważnego. Dlatego do Los Angeles zamierzał pojechać koleją. Poza tym chciał napisać duży reportaż o podróży pociągiem przez całe Stany w porze Bożego Narodzenia. Oprócz spotkania z Lelią miał jeszcze poważniejszy motyw. Pochodził z Langdonów z Elmiry w stanie Nowy Jork. Każdy, kto zna w miarę dobrze historię literatury, kojarzy tę miejscowość z Olivią Langdon. Olivia, mimo że była sama w sobie osobą piękną i pogodną, choć na koniec także tragiczną, zyskała trwałą sławę dzięki małżeństwu z krewkim z usposobienia, płodnym pisarzem i elokwentnym gadułą, znanym najbliższym jako Samuel Clemens, natomiast światu i literaturze pod nazwiskiem Marka Twaina.
Tom znał dzieje tych rodzinnych związków, odkąd nauczył się pisać drukowanymi literami swoje imię. Inspirowały go one do tego, żeby samemu zacząć zarabiać na życie pisarstwem. Twain także zaczynał jako dziennikarz
„Territorial Enterprise” w Virginia City w stanie Nevada. Dopiero potem doszedł do sławy, pieniędzy, bankructwa, a następnie znów sławy i pieniędzy jako pisarz i wykładowca. Tom jednakże nie przeobraził się wcale z opisywacza surowych faktów w twórcę mistrzowskiej prozy. Przeciwnie, pędził wciąż traktem dziennikarstwa informacyjnego, nabijając sobie sińce na jego wybojach.
Dwukrotnie stał się więźniem ugrupowań terrorystycznych i kilka razy omal nie zginął, opisując wszelkiego rodzaju wojny, potyczki, zamachy stanu i inne wynalazki cywilizowanych społeczeństw, służące rozwiązywaniu konfliktów. Widział, jak nadzieja ustępuje miejsca terrorowi, terror zostawia po sobie gniew, a gniew z kolei... właściwie nie zostawiał po sobie niczego, gdyż zawsze był obecny, stanowiąc źródło wszelkich problemów.
Zdobywał prestiżowe nagrody i był ceniony przez kolegów po fachu, nigdy jednak nie uważał się za pisarza, który potrafiłby stworzyć wybitną prozę o nieprzemijającej wartości. W przeciwieństwie do Marka Twaina. Jednakże marginalny choćby związek z twórcą „Przygód Tomka Sawyera”, „Przygód Hucka”, „Życia na Missisipi” i „Człowieka, który zdemoralizował Hadleyburg”, z twórcą, którego dzieło było istotnie ponadczasowe, sprawiał, że Tom uważał się, choć nieco na wyrost, za człowieka cudownie wyjątkowego.
Ojciec, który jako pierwszy opowiedział mu o powiązaniach rodzinnych z Markiem Twainem, na krótko przed swą śmiercią poprosił syna o dokończenie czegoś, czego według legendy Twainowi dokończyć się nie udało. Pisarz - jak wyłożył to ojciec - który podróżował prawdopodobnie najwięcej ze współczesnych sobie ludzi, pod koniec życia, w swoim tak zwanym ciemnym okresie, przedsięwziął podróż koleją przez całe Stany tuż przed Bożym Narodzeniem. Najwyraźniej pragnął, mimo wszystkich tragedii, jakich doświadczyła jego rodzina, dopatrzyć się w świecie czegoś pozytywnego. Najpewniej robił podczas tej podróży notatki, lecz nigdy nie powstała na ich kanwie żadna historia. I o to właśnie poprosił Toma ojciec: wybierz się w tę podróż i napisz tę historię; skończ, czego Twain nie skończył, przysparzając chwały rodowi Langdonów.
Tom znalazł się przy łożu ojca po szalonej, trwającej całą dobę odysei lotniczej z odległych krańców globu. Usłyszawszy wymamrotaną przez konającego prośbę, poczuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Miał jechać koleją przez cały kraj w porze Gwiazdki tylko po to, żeby zrobić coś, czego Twain rzekomo nie dokończył? Uznał, że ojciec bredzi w ostatnich mękach, i nie spełnił jego życzenia. Teraz jednakże, kiedy już nie mógł latać, chyba że po zdjęciu odcisków palców i w kajdankach, zamierzał w końcu odbyć tę podróż dla starego i być może również dla siebie.
Rozpoczynał w swoim życiu niejedną wyprawę, nie mając pojęcia, co przyniesie jutro. Były to jednak zawsze wyjazdy związane z innymi ludźmi i wydarzeniami, bez konsekwencji dla niego osobiście. Był tylko neutralnym obserwatorem, stojącym z boku i opisującym to wszystko dla średnio zainteresowanej publiki. Tym razem było inaczej. Zdawał sobie sprawę, że ta pielgrzymka albo ukierunkuje jego przyszłość, albo zrujnuje życie. Było więc zrozumiałe, że naturalna w takiej sytuacji ekscytacja Toma ustępowała jedynie jego skrajnemu przerażeniu.
Na przestrzeni niemal pięciu tysięcy kilometrów między dwoma wybrzeżami Ameryki miał się przekonać, czy zdoła odnaleźć siebie. Postanowił to zrobić akurat podczas Gwiazdki, ponieważ był to tradycyjnie czas odnowy, a także być może ostatnia szansa na posprzątanie bałaganu, którego narobił we własnym życiu. Chciał przynajmniej spróbować.
Gdyby jednakże mógł przewidzieć, że w drugiej zaledwie godzinie podróży wydarzy się coś, co odmieni jego życie, wolałby pewnie pójść do Kalifornii na piechotę.
Rozdział 2
Capitol Limited
(Z Waszyngtonu do Chicago)
Wysiadając z taksówki przed dworcem Union Station w Waszyngtonie, skąd miał rozpocząć podróż, Tom przypomniał sobie kilka okazji, kiedy to jechał przez Stany koleją. Wszystkie te trasy wiodły Korytarzem Północno-Wschodnim, pomiędzy Waszyngtonem, Nowym Jorkiem i Bostonem, gdzie kursowały najnowocześniejsze, superszybkie pociągi Acela. Szybkie, piękne i przestronne, bez wątpienia dorównywały klasą swym europejskim kuzynom. Eleganckie szklane drzwi między wagonami otwierały się automatycznie, kojarząc się Tomowi z portalem na mostku statku międzygwiezdnego Enterprise z „Gwiezdnych wojen”. W istocie, gdy po raz pierwszy znalazł się w takim pociągu i ujrzał odsuwające się drzwi, rozejrzał się odruchowo za Vulkanem w mundurze Gwiezdnej Floty.
Zarezerwował sobie miejsce sypialne w Capitol Limited, ekspresie, który miał go przetransportować z DC do Chicago. Właściwie miał jechać dwoma pociągami. Capitol Limited pokonywał pierwszy etap trasy, a drugi i dłuższy jej odcinek obsługiwał szacowny Southwest Chief. Historia Capitol Limited stała się już legendą, jeździł bowiem częściowo po sławnej linii z Baltimore do Ohio. B&O była pierwszą kolejową firmą przewozową w historii Stanów Zjednoczonych, dzierżyła także palmę pierwszeństwa w przewozie ludzi.
„Cap”, jak z sympatią nazywano ekspres do Chicago, należał do najbardziej stylowych i ekskluzywnych pociągów w kraju. W menu wagonu restauracyjnego bywały nawet homary, jedzenie podawano na porcelanie i w prawdziwym szkle, a pociąg ciągnął w składzie wagon ze zmyślnym kopulastym dachem do podziwiania widoków. Miał też wagony pulmanowskie z ich legendarnymi pulmanowskimi konduktorami, którzy podobno zarabiali krocie na napiwkach. W swej długiej historii Cap woził królów, książąt i prezydentów, gwiazdy filmowe i gigantów przemysłu, z Chicago do Waszyngtonu i z powrotem, a osnute na tych podróżach historie stanowiły część kolejowego dziedzictwa. Tom mógłby świetnie zarabiać jako reporter na samym tylko wypełnianiu rubryk towarzyskich w tygodnikach opisami nieprzyzwoitych błazeństw pasażerów tej linii.
Już w młodości, z powodu związków rodzinnych i zainteresowań ojca, zgłębiał tajniki życia i dzieła Marka Twaina. Teraz, przygotowując się do jazdy w poprzek kontynentu, przeczytał ponownie „Prostaczków za granicą”, relację Twaina z pięciomiesięcznej podróży na pokładzie parowca Quaker City do Europy i Ziemi Świętej. Uważał ją za jedną z najzabawniejszych i pozbawionych szacunku dla autorytetów książek podróżniczych. Wystarczy wyobrazić sobie Sama Clemensa - kościstego mężczyznę rodem z Dzikiego Zachodu, który mało miał jeszcze wspólnego ze światowej sławy pisarzem, jakim stał się później - w towarzystwie nabożnych rodaków ze Środkowego Zachodu podczas ich pierwszego pobytu w Starym Świecie, by uzmysłowić sobie, jak wielkie pole do popisu dawało to satyrykowi. Tom nie wybierał się wprawdzie za granicę, lecz czuł się pod wieloma względami jak pielgrzym we własnym kraju, ponieważ, o ironio, resztę świata znał dużo lepiej niż Amerykę.
Capitol Limited opuszczał DC dokładnie o szesnastej pięć, zatrzymywał się na dwunastu stacjach między Waszyngtonem i Chicago i punktualnie o dziewiątej dziewiętnaście rano docierał do Wietrznego Miasta. Tom zaplanował sobie przerwę w podróży aż do popołudnia, kiedy miał wsiąść do pociągu Southwest Chief. Był to dobry plan, dzięki któremu krew w jego żyłach krążyła o wiele szybciej niż przy pisaniu tekstów o najlepszych porach przycinania ostrokrzewu lub o metodach opróżniania szamba.
Odebrał bilety, oddał do ekspedycji bagażowej sprzęt narciarski - w święta wybierali się z Lelią na modne stoki nad jeziorem Tahoe - i zajął się podziwianiem splendoru Union Station, która przed odbudową omal nie została zburzona. W latach sześćdziesiątych urządzono tu National Visitor’s Center, centrum informacyjne dla turystów, którego nikt nie odwiedzał i które było ledwie kiepską ekspozycją podświetlanych fotografii. Później ten niewypał za trzydzieści milionów dolarów cichaczem zamknięto, pozostawiając czynną tylko niewielką część budynku z przeciekającym dachem, gdzie można było, o dziwo, naprawdę wsiąść do pociągu.
Ojciec Toma w 1945 roku wracał do domu z wojny właśnie przez ten zbudowany w stylu eklektycznym dworzec. Przemierzając marmurowe hale, bogato zdobione i pełne rzeźb, Tom wyobrażał sobie, że podąża śladem ojca, który dopomógł w ratowaniu świata przed tyranią, uzbrojony jedynie w karabin i młodzieńczą odwagę, i wracał pełen optymizmu do bezpiecznego cywilnego życia.
Uznał, że dobrze się złożyło, iż rozpoczyna podróż właśnie tutaj, w miejscu, gdzie jego ojciec pożegnał stare życie i rozpoczął nowe. Syn mógł co najwyżej żywić nadzieję, że osiągnie chociaż tyle.
Tom poświęcił kilka minut na obejrzenie olbrzymiej gwiazdkowej dekoracji - makiety z modelami pociągów, ustawionej w zachodnim skrzydle głównego holu. Zgromadził się tu tłum dzieci i dorosłych, jednakowo zaintrygowanych miniaturowymi metalowymi konstrukcjami, pędzącymi przez starannie odtworzone miasteczka i wioski. Pociągi miały w sobie niezaprzeczalnie jakiś nostalgiczny magnetyzm, nawet dla tych Amerykanów, którzy nigdy w życiu do żadnego nie wsiedli. Tom, ożywiony tym duchem, odkrył, że szeroko się uśmiecha na widok wagoników sunących po malutkich torach.
Zbliżała się pora odjazdu, przeszedł więc bliżej wejścia na perony. Choć na niektórych dworcach wprowadzono ostatnio zwyczaj prześwietlania bagażu, wciąż można było przyjść dosłownie na ostatnią chwilę i jeszcze zdążyć wsiąść do pociągu. Nie było tu bramek kontrolnych, wścibskich pałek sondujących ani idiotycznych pytań o to, czy pozwolilibyście komuś nieznajomemu podrzucić sobie do torby w męskiej toalecie mały termonuklearny gadżecik. Człowiek po prostu wsiadał i jechał. W pełnym najróżniejszych zakazów nowoczesnym świecie prostota tej operacji działała wręcz odświeżająco.
Tom usiadł sobie w poczekalni i zaczął się przyglądać współpasażerom. Pamiętał, że gdy jechał kiedyś Acelą do Nowego Jorku, właściwie wszyscy oczekujący byli biznesmenami, odpicowanymi od stóp do głów i wyposażonymi we wszelaką firmową broń: komórki, palmtopy, notebooki, dyktafony, wskaźniki laserowe i inne ustrojstwa o napędzie atomowym. Byli to ludzie przepełnieni poczuciem misji, gotowi do wyścigu, i kiedy tylko drzwi się otworzyły, by wpuścić masy wsiadających, wsiadali wszyscy zawzięcie. Niemalże zerwali z Toma całe ubranie, gdyż ruszał się zbyt powoli. Jakaś drobna, lecz bardzo zdeterminowana kierowniczka działu natarła na niego, jakby trzymał czerwoną płachtę, a jedynym celem jej życia było wywleczenie jego wnętrzności na zewnątrz.
Tłum oczekujących na Capa był bardziej zróżnicowany. Byli tu biali, byli afrykańscy Amerykanie i rdzenni Amerykanie, muzułmanie w tradycyjnych strojach i azjatyccy Amerykanie - sympatyczne próbki wszelkich ras i narodowości, mniej więcej równo rozdzielone między mężczyzn i kobiety.
Naprzeciwko Toma siedziała para sympatycznych młodych ludzi, siorbiących dietetyczną colę. Wyglądali na podenerwowanych. Być może pierwszy raz znaleźli się daleko od domu. Tom w tym wieku miał już za sobą tyle podróży, że potrafił zrozumieć ich niepokój. Obok nich siedział starszawy ksiądz, zażywający drzemki ze stopami na torbie.
Naprzeciw duchownego siedziała szczupła kobieta o bardzo ostrych rysach, geometryczny twór ze skóry i kości. Tom nie potrafił określić jej wieku, ponieważ głowę spowijał jej długi, wielobarwny szal, niemalże turban. Miała poza tym drewniane koturny o wyglądzie piętnastokilowych hantli. Na krześle obok niej leżały karty do tarota, które z zapałem studiowała. Gdy ktoś ją mijał, podnosiła głowę i rzucała mu spojrzenie, które zdawało się mówić: „Wiem o tobie wszystko”. Trochę to było męczące. Tom pozwolił kiedyś powróżyć sobie z ręki pewnemu starcowi na Wyspach Dziewiczych, a on obiecał mu długie życie, stadko dzieci, kochającą żonę i same przyjemności. Teraz dość często zastanawiał się, czyby nie odnaleźć starego kłamczucha i nie zażądać zwrotu pieniędzy.
Przyjrzał się starszej kobiecie, posuwającej się za pomocą chodzika. Przypominała mu matkę. Po zawale matka nie mogła mówić, wymyślił więc pewien system. Kładł jej na piersi ich wspólne zdjęcie, a ona podnosiła je zdrową ręką. Oznaczało to, że jest dobrze, że jeszcze nie odeszła. Miał nigdy nie zapomnieć tego dnia, kiedy czekał na podniesienie zdjęcia przez osiem godzin. Nie doczekał się. Matka umarła nazajutrz.
Po kilku minutach pasażerowie chwycili swoje bagaże i ruszyli na peron, a Tom z nimi. Potężny Capitol Limited przyzywał go do siebie.
Rozdział 3
Na dworze było chłodno, a ciężkie chmury zapowiadały śnieg lub przynajmniej deszcz ze śniegiem. W taką pogodę pasażerowie linii lotniczych martwili się opóźnieniami lotów i oblodzeniem skrzydeł, lecz dla dziarskiego Capitol Limited słotna pogoda była bez znaczenia. Wybierał się do Chicago i już. Tom czuł, jak serce w nim rośnie; początek podróży zawsze podnosił mu poziom adrenaliny. W ostatnim swoim tekście, dla czasopisma poświęconego zdrowiu, analizował niezwykłe właściwości diety opartej wyłącznie na suszonych śliwkach i stałym dostępie do toalety. Naprawdę rozpaczliwie tęsknił za przygodą.
Podszedł do czoła pociągu, żeby obejrzeć bliźniacze lokomotywy dieslowskie. Czytał co nieco o tych monstrach. Był to typ P-42, produkowany przez General Electric. Każda z maszyn ważyła niemal sto czterdzieści oszałamiających ton, miała szesnaście cylindrów i moc czterdziestu dwóch tysięcy koni mechanicznych. Wędrując spojrzeniem po ich potężnych cielskach, wyobrażał je sobie na obwodnicy waszyngtońskiej. Czego taka P-42 by nie wyprzedziła, to po prostu by rozjechała.
Wrócił wzdłuż bocznicy biegnącej w tunelu pod dworcem i zobaczył tam zabytkowy wagon w kolorze leśnej zieleni. Zaciekawił go. Zapytał stojącego nieopodal kolejarza, co to takiego.
- To Marco Polo - odpowiedział tamten - stary wagon Franklina D. Roosevelta, Pociąg Numer Siedem. Teraz przeszedł na własność Norfolk and Southern. Urządzają w nim przyjęcia dla VIP-ów, tu na miejscu.
Jezdnią pod tunelem podjechała właśnie przedłużona limuzyna i zatrzymała się przy byłym wagonie prezydenta Roosevelta.
- Co, znowu obiadek na Marco Polo? - zapytał Tom. - Z Churchillem i Stalinem? - dodał.
Kolejarz najwyraźniej nie zrozumiał dowcipu.
- To nie to - odparł. - Przywieźli jakiegoś ważniaka na ekspres do Chicago. Zawsze ich tędy przywożą. Potem limuzyna wyjeżdża rampą pod dworcem. To dla prywatności, tak samo jak przemycają gwiazdy filmowe na lotniskach.
- A co to za ważniak będzie jechał w moim pociągu? Pewnie jakiś polityk?
Mężczyzna spojrzał na Toma. Wyglądał na weterana kolei i pewnie mógłby mu opowiedzieć mnóstwo świetnych historii, gdyby był czas na ich wysłuchanie.
- Jak panu powiem, to już nie będzie tajemnicy, no nie? - odpowiedział.
Tom odczekał chwilę, żeby samemu zobaczyć, kto wysiądzie z limuzyny, ale nikt nie wysiadał. Miał jednak sporą szansę ujrzenia ważnej osobistości w pociągu, gdyż tam już nie było się gdzie ukryć. Wystarczyło dać Tomowi Langdonowi pędzący po szynach ekspres, długopis, papier, wierną lornetkę i zwrot kosztów, a mógł tropić ważniaków nawet codziennie.
Zestawienie wagonów Capa, zwane w żargonie kolejowym „składem”, wyglądało tego dnia następująco: dwie lokomotywy, wagon bagażowy, trzy pasażerskie wagony sypialne, wagon restauracyjny i jeden sypialny wagon przejściowy, w którym jechała większość obsługi pociągu. Wagon ten miał na jednym końcu dolne drzwi, a na drugim górne, co umożliwiało przechodzenie z normalnych wagonów do piętrowych. Stąd określenie „przejściowy”. Tom poszedł dalej, aż dotarł do konduktora wagonu sypialnego i pokazał mu swój bilet.
- To następny sliping, proszę pana. Regina się panem zajmie - powiedział mężczyzna.
Przeszedł więc do Reginy. Wagon, przed którym stała, naprawdę robił wrażenie. Piętrowy, ponadpięciometrowej wysokości, był najcięższym wagonem pasażerskim na świecie, w terminologii stosowanej przez Amtrak zwanym superlinerem. Chociaż niektórzy uważali podróżowanie koleją za nazbyt staroświeckie, dla Toma pociągi miały w sobie coś tajemniczego. Przeczytał większość klasycznych kryminałów, których akcja działa się w pociągu, i uważał, że jest to miejsce zapewniające wszystkie elementy pełnej napięcia opowieści. Przede wszystkim romantyzm niecodziennej, acz niespiesznej podróży w zamkniętej przestrzeni i ustalona liczba podejrzanych z najróżniejszych środowisk. W najlepszych jego zdaniem powieściach tego gatunku pasażerowie wstrzymywali w ciemności oddech i naciągali koce na głowę, czując, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Potem napięcie sięgało szczytu, był rozbłysk światła, krzyk i głuchy odgłos padającego ciała. Następnie, tuż przed świtem, zwłoki o wytrzeszczonych oczach i białej jak kreda skórze odkrywała jakaś tępawa służąca, która darła się jak opętana przez dziesięć minut, obserwowana przez majaczącą w ciemnym kącie postać. Tom był przekonany, że jeśli kogoś taki scenariusz nie porusza, powinien zmierzyć sobie puls.
Regina miała nieskazitelną, ciemnobrązową skórę i wydawała się zbyt młoda, żeby pracować na kolei czy gdziekolwiek indziej. W rzeczy samej, uznał Tom, robiła wrażenie licealistki szykującej się na pierwszy szkolny bal i do pierwszego prawdziwego pocałunku. Wysoka, szczupła i atrakcyjna, wyraźnie lubiła swoją pracę. Na głowie miała czerwono-białą mikołajową czapeczkę, z rodzaju tych, które nosili pomocnicy Mikołaja w centrach handlowych. Zajmowała się akurat nerwową młodą parą, którą Tom widział w poczekalni. Ksiądz już wsiadał do wagonu, taszcząc ze sobą wielką torbę. Kiedy Regina skończyła z młodymi, Tom podszedł do niej i pokazał bilet.
Przeczytała jego nazwisko i odfajkowała je na liście pasażerów.
- Ma pan miejsce na piętrze, panie Langdon - oznajmiła. - Przedział D. Schody po lewej i korytarzem w lewo.
Tom podziękował jej i z animuszem postawił jedną stopę na schodku dostojnego Capitol Limited. Jego doświadczenie w kwestii wagonów sypialnych ograniczało się jak dotąd do obejrzenia filmu Hitchcocka „Północ, północny zachód”, z nieskazitelnie eleganckim Carym Grantem, Eva Marie Saint jako panną na wydaniu i wyjątkowo złowrogim Jamesem Masonem. Większość wielbicieli tego filmu pamiętała słynną scenę z samolotem do opylania roślin, w której Cary Grant, w świetnie skrojonym szarym garniturze, stoi samotnie wśród pustych pól, oczekując spotkania z tajemniczym George’em Caplinem, który oczywiście w ogóle nie istniał. Jakieś podstępne umysły w CIA wymyśliły go po prostu dla swoich niecnych celów. Ci kolesie z agencji musieli zawsze kłamać, żeby chronić demokrację na świecie. Ale należy uczciwie przyznać, że dobrze się przy tym bawili i robili to wyłącznie na koszt podatników.
W scenie, która najbardziej zapadła Tomowi w pamięć, było mnóstwo całowania w przestronnym przedziale sypialnym. Cary i Eva zabrali się do rzeczy całkiem ostro... nawet według dzisiejszych kryteriów. Tom przypominał sobie, że oglądając ten film jako młody chłopak o rozbuchanych hormonach, miał nieczyste myśli na temat wszystkich kobiet na świecie, a w każdym razie tych podobnych do Evy Marie Saint.
Pamiętając film, wiedział także, że jego własny przedział sypialny będzie elegancko umeblowany i obszerny, z miejscem na kilka łóżek i wygodnym kątem do pracy, niewielkim foyer do formalnego witania gości, porządną łazienką z wanną, dodatkowym pomieszczeniem dla służby i małym zespołem jazzowym na balkonie. To dlatego pod koniec filmu Cary i Eva spędzali swój miesiąc miodowy w tym samym przedziale sypialnym. Żadne z mieszkań Toma nie dorównywało mu metrażem.
Zgodnie ze wskazówką Reginy ruszył schodkami na górę. Z bagażem nie było to łatwe, gdyż skręcały pod kątem prostym. Rozumiał jednak, że każdy kawałek wolnej przestrzeni wykorzystano na te wielkie przedziały sypialne. A potem podniósł wzrok i zobaczył przed sobą poważną przeszkodę.
Była to starszawa kobieta, ubrana w coś w rodzaju nocnej koszuli, choć jeszcze nie minęła szesnasta. Stała chwiejnie na ostatnim schodku od góry, szykując się do zejścia w dół. Tom był na przedostatnim schodku. Został mu więc tylko jeden. Tylko jedna podstopnica do pokonania, nim będzie mógł się oddać fantazjom na temat Evy Marie Saint w swym podniebnym mieszkanku.
- Przepraszam bardzo - powiedział grzecznie.
- Schodzę - oznajmiła kobieta, barytonem tak grzmiącym, że były korespondent wojenny, mężczyzna twardy i silny, poczuł się nagle lekko zniewieściały.
- Może jednak mógłbym jakoś przejść? - zapytał. Ale to nie podlegało dyskusji. Dama była od niego dużo niższa, lecz za to, delikatnie mówiąc, znacząco obszerniejsza.
- Cześć, Regina! - zawołała.
- Cześć, Agnes Joe - odparła Regina. Ponieważ żadne z nich się nie cofnęło, Tom i Agnes Joe rozpoczęli dziwne tango na schodach; krok w górę, krok w dół. Dziennikarz poczuł lekkie nudności.
- Posłuchaj, Agnes Joe - powiedział w końcu. - Jestem Tom Langdon. Mam przedział D. Gdybyś się tylko na chwilkę wycof...
Nie skończył, bo starsza pani zamiast się wycofać, dała mu kuksańca. W zasadzie był to raczej solidny prawy prosty, który trafił go z prawej strony głowy. Tom i tak już tracił równowagę, a teraz poleciał do tyłu aż na sam dół, gdzie padł na grzbiet.
Agnes Joe podążyła za spadającym Tomem i była na tyle uprzejma, że przeskoczyła żwawo nad jego rozciągniętym na ziemi ciałem. Tom miał poważne wątpliwości, czy Mark Twain mógłby w taki sposób rozpocząć swą podróż koleją przez kraj. Agnes Joe podeszła do Reginy, która zajmowała się akurat pasażerami i na szczęście nie widziała całego zdarzenia, za co Tom był wdzięczny losowi. W końcu przed chwilą został znokautowany przez staruszkę.
- Masz tutaj, słodziutka. Dziękuję za zaniesienie bagażu. - Agnes Joe wręczyła Reginie napiwek.
...
nn.barb2