Cobb James - Amanda Garrett 01 Siewcy śmierci.rtf

(745 KB) Pobierz

James Cobb

 

Siewcy śmierci

 

(Choosers of the Slain)


Zadedykowane członkom Grupy Bojowej Cunningham.

 

Szefowi, jak zwykle.

 

Dwóm Kasiom, które pomogły mi zaznajomić się na nowo z językiem angielskim.

 

Oraz Sherill i Laurelowi, którzy nauczyli mnie, jak doglądać i dokarmiać bohaterkę.

 

 

 


1

BAZA SIGNY

Południowe Orkady, Antarktyka

19 marca 2006 roku, godz. 06.30.

 

– Wstawaj i do roboty, kobieto! Trzeba zebrać świeży plankton! – Kapitan Evan York ściągnął nakrycie ze swojego pierwszego oficera i przyłożył jej serdecznie w goły pośladek.

W odpowiedzi usłyszał stłumione przekleństwo; Roberta Eggerston dzieliła z Yorkiem życie i łoże przez większą część tych pięciu lat, ale zachowała swoje stare nawyki. A wstawanie wcześnie rano raczej do nich nie należało.

– Wiesz, co możesz sobie zrobić z tym planktonem – mruknęła.

– Shackleton nigdy nie musiał walczyć z taką niesubordynacją wśród swoich podwładnych.

– Shackleton nigdy nie sypiał z żadnym ze swoich podwładnych, a w każdym razie nie ma o tym w książkach. Niech się pan odczepi, panie kapitanie!

York usiadł na koi i sięgnął po swoje rzeczy: ciepłe kalesony, grube wełniane skarpety, termoizolowany skafander i „królicze buty” z białego plastyku, będące w powszechnym użyciu za kołem podbiegunowym. Były zrobione na zamówienie na Falklandach – posiadały podeszwy przystosowane do pracy na pokładzie. Na wierzch narzucił pomarańczową parkę Day-Glo, do kieszeni wepchnął rękawice. Wyszedł z kajuty i powędrował wąskim korytarzem do sterówki. Władca „Skui” miał życzenie dokonać porannego przeglądu, zanim włączy grzejniki w kabinach i zacznie przygotowywać śniadanie.

Ten statek został zrodzony z miłości, którą on i Roberta darzyli żeglugę, oraz z ich fascynacji Antarktyką. Był to dwumasztowy motorowiec długości dwudziestu trzech metrów, ze wzmocnionym kadłubem, zaprojektowanym specjalnie do dalekich rejsów przez pola lodowe. Jego budowa pochłonęła małą sumkę, jaką York otrzymał po ukończeniu studiów w Cambridge i każdy pens, jaki w owym czasie zdołali zarobić, wyżebrać, czy pożyczyć.

„Skua” była tego warta, od trzech lat odbywali na niej rejsy szkoleniowe z załogami złożonymi ze studentów. Pracowali dla BAS, Brytyjskiego Instytutu Arktycznego. Nieczęsto udaje się tak szczęśliwie przekształcić marzenie w dochodowy sposób na życie.

Morza arktyczne stały się pasją Yorka, ale żywił też dla nich prawdziwy respekt: nawet teraz, kotwicząc w bazie BAS na wyspie Signy na Południowych Orkadach, nie zaniechał wystawiania regularnych wacht.

– Witaj, Geoffery. Jak tam nowy dzień? – rzucił York, schodząc do kokpitu.

– Paskudnie mroźny! – odparł skostniały z zimna wachtowy. – Chyba kompletnie zgłupiałem, żeby się w to pchać. Doskonała praktyka terenowa, na mój odmrożony tyłek!

– Nie martw się – powiedział York, podchodząc do relingu i z uwagą oglądając cienkie płachty lodu, które w nocy otoczyły kadłub. – Ten malutki przymrozek oznacza, że już czas, zbierać się do domu. Pole lodowe wkrótce się zamknie. Za dwa tygodnie będziesz z powrotem w Anglii, a wszystkie panie będą zafascynowane opowieściami o twych wyczynach.

– O ile mi te wyczyny nie wyjdą bokiem – zrzędził Geoffery, podskakując, by odzyskać trochę czucia w ciężko obutych stopach. – Właśnie zamierzałem pana zawołać. Mamy towarzystwo.

– Tak? Którędy płyną?

– Przed chwilą weszli do kanału. Myślę, że to ten Argentyniec.

„Skua” stała na kotwicy jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu w małej, okrągłej zatoce na południowym brzegu wyspy Signy. Obcy statek właśnie okrążył zachodni cypel i powoli wpływał na stalowoniebieskie wody zatoki. Potężny kadłub o szerokim dziobie i wysoka wojskowa nadbudówka lodołamacza wyraźnie się odcinała na tle ośnieżonych wzgórz dalekiego wybrzeża.

– No dobra, to jest „Presidente Sarmiento”, ale co on tu, cholera, robi? Nie ma już żadnych rejsów, to koniec sezonu.

York wyszedł na mostek i zdjął lornetkę ze stojaka obok ramy luku. Wróciwszy do kokpitu, przyjrzał się dokładnie przybyszowi, uważając jednocześnie, by lodowate okulary nie dotknęły jego twarzy. Ten sam stary „Presidente”. Argentyńska jednostka wojskowa nie miała przechyłu ani nie wyglądała na uszkodzoną przez sztorm czy pożar. Awaria maszyn? A może po prostu wpadli z wizytą. York miał nadzieję, że dostaną od nich trochę świeżej żywności.

Nagle zamarł. Coś się nie zgadzało. Lodołamacz był ustawiony burtą w jego stronę, więc łatwo zauważył małą, pudełkowatą konstrukcję dobudowaną na pokładzie dziobowym. Wieżyczka strzelnicza – wystawała z niej smukła, rozszerzona u końca lufa automatycznego działa.

– Co jest, do diabła?

– Problem, kapitanie?

– „Presidente” ma działo dziobowe!

– Co ma?

– Armatę, ma na dziobie armatę!

– No to co? – Geoffery wzruszył ramionami. – To okręt wojskowy i tak dalej.

– No to przypomnij sobie pakt. Ciężkie uzbrojenie jest zakazane za kołem podbiegunowym.

Coś jeszcze pojawiło się na wodach zatoki. York nie zauważył tego od razu w skąpym, metalicznym świetle polarnego świtu. Cztery wielkie, dwunastoosobowe zodiaki wyprzedzały lodołamacz. Mknęły w stronę czarnej, kamienistej plaży poniżej stacji Signy.

York znowu podniósł lornetkę do oczu, obserwując postacie przycupnięte za niskimi burtami pontonów.

Biel! Byli ubrani na biało. Na lodzie wszyscy nosili ubrania Day-Glo w kolorach dobrze widocznych z daleka. Biel mogła oznaczać tylko kamuflaż.

– Geoffery, wszyscy na pokład w kamizelkach ratunkowych! Ty też! I powiedz pierwszemu oficerowi, żeby tu raz dwa przyszła! Ruszaj się!

Wystraszony załogant zniknął pod pokładem. York nie odrywał lornetki od oczu, nie tyle nie wierząc, co nie chcąc uwierzyć w to, co widział.

Zodiaki dobiły do brzegu i ślizgiem pokonały szary lód oznaczający linię przypływu. Żołnierze wyskoczyli z nich sprawnie, po czym ruszyli w stronę stacji, odbezpieczając w biegu broń. Jeden z nich przyklęknął i zaczął oddawać starannie wymierzone, potrójne strzały w kierunku zielonych budynków bazy.

Na Boga, po co on strzela? – pomyślał spłoszony York. Jedyną bronią na brzegu była jednostrzałowa dwudziestka dwójka, używana do łapania okazów ptaków. Echo wystrzałów rozbrzmiewało w zatoce, gdy Roberta pojawiła się w luku sterówki.

– Co się dzieje, Evan?

– Argentyńczycy. Opuść naszego zodiaka i tratwy ratunkowe. Wszyscy na drugą stronę statku.

– Czemu?

– Nie zadawaj pytań! Ruszaj się!

Zeskoczyła posłusznie pod pokład. York wpadł na mostek i podbiegł do konsolety łączności. Zerwał plomby z obu transponderów awaryjnych i uruchomił je, potem zajął się potężną radiostacją.

– CQ, CQ, CQ, tutaj BASK „Skua”, wzywam BASG „Południowa Georgia”. Czy mnie słyszycie? – Puścił przycisk mikrofonu; z głośników dobiegł wysoki, przenikliwy pisk. Evan York nigdy przedtem nie słyszał kaskadowego zagłuszania, ale nie wątpił, że właśnie teraz miał tę okazję. Zaklął i rozpoczął wprowadzanie częstotliwości awaryjnej.

W tym czasie Roberta Eggerston kierowała często ćwiczoną, ale nigdy dotąd nie przeprowadzaną naprawdę akcją opuszczania statku. Nie pozwoliła sobie na strach ani panikę. W okamgnieniu opuściła łodzie ratunkowe na wodę i pognała do sterówki.

York pochylał się nad radiostacją.

– Evan, proszę, powiedz, co się dzieje?

– Cholerni Argentyńczycy atakują bazę. Zagłuszają wszystkie nasze częstotliwości. Nie mogę się z nikim połączyć!

– Co oni wyprawiają?

– Nie mam pojęcia. Nie możemy wypłynąć z zatoki obok ich statku. Pewnie za chwilę przyślą do nas jakąś ekipę. Musimy kogoś powiadomić, co się tutaj dzieje!

Dobiegający z głośnika świergot sygnału zagłuszającego umilkł, a w jego miejsce dał się słyszeć spokojny głos, mówiący doskonałą angielszczyzną.

– Motorowiec „Skua”, motorowiec „Skua”, wyłączyć nadajniki i zaprzestać prób łączności. Powtarzam, zaprzestać wszelkich prób łączności albo będziemy zmuszeni otworzyć do was ogień.

York nie słuchał. Zamiast tego zaczął gorączkowo wertować spis częstotliwości radiowych.

– Możemy mieć jeszcze szansę, Bobbie – powiedział, nie podnosząc głowy. – Jankesi używają innego zestawu częstotliwości niż my. Może się uda połączyć ze Stacją Palmer zanim Argentyńce się skapują.

– Evan, jeśli znów coś nadasz, zaczną do nas strzelać!

– Wiem, wiem! – York przerwał na moment. – Słuchaj, musimy komuś dać znać, co się tu dzieje. Przez wzgląd na nas i ludzi w Signy.

Oboje czuli, że nadchodzi koniec ich wspólnego świata, zbudowanego z taką troską. Marzenia legły w gruzach, a czasu zostało tylko tyle, by rozmawiać jak kapitan z pierwszym oficerem. Wszystko, co mieli sobie do powiedzenia jako mężczyzna i kobieta, musiało zostać wyrażone spojrzeniem.

– Bobbie, bierz załogę i kieruj się do brzegu. Tam będziecie bezpieczniejsi. Musicie poddać się Argentyńczykom, nie ma wyboru. Zostawcie mi małą tratwę. Spróbuję złapać Palmer, potem do was dołączę. Zbieraj się, wszystko będzie dobrze.

Wychodząc, Roberta płakała. Przez chwilę York chciał za nią zawołać, że ją kocha, potem powrócił do radia.

– CQ, CQ, CQ, BASK „Skua” wzywa Stację Palmer. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, czy mnie słyszycie?

Po drugiej stronie zatoki wieżyczka strzelnicza okrętu argentyńskiego obróciła się, a działo zostało załadowane. Równocześnie z hukiem wystrzału dziesięciometrowy słup wody wytrysnął w powietrze obok dziobu „Skui”.

– CQ, CQ, CQ, BASK „Skua” wzywa Stację Palmer. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, powtarzam, jesteśmy w niebezpieczeństwie! Czy mnie słyszycie?

Cisza, zagłuszanie ustało, ale nikt nie odpowiadał, aż w końcu...

– BASK „Skua”, tu Stacja Palmer. Słyszymy cię wyraźnie. Opisz swoje położenie.

Evana dobiegł głos Roberty wykrzykującej jego imię i warkot silnika zodiaka ze „Skui”. Do sterówki docierało też rytmiczne pokasływanie działa Argentyńczyków, którzy zaczęli ostrzeliwać statek.

– Palmer, tu „Skua” ze Stacji Signy. Argentyńczycy w wielkiej sile lądują na wyspie! Powtarzam, Argentyńczycy w wielkiej sile lądują na wyspie! Uzbrojone oddziały zajmują stację! To pieprzona inwazja!

York nie usłyszał odpowiedzi Stacji Palmer. Nie usłyszał także czterdziestomilimetrowego pocisku, który przebił ścianę sterówki centymetr od jego głowy.

 

 


2

RIO DE JANEIRO

20 marca 2006 roku, godz. 16.30

 

Amanda Lee Garrett od dawna wiedziała, że musi znaleźć trochę czasu dla siebie. Jednakże w jej zawodzie, który zresztą sama sobie wybrała, trudno było o wolną chwilę. Tak więc, gdy po raz pierwszy od kilku tygodni nadarzyła się szansa na wolne popołudnie, postanowiła ją w pełni wykorzystać. Zjadła obiad w jednej z najlepszych churrascurias w Rio – restauracji specjalizującej się w ostrej, południowobrazylijskiej kuchni. Był to rozkosznie staroświecki lokal, gdzie samotna kobieta przy stoliku nadal budziła dezaprobatę obsługi. Zasiedziała się trochę nad drugą szklanką dobrego, choć młodego miejscowego wina, a potem wyszła.

Przemierzała gorące, trzypasmowe ulice dzielnicy Ipanema i oglądała wystawy sklepów i butików na Rua Visconete de Paraja, nie szukając niczego szczególnego. Idąc wciąż na wschód, znalazła się w końcu na wyłożonej białymi płytkami promenadzie z widokiem na plażę Ipanema.

Leniwe fale nawoływały ją, ułatwiając podjęcie decyzji o tym, jak spędzi resztę popołudnia. Nie planowała iść na plażę, ale każdy pretekst jest dobry, by kupić nowy kostium kąpielowy.

W środku tygodnia na plaży nie było zbyt tłoczno; Amanda spod wpół przymkniętych powiek obserwowała plażowiczów, a jej ubranie, upchnięte w plastikowej torbie, stanowiło całkiem wygodną poduszkę. Ze swojej strony nie miała nic przeciwko temu, by na nią patrzono. Świadoma częstych, pełnych uznania spojrzeń, wybrała sobie gładki jednoczęściowy kostium z satyny. W porównaniu do popularnych tu tongas i monokini, wydawał się niemalże pruderyjny, ale okrywał wyjątkowo zmysłowe ciało. W jej twarzy uwagę przyciągały oczy – duże, okrągłe, i, jak to określił jeden z byłych kochanków, niebezpiecznie piwne.

Amanda Lee Garrett była atrakcyjną kobietą, nie klasycznie piękną, ale atrakcyjną. W wieku trzydziestu pięciu lat także dość mądrą, by o tym wiedzieć. Nie popadała przez to w pychę, po prostu cieszył ją ten fakt. Nie zdziwiła się więc, ani nie doznała niezadowolenia, kiedy usłyszała:

– Cześć, mam nadzieję, że mówisz po angielsku, bo myślę, że chciałbym cię poznać.

Amanda uniosła się na łokciu nieco szybciej, niż zamierzała. Dobry Boże, jakiż piękny chłopak!

– A gdyby nie, to co byś zrobił?

– Pewnie dalej bym próbował. – Wzruszył ramionami i usiadł na piasku pół metra od niej. – Byłoby to nieco bardziej skomplikowane, ale wciąż warte wysiłku.

Zgadywała, że miał około trzydziestu lat, ale jego uśmiech, tak chłopięcy, przywodził na myśl świeżo upieczonego studenta. Najwyraźniej jednak przebywał tu na tyle długo, długo, by czuć się lekko znudzonym obowiązującą konwencjonalnością kontaktów damsko-męskich, tak samo zresztą jak i ona.

– Interesujący początek. Zamiast romantyzmu – szczerość.

– Uważam, że romantyzm nie liczy się w dzisiejszym świecie, za to szczerość jak najbardziej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin