Spotkanie.doc

(772 KB) Pobierz
1

Chłopiec Lama

 

1.Spotkanie

 

To, że spotkałam tybetańskich lamów można z perspektywy czasu nazwać zrządzeniem losu - lub też karmę, używając ich języka. W październiku 1976 roku było to ostatnią rzeczą, o jakiej mogłabym pomyśleć. Znajdowałam się wtedy w moim zazwyczaj pogrążonym w chaosie biurze w Daily Mail, gdzie pracowałam jako dziennikarka na stronach kobiecych, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła Leslie Kenton, dziennikarka działu zdrowia i urody, chcąc rozmawiać z wydawcą. Poznałam Leslie rok wcześniej, podczas podróży służbowej do Szwajcarii, i tam się zaprzyjaźniłyśmy. Co teraz zamierzała zrobić?

- Właśnie wybieram się do Nepalu, żeby pomedytować z lamami - odpowiedziała mi. (Leslie miała zwyczaj dogłębnego studiowania tematu, o jakim zamierzała napisać). Usłyszałam swój głos - Wspaniale. Świetnie, że to robisz.

-          Więc pojedź ze mną - spontanicznie zaproponowała Leslie.

-          Właściwie, czemu nie? Pojadę - powiedziałam.

Wyruszała za trzy tygodnie.

              Wydawało się, że to niedorzeczny plan. Nie miałam najmniejszego pojęcia o buddyzmie, lamach czy Nepalu. Moja wiedza o medytacji była podobna. Zero. Rozmyślanie o tym powodowało, że w moim umyśle pojawiał się obraz samotnej figury, siedzącej przed pustą ścianą na zmrożonym podwórzu, czekającej, aż otworzy się jakaś wewnętrzna brama, i ukaże PRAWDĘ. (Zapewne oglądałam w dzieciństwie jakiś film kategorii C o mistrzach zen). Wiedziałam, że nie będę w stanie robić czegoś takiego. Introspekcja i siedzenie nieruchomo nie były dla mnie. Wytrzymałabym najwyżej dwa dni. Ten kurs medytacji miał trwać jednak cały miesiąc. Moje zdziwienie, że zgodziłam się na taką niezwykłą przygodę, było niwelowane przez dziwne przekonanie, że to, co zamierzam właśnie zrobić, jest absolutnie właściwe. Po odłożeniu słuchawki poczułam się niewytłumaczalnie szczęśliwa. Bardzo rzadko miałam tak silne poczucie, że moje życie ma sens, że w jakiś sposób znalazłam się na właściwej drodze, i wszystko, co mogę zrobić, to pozwolić, by sprawy toczyły się własnym torem, a wszystko będzie w najlepszym porządku. Teraz nadszedł właśnie taki moment.

              Po dwunastu latach, spoglądając wstecz, rozumiem, że byłam w pełni przygotowana na to, czego miałam doświadczyć. Zeszłego roku zakończyłam właśnie długi, trudny związek, i wyruszyłam do Hong Kongu w poszukiwaniu „czegoś”, co jak przeczuwałam, mogło znajdować się wyłącznie na Wschodzie. Nie znalazłam tego wtedy. Moja praca konsultantki dla działu public relations tutejszej policji (w czasie, kiedy szef policji zmagał się z oskarżeniami o korupcję) przyniosła rozczarowanie i nudę. Moje mieszkanie było śliczne, z oknami wychodzącymi na Morze Południowochińskie, gdzie dżonki o czerwonych żaglach wpływały i wypływały cicho z portu, jednak ludzie, których poznałam, byli głównie skoncentrowani na pogoni za wszechwładnym dolarem. Po pięciu miesiącach powróciłam od Londynu, i do Daily Mail, przygnębiona i w depresji.

Przekonanie, dla którego odbyłam tę żałosną eskapadę nie zostało jednak całkowicie wykorzenione. Nie zdawałam sobie wtedy z tego sprawy, ale już od dzieciństwa był we mnie rodzaj duchowego głodu. Moje wychowanie religijne było interesujące, lecz szczęśliwie dość eklektyczne - moja matka była protestantką, a ojciec - katolikiem. Zostałam ochrzczona w kościele anglikańskim, bierzmowanie wzięłam w kościele anglo-katolickim, uczęszczałam zaś zarówno do szkół prezbiteriańskich, jak i prowadzonych przez klasztory katolickie. Chodziliśmy po prostu do każdego kościoła, który w danym czasie znajdował się niedaleko naszego ówczesnego miejsca zamieszkania. To otwarte nastawienie do religii odpowiadało mi zupełnie (nawet w tym wrażliwym wieku nie potrafiłam w pełni zaufać ograniczonej dogmatami teologii).

Nigdzie jednak nie mogłam znaleźć odpowiedzi na pytania, które się we mnie kłębiły. Jezus, jak intuicyjnie rozumiałam, miał dostęp do prawdziwej mądrości, która nigdy nie została jednak satysfakcjonująco objaśniona przez księgi, Kościół, zakonników czy księży. Nie wystarczało powiedzieć, że był Synem Bożym. Co sprawiało, że mógł chodzić po wodzie, mnożyć bochenki chleba i ryby? Ponieważ nauczał w ludzkim ciele, byłam pewna, że poza wyjaśnieniami dotyczącymi zagadnień takich jak „łaska” i „wiara”, same Jego człowieczeństwo sugerowało, że my również posiadamy potencjał, niezbędny aby móc dokonywać podobnych rzeczy. Sam wielokrotnie dawał temu wyraz, mówiąc na przykład: „Wszystko, o czym dowiedziałem się od mego Ojca, wam teraz przekazałem”, czy też, w najsłynniejszym oświadczeniu „W was jest Królestwo Niebieskie”. Pragnęłam poznać odpowiedzi na wszystkie „jak?”, i „dlaczego?”.

Podczas studiowania na uniwersytecie, spotkałam się z pewnymi przejawami prawdy w wierszach Williama Blake’a i T.S. Elliota, lecz było to, jak zresztą sama poezja, raczej nieuchwytne. Zrobiłam więc kilka wypadów w stronę zachodniej tradycji ezoterycznej, czytałam książki o spirytyzmie, odwiedzałam media, i w końcu zdałam sobie sprawę z istnienia porządku, który znajduje się być może poza zewnętrznym obrazem rzeczy. Tajemnice wszechświata, powody, dla których tu jesteśmy, widziane z perspektywy okultystyki były fascynujące, lecz intelektualnie nie do końca mnie usatysfakcjonowały. Oświadczenia większości mediów nie były w stu procentach wiarygodne, skoro być może ponosiła je własna wyobraźnia, rozdarta między duchowość, a pragnieniem posiadania materialnych rzeczy. Jak można zupełnie zaufać oświadczeniom pozbawionych ciała duchów? (Są jednak wyjątki, jak np. Rosemary Brown, która stała się sławna na całym świecie z powodu muzyki, którą przekazywali jej zmarli kompozytorzy. Zrobiłam z nią w 1974 roku wywiad dla Daily Mail. Została jedną z moich najbliższych przyjaciółek, i w ciągu następnych lat przekonałam się o autentyczności jej psychicznych mocy, szczególnie, że są one oparte na szczerej wierze chrześcijańskiej, a nie na zasadach ruchu spirytyzmu). Tym, czego jak sądzę wówczas szukałam, był żyjący mistrz. Ktoś, kogo mogłam zobaczyć, dotknąć, z kim mogłabym porozmawiać. Ktoś, kto korzystając z własnego doświadczenia mógłby mi opowiedzieć o tajemnicach, o mądrości. Nikt taki jednak mi się nie objawił. Z pewnością nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, nawet sama ze sobą. Sama nie bardzo do końca wiedziałam, o co mi właściwie chodzi. To coś znajdowało się tuż pod powierzchnią, nieuchwytne, sprawiało, że czułam się niespokojna. Wypełniałam swoje dni starając się dotrzymywać kolejnych terminów, a noce różnymi imprezami towarzyskimi, gdzie strumień czegoś, co było uznawane za błyskotliwą konwersację zalewany był stopniowo przez strumienie wina. Życie było zabawne, szybkie, modne i frywolne.

W zasadzie to, że zgodziłam się na wyjazd z Leslie do Nepalu nie wydaje mi się teraz, po latach, takie dziwne. Gorączka związana z załatwianiem biletów lotniczych, wymaganych wiz, szczepień i z zakupem termalnej bielizny - w Nepalu jest zimno w listopadzie i grudniu - prawie zniwelowała moje obawy przed tym, co mogłabym zastać na miejscu.

Wyglądało to zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Klasztor Kopan, miejsce naszego przeznaczenia, zbudowany został na wzgórzu górującym ponad doliną Kathmandu. Był piękny.                                                        

Miejsce, otoczone wielkimi kępami skrzypiącego bambusa, kwitnącymi drzewami fragipani, krzakami kamelii, i flagami modlitewnymi powiewającymi na tle jaskrawo błękitnego nieba, z typowo himalajskim krajobrazem, sprawiało wrażenie gościnnego. Mieszkańcami klasztoru była wówczas niewielka grupa tybetańskich lamów, masa małych chłopców w tradycyjnych szatach, kształcących się w klasztorze, i garstka ludzi z zachodu, wyświęconych na mnichów i mniszki. Wszyscy byli zrelaksowani i uśmiechnięci.

Pokazano mi moją kwaterę - mały, wylany betonem pokój, który miałam dzielić z siedmioma innymi kobietami różnej narodowości, wieku, i postury. Na podłodze rozłożone były cienkie, uplecione z trawy maty, rozłożyłam więc z drżeniem na jednej z nich swój śpiwór. W oknach zaś znajdowały się kraty, które nie dawały, jak zaobserwowałam, schronienia przed napływającymi w nocy z Himalajów podmuchami mroźnego powietrza. Nie było wcale jak w domu. Bez łazienki, zlewu, gorącej wody (nawet zimna woda musiała być wnoszona codziennie na wzgórze), i bez ubikacji - była tylko dziura wykopana w ziemi.

Mniszka z Nowego Jorku, która zakwaterowała nas w tym pokoju, wyrecytowała rozkład zajęć. Zbladłam. Pobudka o 4.30 rano, do pokoju medytacyjnego o 5.00, kawa sojowa o 6.00, z powrotem do namiotu na więcej medytacji o 6.30, śniadanie składające się z owsianki o 8.00, wykład o 9.00, znowu medytacja o 11.30, wegetariański lunch o 12. 30, grupy dyskusyjne o 14.00, wykład o 15. 30, herbata -17.30, sesja medytacyjna o 18.00, gorąca czekolada o wpół do ósmej, godzinna sesja medytacyjna o 20.00, i cisza nocna o 21.00.

Jak obliczyłam, było to jakieś dwanaście godzin siedzenia ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, w tym samym miejscu, wciąż z tymi samymi ludźmi, przez trzydzieści dni non - stop. Tybetańczycy nie mają pojęcia o istnieniu instytucji weekendu, i oczywiście o szabasie.

Było tego jeszcze więcej. Żadnego alkoholu, tytoniu, narkotyków, seksu, wysyłania ani otrzymywania poczty, słuchania radia, czytania gazet, książek o tematyce odbiegającej od tematyki kursu, (w klasztorze nie było oczywiście żadnego telewizora czy nawet telefonu), ponadto w ogóle żadnego wychodzenia poza teren klasztoru. Reguły te, jak się później przekonałam, wprowadzone zostały w celu stworzenia możliwie jak najbardziej sprzyjającego środowiska dla oczyszczenia umysłu, a nie w celu wymierzania jakiejś kary.

Wszyscy, a było nas w Kopan około dwieście osób z całego świata, przybyliśmy do klasztoru przyciągnięci tu ze swoich własnych, osobistych powodów. Większość z uczestników była hippisami, którzy zboczyli ze swoich szlaków specjalnie po to, aby spotkać lamów. Wpatrywałam się w „dziwaków”, jak sami siebie nazywali, a oni wpatrywali się we mnie. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zalewu indyjskiej bawełny. Wpatrywali się w napięciu w mój kaszmirowy sweter i włoskie dzianinowe spodnie, wybrane głównie z uwagi na zimno. Po początkowym wzajemnym niesmaku, zaczęliśmy się nawzajem lubić. Szczególnie zaprzyjaźniłam się z kobietami mieszkającymi w moim pokoju: z Mo, dwudziestodwulatką z Alaski, której ojciec także służył w marynarce, i który był w drodze od trzech lat, wyświetlając czarno- białe filmy na trawlerze rybackim, Lynne, Kanadyjką podążającą w ślad za różnymi mistrzami po całych Indiach, i fotografującą cierpienie, jakiego była świadkiem po drodze, łagodną, brązowooką Felicity z Australii, która zamierzała zostać mniszką, i Susannę, energiczną Włoszkę, która po spotkaniu z Lamą Yeshe wychodziła właśnie z uzależnienia od heroiny. Jej życie obfitowało w wypadki - rozwód, chroniczna depresja, uzależnienie od narkotyków, dwa nieudane samobójstwa. Wiem jak to jest czuć się brudnym w środku- powiedziała. Dopiero rok wcześniej, po spotkaniu we Francji Lamy Yeshe, znalazła powód, dla którego warto żyć.

Mimo surowych warunków, mój entuzjazm wzrósł. Była to nie lada przygoda. Dziennikarka we mnie dokładnie rozumiała, jaki potencjał ma „historia”, którą właśnie przeżywam! Stojąc o świcie następnego ranka na zboczu wzgórza, obserwując w ciszy zachwycający, pomarańczowy wschód słońca ponad białymi szczytami Himalajów, stopniowo ukazujący mgły kłębiące się poniżej, z wychylającymi się przez nie czubkami drzew, zdawałam sobie sprawę, że niewielu ludzi mogło tego doświadczyć. Nie każdy mógł być także wtajemniczony w rytuały buddyzmu tybetańskiego, z jego przeszywającymi dźwiękami grupowo recytowanych mantr, długich rogów i gongów, z dziwnymi, wielogłowymi i wieloramiennymi bóstwami ukazanymi na rozwieszonych w sali medytacyjnej kolorowych obrazach.

O samych lamach krążyły plotki. Byli oni jasnowidzami, mieli niesamowite psychiczne moce, nie potrzebowali snu ani jedzenia, niektórzy potrafili latać, inni zaś wedle życzenia dematerializować i z powrotem materializować swoje ciała. Najwyżsi z nich, jak szeptano, mogli „umrzeć” siedząc w pozycji lotosu, i pozostawać w niej przez całe tygodnie, a ich ciała nie ulegały procesowi rozkładu, ale wysyłały w przestrzeń słodkie zapachy. Były to bogate, mistyczne opowieści. Kurs odbywał się na temat po tybetańsku zwany lam-rim, „stopniową ścieżką do Oświecenia”. Nic więcej. Błyskotliwie skonstruowany przez XIII - wiecznego świętego Tsong Khapę, założyciela największej szkoły tybetańskiego buddyzmu - Gelug, lam-rim po kolei opisuje wszystkie stadia, przez jakie aspirant duchowej ścieżki misi przejść, aby osiągnąć wyzwolenie i zjednoczyć się z najwyższą, ostateczną prawdą. Przedstawione nam to zostało przez Lamę Zopę Rinpocze, siedzącego na pokrytym błyszczącym brokatem podwyższeniu. Jak jakiś średniowieczny mędrzec, nosił swoje święte teksty owinięte w kwadratowy kawałek jedwabiu, i podnosił kolejno każdą luźną stronę do czytania ( zszywanie i oprawianie książek nigdy nie dotarło do Tybetu). Lama Zopa był pierwszym tybetańskim duchowym mistrzem, jakiego zobaczyłam. Był osobą, którą najczęściej widzieliśmy na kursie, i człowiekiem, który odegrał kluczową rolę w mającym się odegrać w przyszłości dramacie. Moje pierwsze wrażenie, muszę przyznać, nie miało nic wspólnego z duchowym supermanem. Nosił okulary i był niski, szczupły i przytłoczony gruźlicą, którą zaraził się w Indiach, po ucieczce ze znajdującego się pod chińską okupacją Tybetu. Lecz ta podobna do ptaka, fizycznie niepociągająca postać zmieniała się w tajemniczy sposób w człowieka o imponującej postawie z chwilą, gdy tylko zajmował swoje miejsce i rozpoczynał wykładać nam nauki Buddy. W swoich skromnych bordowo - złotych szatach (czerwień symbolizowała współczucie, a złoto mądrość), emanował pełną mocy mieszanką całkowitego autorytetu, i pełnej pokory. Był całkowicie ujmujący. Oto był autorytet bez śladu władczości. Lama Zopa miał nas w garści. Kłaniając się trzykrotnie przed wizerunkiem Buddy, zanim wszedł i po zejściu z tronu, bez wytchnienia wykładał nam znaczenie starożytnych tekstów. Mówił wykorzystując swoje własne doświadczenia, jak i same pisma. Nigdy, przez cały ten czas nie widziałam, żeby zabrakło mu słów, żeby zastanawiał się nad ich znaczeniem, zwlekał, albo był zmęczony, rozdrażniony, czy żeby się rozzłościł. Nigdy nie spotkałam podobnego do niego wykładowcy czy księdza. Jego pragnieniem było przekazać nam tak wiele ze swojego zasobu mądrości, jak tylko byliśmy wtedy sobie w stanie przyswoić. Męczyliśmy się o wiele szybciej od niego. Początkowo zrozumienie znaczenia jego słów było trudne. Większość z nas nie rozumiała ani słowa. Jego kiepska angielska wymowa, przerywana ciągłym kaszlem, sprawiała, że słuchanie go było wyczerpującym zajęciem. Przybyliśmy z tak daleka po starożytną mądrość, a wciąż nam jej odmawiano. W przedziwny jednak sposób, po upływie jakichś dwóch, trzech dni wszyscy w tajemniczy sposób „dostroiliśmy się”, i zaczęliśmy rozumieć każde jego słowo. Zdaliśmy sobie nagle sprawę z tego, jakim elokwentnym był mówcą! Tak, więc nauczał nas Dharmy, nauk Buddy, przekazywanych ustnie w nieprzerwanym łańcuchu nauczyciel - uczeń od 2 tysięcy 500 lat, aż dotarły do człowieka, który siedział właśnie przed nami.

Powiedział nam, że ludzkie życie jest bezcenne, i nie powinno być przez nas postrzegane jako coś, co nam się po prostu należy, ponieważ jest czymś bardzo rzadkim i trudnym do zdobycia, i że możemy dzięki niemu dokonać wielkich rzeczy. Długo mówił o śmierci, jej nieuchronności, i o ponurej niepewności, co do czasu, sposobu i miejsca jej nadejścia, aby ukazać nam wyższy sens naszego życia. Wyjaśniał zasady działania karmy, uniwersalnego prawa przyczyny i skutku, i jak, z powodu każdego popełnionego przez ciało, mowę i umysł uczynku, powodującego następujące po sobie reakcje, jesteśmy bezradnie schwytani w sieć skutków popełnionych przez nas samych negatywnych czynów, których obecnie nie jesteśmy świadomi, i jak pozbawieni jakiejkolwiek kontroli nad tym, co się z nami dzieje, bez końca krążymy w cyklu narodzin i śmierci. Opowiadał o naszym umyśle, świadomości i o sposobie, w jaki funkcjonuje jako niemający początku ani końca strumień, przybierający wciąż nowe formy zgodnie z jego skłonnościami - o teorii reinkarnacji. Opisał również z graficznymi szczegółami różne „stany”, w jakich umysł może przybrać swą postać - stany piekielne i niebiańskie, które nosiły cechy niewiarygodnego podobieństwa do wizji Dantego, zawartych w Piekle i Raju. Była to diagnoza postawiona przez Buddę; Lama Zopa kontynuował wykład, aby ukazać nam wyjście z tej sytuacji. Była to ciężka praca. Ale zdumiewała mnie konsekwencja, jasność i spójność doktryny. Poza słowami kryła się siła stuleci nieprzerwanej tradycji.

Jedynym sposobem wyjścia z tego żałosnego chaosu było zrozumienie szlachetnej mądrości „pustki” - odwiecznej filozofii, która mówi nam najpierw na poziomie intelektualnym, a następnie na intuicyjnym, że nic, co istnieje, nawet poczucie „ja”, nie posiada żadnej niezależnej rzeczywistości. Kiedy tylko przestaniemy postrzegać wszystkie zjawiska, jak gdyby istniały niezależnie, zostaniemy uwolnieni. Był to raj dla myślącej osoby. Tutaj w końcu znalazłam odpowiedzi, jakich szukałam. Zrozumiałam, że wielki dar i genialność buddyzmu tybetańskiego polega na tym, że ukazano w nim ścieżkę do miejsca, które poznali mistycy wszystkich religii. Miejsce nieopisanego olśnienia, porzucenia ego i całkowitego wtopienia się w uniwersum. Tutaj w końcu objaśnione zostały wszystkie tajemnice. Kiedy zburzysz mur fałszywej percepcji - podstawowej niewiedzy - wszystko stanie się możliwe. Ograniczenia umysłu nie istnieją; nie ma on, jak mówią, ani początku, ani końca.

Ukoronowaniem były nauki o współczuciu, podstawa buddyzmu Mahajany, które ukazują, że prawdziwe wyzwolenie nie jest możliwe, chyba, że posiadasz serce pozbawione egoizmu. Długie, długie wykłady o tym, że nie tylko musimy kochać wszystkie czujące istoty, ale także jak je kochać. Lama Zopa mówił o równości, o znaczeniu zrównoważenia naszych uczuć przywiązania, niechęci i obojętności, o rozpoznaniu, że to właśnie nasze ego powstrzymuje nas przed byciem dobrze usposobionymi do każdego, niezależnie od tego, czy jego zachowanie sprawia nam przyjemność, czy nie. Na końcu dowiedzieliśmy się, że każda żyjąca istota jest w sposób wrodzony dobra, w szczególności dobra dla nas, i że bez tej dobroci nie bylibyśmy w stanie przeżyć. Pod wpływem nauk Lamy Zopy, nawet filiżanka herbaty nabierała nowego znaczenia, kiedy wymieniał wszystkie istoty, które umarły podczas uprawy i zbioru herbacianych liści, i jak wielu ludzi pracowało przy sianiu, zbieraniu, transporcie, pakowaniu i handlu. Według Tybetańczyków cenność życia uświęcana jest wszędzie. Dobroć innych, szczególnie matki, która dała ci życie, musi zostać wynagrodzona. Jakże inne jest podejście nowoczesnej psychoanalizy, która wskazuje palcem na rodziców i wczesne dzieciństwo, winiąc ich za wszystkie niedole, które spotykają później człowieka. Dla lamów osiągnięcie najwyższej mądrości, pustki, nie jest wystarczające. Pustka, jak mówią, wiedzie do nirwany, wygaśnięcia cierpienia, lecz jest to gorzkie zwycięstwo, kiedy wokół istnieją wciąż czujące istoty, które nie uświadamiają sobie, że są uwięzione w bagnie nędzy z własnej przyczyny. Nirwana pozostaje więc, w ostatecznym sensie, jeszcze jedną wycieczką ego. Tak, więc ci, którzy podążają ścieżką Mahajany, ślubują porzucić nirwanę, aby powracać wciąż do wszystkich sfer cierpienia, aż ukażą wszystkim czującym istotom drogę wyjścia. Jest to dłuższa, bardziej żmudna ścieżka, ale tylko w ten sposób można osiągnąć prawdziwe oświecenie. Istota, która złoży takie ślubowanie nazywana jest Boddhisattwą, lub po prostu „szlachetnym”.

Wszystko to zostało podane nam jak na talerzu - najpierw poprzez nauki Lamy Zopy, później w medytacji. Ku mojemu zdumieniu odkryłam, że potrafię trochę medytować. Nie polegało to wcale na wpatrywaniu się godzinami w ślepą ścianę, czy na recytacji tajemnej mantry w celu uzyskania trandescendalnego olśnienia; nauczono nas w zamian siedzenia w ciszy i spokoju umysłu, poprzez skierowanie uwagi na wdechach i wydechach, a następnie na przedmiocie wykładów. Medytacje były prowadzone przez mnicha, który podawał nam zasadnicze punkty dyskursu, którego właśnie wysłuchaliśmy. Pomysł polegał na tym, aby nad nimi rozmyślać w relacji do naszych własnych doświadczeń. W ten sposób ścieżka do Oświecenia przekazywana zostawała z głowy do serca, i w ten sposób stawała się realna. Wyłącznie w ten sposób przekształcenie naszych umysłów mogło się rozpocząć.

W dalszym ciągu nie było to jednak łatwe. Z chwilą, kiedy zaczęłam medytować stało się jasne, w jakim stopniu mój umysł znajdował się poza moją kontrolą, ciskając się tu i tam w gorączkowym pościgu milionów nic nieznaczących, niezwiązanych ze sobą, trywialnych myśli. Wszystkie cechy mojej osobowości skrywane zazwyczaj pod powierzchnią w pośpiechu i zalataniu normalnego, codziennego życia zaczęły się ujawniać; drażliwość, gniew, frustracja, zazdrość, wątpliwości, strach, brak poczucia bezpieczeństwa, duma- cała ta niesmaczna plejada. Po raz pierwszy w życiu musiałam nie tylko stawić czoło ich istnieniu, ale także wziąć za nie odpowiedzialność- pierwsza z czterech szlachetnych prawd Buddy stanowi, że po pierwsze powinniśmy rozpoznać, na czym polega nasz problem, a dopiero potem wyeliminować związane z nim cierpienie. Mogliśmy siedzieć sobie nieruchomo otoczeni przez potężne Himalaje, ale w rzeczywistości wdzieraliśmy się na szczyty naszych własnych umysłów, co było zadaniem daleko bardziej przerażającym. Słowa Carla Junga nigdy nie były bardziej trafne: „loty kosmiczne są ledwie ucieczką, umykaniem przed samym sobą; ponieważ łatwiej jest udać się na Marsa, czy na księżyc, niż badać własne wnętrze”.

Tak, więc borykałam się z bolącymi kolanami, ciężkimi warunkami panującymi w klasztorze i medytacjami, w końcu jednak zdałam sobie sprawę, że wyszłam już daleko poza zwykły instynkt dziennikarki, będącego moim pretekstem, którego używałam na początku mojego pobytu. Zaczynałam rozumieć, co miał na myśli Thomas Merton, trapista studiujący wschodnie religie, trafnie opisując buddyzm tybetański jako najbardziej złożony system duchowy znany ludzkości. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym się z tym do końca zgadzała. Wiele z tego było dla mnie obce, nie tylko ze względu na kontekst kulturowy. Na szczęście pozwolono nam na posiadanie odmiennych opinii. Lamowie, jak się przekonałam, niczego nie cenią bardziej, niż porządnej dyskusji. Są naprawdę utalentowanymi erystami, i całkowicie angażują się we wszystkie dyskusje o Dharmie (jak ogólnie nazywana jest nauka o duchowej ścieżce). Buddyzm tybetański polega głównie na osobistych poszukiwaniach, i indywidualnym świadectwie prawdy. Sam Budda powiedział: „Mądrzy traktują moje nauki jak złoto. Sprawdzają je przez pocieranie, cięcie, i spalanie. Postępujcie tak samo z moimi naukami. Nie kierujcie się ślepą wiarą.” Do mojego sceptycznego, kwestionującego wszystko umysłu pasowało to jak ulał.

Miałam jednak kilka poważnych wątpliwości, związanych ogólnie z przydatnością nauk na Zachodzie. Psychologicznie, filozoficznie i duchowo były genialne, lecz silne, kulturowe zabarwienie i średniowieczne odniesienia były w moim pojęciu po prostu niemożliwe do zastosowania przez dwudziestowiecznego mieszkańca zachodu. Lama Zopa udzielał nam nauk linijka po linijce, dokładnie w ten sam sposób, w jaki przekazywał je Tsong Khapa w trzynastowiecznym Tybecie. Było to ciężkie do przełknięcia. Opowieści o piekle, prawie karmy, wiara w rozmaite rodzaje duchów i bogów, bóstwa, które mogły wyglądać jak błękitne byki, inne z tysiącami ramion i kilkoma głowami. Nie mogłam sobie tego wyobrazić, nie chcąc być posądzona o chorobę psychiczną, ani być mile widziana w Clapham! Jaka szkoda. Przecież w zasadzie buddyzm tybetański miał tyle do zaoferowania.

Kiedy nastąpiła kulminacja mojej desperacji i rozdrażnienia, do akcji wkroczył Lama Yeshe. Znalazł się wśród nas, okrągły, wesoły, tryskający szczęściem, powtarzając niezliczoną ilość razy: „dziękuję, dziękuję wam bardzo, dziękuję”. (Dopiero później dowiedziałam się, że ludzie o najwyższym poziomie rozwoju duchowego charakteryzują się ciągłym okazywaniem wdzięczności). Lama Yeshe zwykł dziękować każdemu, w każdej sytuacji, nieważne, czy podczas opalania się na trawie przed oknem jego pokoju, czy słuchania jego czterogodzinnego wykładu. Jego wpływ na mnie był natychmiastowy. Nigdy nie spotkałam się z takim ciepłem, taką obfitością radości, taką wszechogarniającą pokorą. Lama Yeshe w jednej chwili rozproszył wszystkie opinie, że wschodni mędrzec jest zimny i nieodgadniony, ponieważ już wieki temu wyszedł poza rzeczy tak trywialne jak emocje czy uczucia. Pokłoniwszy się przed Buddą, zasiadł na swoim podwyższeniu, spojrzał na nas i wybuchnął śmiechem.

- Jakieś problemy? - zapytał, i ponownie się roześmiał. W jakiś sposób zdawał sobie sprawę z przemykających przez nasze umysły miliardów pytań. Ktoś jednak odważył się zapytać: -Jak można połączyć praktykowanie buddyzmu tybetańskiego z naszym codziennym, zachodnim życiem? Każdy musi praktykować na swoim własnym poziomie- odparł i przeszedł na najbardziej dziwaczny angielski, jaki kiedykolwiek słyszałam, zapożyczony od hipisów, którzy byli pierwszymi ludźmi z Zachodu, z jakimi się zetknął.

Buddyzm, medytacja to nie żaden odlot. To nie jest rodzaj tripu. Nie myślicie przecież: jaki ja jestem wyjątkowy… właśnie wykonuję wyjątkowy rodzaj specjalnej wschodniej medytacji- kontynuował, prezentując przezabawną pantomimę przedstawiającą Europejczyka przepełnionego przekonaniem o własnej ważności, próbującego medytować. Buddyzm to sprawa wewnętrzna. To zdanie sobie sprawy z istnienia własnego potencjału i powiększanie go. Każdy posiada naturę Buddy, własną mądrość i współczucie.

Nie dajcie się zwariować tym wszystkim orientalnym formom. Budda oznacza po prostu „w pełni przebudzona istota”. To wszystko. Budda nie musi mieć żółtej skóry ani skośnych oczu. W każdej kulturze, w której pojawił się buddyzm, powstawały charakterystyczne dla niej wyobrażenia Buddy. Zachód stworzy zachodnich Buddów. To nie ma znaczenia - powiedział.

              Zniknęły rozdrażnienie i desperacja. Oto był lama mówiący w moim własnym języku (lub czymś w rodzaju mojego języka!). Przepadły średniowieczne sformułowania pochodzące ze średniowiecznych tekstów. Oto był nowoczesny psycholog, ale z ogoloną głową i w tradycyjnych mnisich szatach, emanujący tą wyjątkową cechą, będącą niedefiniowalną, lecz niezaprzeczalną duchową prawdą. Lama Yeshe zwracał się bezpośrednio do nas, odpowiadając na nasze pytania, we własny sposób objaśniając buddyzm Mahajany. Wraz z tradycyjnym podejściem Lamy Zopy, w końcu ukazał nam się pełen obraz. Stanowili świetny zespół. Jeden był ekstra, drugi introwertykiem; jeden konwencjonalny, drugi nie. Dwie strony jednej monety. Ale to Lama Yeshe do mnie dotarł. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto wkładałby tyle wysiłku w komunikowanie się. Aby przekazać swoje przesłanie, używał całego swojego ciała, robiąc miny, machając rękami, drażniąc się, a nawet małpując nas. Wygłaszał najbardziej niesamowite oświadczenia: Dharma jest jak amerykańskie łóżko - każdy może się zmieścić! Wy, spryciarze, myślicie, że wasze supermarketowe radości są czymś rzeczywistym, ale mówię wam, jesteście godni pożałowania. Możecie jednak przekształcić to nieszczęście w wieczną, dającą błogość czekoladę! Ha! Teraz powiecie na pewno - on jest szalony, ten himalajski goryl! No dobrze, mówię wam, że powinniście to sami sprawdzić.-

Mimo jego angielszczyzny, wszyscy dokładnie zrozumieliśmy, co miał na myśli. Nasz świat, ten supermarket z zalewającymi nas dobrami materialnymi, nie łagodził ani mentalnego niepokoju, ani dyskomfortu, które skrywały się nie aż tak głęboko pod powierzchnią. Lama przekazywał swoją wiedzę z werwą i dynamizmem, które były nie do odparcia. Jeżeli nie do końca kupiłam buddyzm tybetański, z pewnością kupiłam jego. Odpowiadał wszystkim moim wcześniejszym wyobrażeniom o idealnym duchowym mistrzu: promieniejący, przepełniony radością życia, ale i wrażliwością na nasz wewnętrzny smutek; mądry, pokorny, całkowicie pozbawiony egoizmu, z niesamowitym poczuciem humoru. Uderzony absurdalnością życia, z powodu jakiegoś żartu, czy też spontanicznej radości, wybuchał śmiechem, kiwając się na swoim tronie, zarzucając sobie szaty na głowę, uderzając się różańcem. Jeżeli była to świętość, z pewnością warta była naśladowania. 

              Umówiłam się na spotkanie z nim. Pragnęłam sprawdzić, czy efekt, jaki wywiera Lama Yeshe podczas indywidualnego spotkania będzie taki sam, jak podczas wykładów. Z pewnym niepokojem i drżeniem wspięłam się po schodach do maleńkiego pokoiku na szczycie gompy, zdjęłam buty, i weszłam do środka.

              Siedział na niskim siedzeniu, pokrytym tybetańskim dywanem, i poprosił mnie, żebym usiadła na poduszce u jego boku. Niewiele pamiętam z tamtej rozmowy (nie miałam, bowiem żadnej palącej sprawy, którą należałoby przedyskutować), poza tym, że sprawił, że poczułam się od razu w pełni rozluźniona, jak gdybym znała go od lat. Mogłabym rozmawiać z nim o wszystkim. Jego ciepło i skromność były niewiarygodne. W pewnym momencie przechylił się w moim kierunku, i powiedział - Ty i ja, moja droga, dobrze się rozumiemy. Sądziłam wówczas, że wskazywał na coś oczywistego - że dobrze nam się rozmawia. Po latach jego pozornie trywialna uwaga nabrała nowego znaczenia.

              Ze schodów schodziłam podniesiona na duchu i zdumiewająco szczęśliwa. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że Lama Yeshe dotknął wtedy czegoś we mnie, i że nigdy już nie będę taka sama. Kiedy w kilka dni później opuszczałam Kopan, byłam przekonana, że nie ujrzę żadnego z lamów już nigdy w życiu. Nie wydawało mi się, że istnieje do tego jakiś powód co wskazywało, jak niewiele wtedy wiedziałam.

              Leslie Kenton i ja wyleciałyśmy z Nepalu tak nagle, jak przyleciałyśmy. Nasza przyjaźń umocniła się dzięki temu, że doświadczyłyśmy tego unikalnego przeżycia razem. Powrót Leslie do domu zapoczątkował jej pełną sukcesów karierę pisarki- jej pierwsza książka, The Joy of Beauty, zainspirowana została przez pobyt w Nepalu i kontakt z lamami. Dla mnie szok kulturowy związany z powrotem do Londynu okazał się być znacznie większy niż ten, którego doświadczyłam w związku ze spartańskimi warunkami, na jakie natknęłam się podczas pierwszych kroków w tybetańskim buddyjskim klasztorze.

 

2.     Test Zachodu

 

Na tle znajomego otoczenia i wśród starych przyjaciół ostatecznie uderzyło mnie znaczenie miesiąca, który spędziłam w Kopan. Wszystko uległo zmianie. Hałas wielkiej metropolii, który wcześniej wywoływał we mnie podniecenie, teraz stał się nie do zniesienia; przyjęcia nudziły mnie i wyczerpywały; rozmowy, które uznawałam za zajmujące, obecnie wydawały mi się trywialną i smutną przykrywką dla życia, które pozbawione  było znaczenia - chciałam kłaść się do łóżka już o 21.00. Co więcej, twarze, które widywałam na ulicy i w metrze, strasznie mnie przygnębiały. Poznaczone były napięciem i przygnębieniem, ceną, którą ludzie płacili za chaotyczny pościg zachodniego społeczeństwa „nagradzany” większym samochodem czy czterotygodniowymi wakacjami za granicą. Czy tyle tylko mogliśmy się spodziewać po naszym „cennym ludzkim życiu”? Czy tylko w takim stopniu mogliśmy wykorzystać nasz cenny ludzki potencjał? - mimo woli „sprawdzałam”, jak zwykł nas zachęcać Lama Yeshe.

Co ważniejsze, moja kariera zawodowa obróciła się nagle o 180 stopni. Nie mogłam w dobrej wierze kontynuować pracy zgodnie z wymogami szybkiego, 24 - godzinnego, brukowego dziennikarstwa, z jego naciskiem położonym raczej na wywieranie wpływu na czytelników, niż na przekazywanie prawdy. Jak mogłabym umrzeć szczęśliwa, wiedząc, że spędziłam większość mojego zawodowego życia na błahostkach, naginając fakty częściej, niż ich się trzymając, i raniąc po drodze wielu ludzi? Postanowiłam, więc zostać wolnym strzelcem, aby mieć większą kontrolę nad tym, co piszę. Na początku, jak się to miało okazać, było to zajęcie szarpiące nerwy, i zawsze finansowo ryzykowne, lecz prawie od razu zrekompensowała mi to zawodowa i osobista satysfakcja. Ale Kopan i lamowie ofiarowali mi o wiele więcej. W ciągu kilku pierwszych tygodni po powrocie, doświadczyłam takiego wewnętrznego spokoju i szczęścia, o jakim nawet nigdy nie marzyłam. Była to zapłata za te wszystkie ciężkie godziny spędzone w zimnie, i czasami w ciemnościach, na medytacji. Kto mógł przypuszczać, że tak wiele mi to da? Życie wewnętrzne okazywało oznaki ożywienia. Teraz wiedziałam, że cokolwiek się wydarza, wyłącznie reakcja na to mojego umysłu powoduje cierpienie, lub szczęście. Odpowiedzialność spadła na mnie, ale przejęłam także kontrolę. Czyż nie powiedziano mi, podczas tych trzydziestu dni buddyjskiego treningu, że wszystko w życiu podlega ciągłym zmianom? (oczekiwać, że jest odwrotnie, to narazić się na cierpienie). I że jedyne źródło bezpieczeństwa leży wewnątrz.

Pomimo szaleństwa życia, jakie toczyło się wokół mnie, zdałam sobie sprawę, że natknęłam się na coś, co było naprawdę rozsądne. Przed samymi świętami Bożego Narodzenia natrafiłam na audycję radiową o wielkiej, czternastowiecznej brytyjskiej mistyczce, Matce Julian z Norwich. Jej ostateczna wizja optymizmu, która nastąpiła po serii objawień przedstawiających agonię Jezusa na krzyżu, stanowiła idealne odbicie tego...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin