Alistair Maclean - Lalka na łańcuchu 2 z 2.txt

(264 KB) Pobierz
wysi�gnikiem, jaki widzia�em, nieomal nitat�cy wysoko w ciemno�ciach,
sta� po�rodku oczyszczonego placu, gdzie odbudowa dosz�a ju� do
stadium uko�czenia wzmocnionych fundament�w.
  Poszli�my wolno nad kana�em w stron� ko�cio�a. S�ycha� by�o wyra�nie
organy i �piew kobiecy. Brzmia�o to bardzo przyjemnie, spokojnie, swojs-
ko i t�sknie; muzyka p�yn�a ponad pociemnia�ymi wodami kana�u.
  - Nabo�e�stwo wida� trwa - powiedzia�em. - Wejd� tam..:
  Przerwa�em po�apawszy si� nagle na widok m�odej blondynki w bia�ym
p�aszczu deszczowym z paskiem, kt�ra w�a�nie przechodzi�a.
  - Hej! - powiedzia�em.
  Dziewczyna by�a dobrze wyuczona, co robi�, gdy j� zaczepia obcy
m�czyzna na pustej ulicy. Tylko spojrza�a na mnie i zacz�a biec. Nie
ubieg�a daleko. Po�lizn�a si� na mokrych kamieniach, odzyska�a r�wno-
wag�, ale zrobi�a jeszcze tylko par� krok�w, zanim j� dogoni�em. Przez
chwil� usi�owa�a si� wyrwa�, potem da�a za wygran� i zarzuci�a mi r�ce na
szyj�. Maggie podesz�a do nas z tym swoim puryta�skim wyrazem twarzy.
  - Jaka� dawna znajoma, panie majorze?
  - Od dzisiejszego rana. To jest Trudi. Trudi van Gelder.
  - A! - Maggie po�o�y�a uspokajaj�co d�o� na jej ramieniu, ale Trudi
nie zwr�ci�a na ni� uwagi, obj�a mnie mocniej za szyj� i popatrzy�a mi
z zachwytem w twarz z odleg�o�ci oko�o czterech cali.
  - Lubi� pana - oznajmi�a. - Pan_jest mi�y.
  - Tak, wiem, m�wi�a� mi. Do licha!
  - Co robi�? - spyta�a Maggie.
  - Co robi�? Trzeba j� odstawi� do taks�wki, wymknie si� przy pierw-
szych �wiat�ach na skrzy�owaniu. Mo�na postawi� sto do jednego, �e ten
stary babsztyl, kt�ry ma jej pilnowa�, zdrzemn�� si�, i ojciec pewnie teraz
przetrz�sa ca�e miasto. Taniej by mu wypad�o kupi� �a�cuch i kul�.
  Rozplot�em ramiona Trudi nie bez pewnych trudno�ci i podci�gn��em
r�kaw na jej lewej r�ce. Najpierw j� obejrza�em, a potem zerkn��em na
Maggie, kt�ra wytrzeszczy�a oczy, nast�pnie za� �ci�gn�a wargi na widok
szpetnych �lad�w pozostawionych przez ig�y strzykawek. Opu�ci�em r�-
kaw - Trudi, zamiast wybuchn�� p�aczem tak jak ostatnim razem, sta�a
i chichota�a, jakby to wszystko by�o ogromnie zabawne - i obejrza�em
drug� r�k�. Potem obci�gn��em i ten r�kaw.
  - Nic �wie�ego - powiedzia�em.
  - To znaczy, nie widzi pan niczego �wie�ego - rzek�a Maggie.
  = A co mam zrobi�? Kaza� jej sta� tutaj, na, tym lodowatym deszczu,
 robi� strip-tease na brzegu kana�u w takt tej organowej muzyki? Zaczekaj
chwil�.
  - Dlaczego?
  - Chc� si� namy�li� - odpar�em cierpliwie. _

_6

Namy�la�em si� wi�c, podczas gdy Maggie sta�a z wyrazem pos�usznego
wyczekiwania na twarzy, a Trudi, przytrzymuj�c mnie zaborczo za r�k�,
wpatrywa�a si� we mnie z uwielbieniem. W ko�cu zapyta�em:
- Nikt tam ciebie nie widzia�?
- O ile wiem, to nie.
- Ale Belind� widzieli?
- Oczywi�cie. Ale nie na tyle, aby j� potem pozna�. Tam w �rodku
wszyscy maj� przykryte g�owy. Belinda ma na g�owie chustk�, na niej
kaptur p�aszcza, i siedzi w cieniu - to widzia�am z wej�cia.
- Wyci�gnij j� stamt�d. Zaczekaj, a� sko�czy si� nabo�e�stwo, a potem
id� za Astrid Lemay. I staraj si� zapami�ta� mo�liwie najwi�cej twarzy
os�b b�d�cych na nabo�e�stwie.
Maggie spojrza�a na mnie z pow�tpiewaniem.
- Obawiam si�, �e to b�dzie trudne.
- Dlaczego?
- Bo wszystkie s� podobne do siebie.
- A co one s�?, Chinki?
- Wi�kszo�� to zakonnice z Bibliami i tymi paciorkami u pasa. W�os�w
ich nie wida�, maj� na sobie te d�ugie czarne szaty i te bia�e...
- Maggie... - pohamowa�em si� z trudem - ja wiem, jak wygl�daj�

- Tak, ale jest co� innego. Prawie wszystkie s� m�ode i przystojne...
niekt�re bardzo przystojne...
- Na to, �eby by� zakonnic�, nie musi si� mie� twarzy jak po wypadku
autobusowym. Zadzwo� do hotelu i podaj numer, pod kt�rym mo�na ci�
b�dzie z�apa�. Chod�, Trudi. Do domu.
pod��y�a za mn� dosy� potulnie, najpierw pieszo, a potem taks�wk�,
w kt�rej przez ca�y czas trzyma�a mnie za r�k� i z wielkim o�ywieniem
papla�a najr�niejsze weso�e g�upstwa, niby ma�e dziecko zabrane nie-
spodziewanie na zabaw�. Przed domem van Geldera kaza�em taks�wce
czeka�.
' Trudi zosta�a odpowiednio wy�ajana zar�wno przez van Geldera, jak
Hert�, z t� gwa�towno�ci� i surowo�ci�, kt�re zazwyczaj maskuj� g��bok�
ulg�, po czym wyprowad�ono j� z pokoju, przypuszczalnie do ��ka. Van
  lder nala� dwa drinki z po�piechem cz�owieka, kt�ry odczuwa potrzeb�
wypicia czego�, i poprosi�, abym usiad�. Odm�wi�em.
  - Czeka na mnie taks�wka. Gdzie o tej porze mog� znale�� pu�kownika
de   Graafa? Chcia�bym od niego po�yczy� samoch�d, najch�tniej szybki.
  Van Gelder u�miechn�� si�.
_ - Nie zadaj� panu �adnych pyta�. Pu�kownika znajdzie pan w jego
biurze. Wiadomo mi, �e dzisiaj pracuje do p�na. - Podni�s� sw� szklan-
k�. - Tysi�czne dzi�ki. By�em bardzo, bardzo niespokojny.
  - Zaalarmowa� pan policj�, �eby jej szuka�a?
  -Nieoficjalnie. - Van Gelder ��miechn�� si� znowu, ale krzywo.
- Pan wie, dlaczego. Mam paru zaufanych przyjaci�, ale w Amsterdamie
jest dziewi��set tysi�cy ludzi.
  - Czy pan si� orientuje, dlaczego by�a tak daleko od domu?
  - W tym przynajmniej nie ma �adnej tajemnicy. Herta cz�sto j� tam
prowadza... to znaczy do,tego ko�cio�a. Wszyscy w Amsterdamie, kt�rzy
s� rodem z Huyler, tam chodz�. To jest ko�ci� hugenocki, a w Huyler
r�wnie� jest taki; no, mo�e nie tyle ko�ci�, co lokal handlowy, kt�rego
  w niedziele u�ywaj� do odprawiania nabo�e�stw. Herta wozi j� tam
r�wnie�. Obydwie cz�sto je�d�� na t� wysp�. Te ko�cio�y oraz park
  Vondel to jedyne wycieczki, jakie ma to dziecko.
  Herta wtoczy�a si� do pokoju i van Gelder spojrza� na ni� niespokojnie.
  Z min�, kt�ra mog�a �chodzi� za wyraz satysfakcji na jej dr�twej twarzy,
Herta potrz�sn�a g�ow� i wytoczy�a �i� z powrotem.
  -No, Bogu dzi�ki. - Van Gelder opr�ni� szklank�. - �adnych
zastrzyk�w. ,
  - Tym razem nie. - Ja tak�e opr�ni�em moj� szklank�, po�egna�em
si� i wyszed�em.
  Zap�aci�em taks�wkarzowi na Marnixstraat. Van Gelder uprz�dzi� telefoni-
cznie de Graafa, �e przyje�d�am, tote� pu�kownik czeka� na mnie. Je�eli by�
zaj�ty, nic na to nie wskazywa�o. Jak zwykle wylewa� si� z fotela, na kt�rym
siedzia�, biurko przed nim by�o puste, brod� mia� wspart� na palcach i kiedy
, wszed�em, �derwa� oczy od nie�piesznego kontemplowania niesko�czono�ci.
  - Nale�y przypuszcza�, �e pan poczyni� post�py? - przywita� mnie.
  - B��dne przypuszczenie, niestety.
  - Co? �adnych widok�w na szerok� drog� wiod�c� do ostatecznego
rozwi�zania?
  - Wy��cznie �lepe zau�ki.
  - S�ysza�em od inspektora, �e idzie o samoch�d.
  - Bardzo bym prosi�.
  - Czy mo�na spyta�, do czego jest panu potrzebny?
  - Do wje�d�ania w zau�ki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chc� pana prosi�.
- Tak te� my�la�em.
  - Chcia�bym dosta� nakaz rewizji.
  - Po co?
  - Aby przeprowadzi� rewizj� - odpowiedzia�em cierpliwie. - Oczy-
wi�cie w obecno�ci wy�szego funkcjonariusza czy funkcjonariuszy, aby to
by�o legalne.
  - U kogo? Gdzie?
  - U Morgensterna i Muggenthalera. Magazyn pami�tek. Niedaleko
dok�w... nie znam adresu.
S�ysza�em o nich - kiwn�� g�ow� de Graaf. - Nie wiadomo mi
o niczym, co by ich obci��a�o. A panu?
Nie..
; _. Wi�c dlaczego tak pana ciekawi�?
  -._ Naprawd� nie mam poj�cia. Chc� si� w�a�nie dowiedzie�, dlaczego
; mnie ciekawi�. By�em w ich magazynie dzisiaj wieczorem.
zadynda�em mu przed oczami p�kiem wytrych�w. ,
  - Zapewne pan _ wie, �e posiadanie takich narz�dzi jest nielegalne
~ powiedzia� de Graaf surowo.
Schowa�em wytrychy do kieszeni.
  - Jakich narz�dzi?
  - Chwilowa halucynacja - odrzek� de Graaf uprzejmie.
_-- Ciekawi mnie, dlaczego maj� zamek zegarowy w stalowych drzwiach
prowadz�cych do ich biura. Ciekawi mnie ogromny zapas Biblii zgroma-
dzony w ich magazynie. - Nie napomkn��em o zapachu haszyszu oraz
cz�owieku zaczajonym za lalkami. - Ale najbardziej mnie interesuje
obejrzenie listy ich dostawc�w.
- Nakaz rewizji mo�emy za�atwi� pod byle pretekstem - powiedzia�
  Graaf. - Sam b�d� panu towarzyszy�. Bez w�tpienia wyja�ni pan
bardziej szczeg�owo swoje zainteresowania jutro rano. A teraz co do tego
samochodu. Van Gelder ma doskona�� propozycj�. Za dwie minuty b�dzie
w�z policyjny ze specjalnym silnikiem, zaopatrzony we wszystko od
odbiornika nadawczo-odbiorczego � po k�jdanki, ale wed�ug wszelkich pozo-
r�w  wygl�daj�cy na taks�wk�. Rozumie pan, �e prowadzenie taks�wki
nastr�cza pewne problemy.
H_-B�d� si� stara� nie zarabia� za du�o na boku. Ma pan jeszcze
co� ' dla _mnie?
'_ Te� za dwie minuty. Pa�ski samoch�d przywiezie pewne informacje
  _ura rejestr�w.
istotnie w dwie minuty p�niej na biurku de Graafa znalaz�a si� teczka.
obejrza� jakie� _ papiery. .
~ Astrid Lemay. Nazwisko prawdziwe, co mo�e najdziwniejsze. Ojciec
holender, matka Greczynka. By� wicekonsulem w Atenach, obecnie nie
�yje. Miejsce pobytu matki nieznane. Lat dwadzie�cia cztery. Nie wiadomo
o niej  nic negatywn�go = i ni�wiele pozytywnego. Musz� powiedzie�, �e
jej  sytuacja jest troch� niejasna: Pracuje jako hostessa w nocnym lokalu
  inova", mieszka w ma�ym mieszkanku w pobli�u. Ma jednego znanego
  krewnego, brata George'a, lat dwadzie�cia. A! To mo�e pana zainte-
resowa�. George sp�dzi� podobno sze�� miesi�cy jako go�� Jej Kr�lews-
kiej Mo�ci. _
. - Narkotyki?
- Napad i usi�owanie rabunku, zdaje si� bardzo amatorska robota.
bpe_�� ten b��d, �e napad� na detektywa w cywilu. Podejrzany o narkomani�
- prawdopodobnie pr�bowa� zdoby� na to pieni�dze. Nic wi�cej nie mamy.
- Wzi�� inny papier. - T�n numer MOO 144, kt�ry pan mi poda�, jest
radiowym sygna�em wywo�awczym belgijskiego statku przybrze�nego
, Marianne", kt�ry ma jutro przyp�yn�� z Bordeaur. Mam dosy� sprawny
personel, nie?
  - Tak. Kiedy on przyp�ywa?
  - W po�udnie. Przeszukamy go?
  - Nic by�cie nie znale�li. Ale prosz�, �eby�cie nie zbli�ali si� do niego.
Macie jakie� dane co do dw�ch pozosta�ych numer�w?
  - Niestety nic co do 910020. Ani 2797. - Przerwa� w zamy�leniu.
- A...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin