Carré John le - Krawiec z Panamy.rtf

(1526 KB) Pobierz
JOHN

JOHN le CARRE

 

 

Krawiec z Panamy

 

Przekład Jerzy Kozłowski


1

To było całkowicie zwyczajne piątkowe popołudnie w tropikalnej Panamie, gdy do zakładu Harryego Pendela wparował Andrew Osnard i zażyczył sobie, żeby zdjąć z niego miarę na garnitur. Kiedy Osnard wparował, Pendel był Pendelem, ale zanim wyparował - Pendel był już inną osobą. A zabrało to w sumie siedemdziesiąt siedem minut według mahoniowego zegara z wytwórni Samuela Colliera z Eccles, jednego z licznych historycznych akcentów siedziby firmy Pendel & Braithwaite Co., Limitada, Krawcy Królewscy - niegdyś mieszczącej się przy Savile Row w Londynie, obecnie przy Via Espana w Panama City. A raczej niedaleko Via Espańa - na tyle blisko, że nie robiło to różnicy. W skrócie: P &B.

Dzień rozpoczął się punktualnie o szóstej, gdy Pendela brutalnie wyrwał ze snu jazgot pił, prac budowlanych, ruchu ulicznego w dolinie i donośny głos spikera Radia Sił Zbrojnych.

- Mnie tam nie było, Wysoki Sądzie, to tamci dwaj, ona uderzyła mnie pierwsza, zresztą na wszystko się zgadzała - poinformował wstający dzień, ponieważ czuł, że wisi nad nim jakaś kara, ale nie wiedział za co. I wtedy przypomniał sobie o spotkaniu z bankierem o ósmej trzydzieści. Wyskoczył z łóżka w tym samym momencie, gdy jego żona Louisa zawyła nie, nie, nie i naciągnęła kołdrę na głowę, bo nie znosiła tej pory dnia. - Czemu nie tak, tak, tak dla odmiany? - zwrócił się do jej odbicia w lustrze, czekając, aż z kranu zacznie lecieć ciepła woda. - Może trochę więcej optymizmu, co, Lou?

Louisa jęknęła, ale jej zwłoki pod kołdrą nadal ani drgnęły, więc Pendel dla poprawienia nastroju zaczął dyskutować ze spikerem.

Wczoraj wieczorem szef Dowództwa Południowego amerykańskich sił zbrojnych zapewnił, że Stany Zjednoczone wypełnią wszystkie zobowiązania traktatowe wobec Panamy - oświadczył uroczyście spiker.

- Bujda, kochasiu - odciął się Pendel, namydlając twarz. - Gdyby to była prawda, nie gadałbyś o tym bez przerwy, generale. Nieprawdaż?

Prezydent Panamy rozpoczął dzisiaj od wizyty w Hongkongu dwutygodniową podróż po krajach Azji Południowo-Wschodniej - powiedział spiker.

- Słuchaj, zaraz będą mówić o twoim szefie! - zawołał Pendel i wyciągnął namydloną rękę, żeby przykuć uwagę żony.

Towarzyszy mu grupa krajowych ekspertów handlowych i gospodarczych, między innymi jego konsultant do spraw Kanału Panamskiego, doktor Ernesto Delgado.

- Dobra robotą Ernie - zgodził się Pendel, me spuszczając oka ze spoczywającej w łożu małżonki.

W poniedziałek prezydent i jego doradcy przybędą do Tokio na oficjalne rozmowy, których celem jest zwiększenie japońskich inwestycji w Panamie - oznajmił spiker.

- Żółtki się nie pozbierają - powiedział nieco ciszej Pendel, ponieważ golił lewy policzek - kiedy nasz Ernie dobierze im się do skóry.

Louisa błyskawicznie się rozbudziła.

- Harry, nie życzę sobie, żebyś mówił w ten sposób o Erneście, nawet w żartach.

- Ależ oczywiście, kochanie. Bardzo przepraszam, kochanie. To się już więcej nie powtórzy. Nigdy - obiecał żonie, lawirując maszynką w trudno dostępnym miejscu tuż pod nosem.

Ale Louisa nie wyglądała na udobruchaną.

- Czemu w Panamie nie może inwestować Panama? - oburzyła się. Odrzuciła kołdrę i usiadła sztywno w białej, lnianej koszuli nocnej odziedziczonej po matce. - Czy musimy do tego angażować Azjatów? Chyba jesteśmy dostatecznie bogaci. W tym mieście mamy sto siedem banków. Nie możemy z naszych własnych pieniędzy za narkotyki wybudować naszych własnych fabryk, szkół i szpitali?

Owego my nie należało traktować dosłownie. Louisa była Amerykanką wychowaną w Strefie Kanału w czasach, kiedy na mocy rażąco krzywdzącego traktatu obszar ten należał do Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli był to tylko pas ziemi o szerokości szesnastu i długości osiemdziesięciu kilometrów, otoczony zewsząd pogardzanymi Panamczykami. Jej świętej pamięci ojciec był inżynierem wojskowym armii amerykańskiej, który po przeniesieniu do Strefy Kanału przeszedł na wcześniejszą emeryturę i zatrudnił się w Kompanii Kanału. Matka, też już nieżyjąca, uczyła religii w jednej ze szkół dla Amerykanów.

- Wiesz, co się mówi, kochanie - odparł Pendel, odchylając ucho, żeby ogolić miejsce pod nim. Golił się tak, jak malarze malują, z uwielbieniem dla pędzla i tubek. - Panama to nie jest państwo, tylko kasyno. Dobrze zna my chłopców u steru. Pracujesz dla jednego z nich, prawda?

Znowu to samo. Kiedy miał wyrzuty sumienia, nie mógł się powstrzymać - miał z tym takie same problemy jak Louisa ze wstawaniem.

- Nie, Harry, mylisz się. Pracuję dla Ernesta Delgado, ale Ernesto nie jest jednym z nich. Ernesto ma czyste ręce, jest idealistą. Wierzy, że w przyszłości Panama dołączy do grona wolnych i suwerennych państw. W przeciwieństwie do nich nie próbuje się dorobić, nie grabi majątku swojego kraju. I dlatego jest kimś bardzo wyjątkowym.

W głębi ducha zawstydzony Pendel uruchomił prysznic i sprawdził temperaturę wody.

- Ciśnienie znowu siadło - stwierdził pogodnie. - Dobrze nam tak, nie trzeba było kupować domu na wzgórzu.

Louisa wyszła z łóżka i zdjęła przez głowę koszulę. Wysoka i smukła, miała ciemne gęste włosy i jędrne piersi sportsmenki. Kiedy zapominała o sobie, była piękna. Ale gdy tylko sobie przypomniała, garbiła się i pochmurniała.

- Wystarczy jeden uczciwy człowiek, Harry - ciągnęła z uporem, wciskając włosy pod czepek kąpielowy - żeby ten kraj jakoś funkcjonował. Jeden uczciwy człowiek, taki jak Ernesto. Nie potrzeba nam mówców ani megalomanów, tylko jednego dobrego chrześcijanina. Jeden nieskorumpowany, przyzwoity człowiek i sprawny administrator potrafiłby naprawić drogi i kanalizację, poradziłby sobie z przestępczością i narkotykami i nie sprzedał Kanału temu, kto da najwięcej. Ernesto szczerze chce być tym człowiekiem. Ani ty, ani ktokolwiek inny nie ma prawa źle o nim mówić.

Pendel ubrał się szybko, choć jak zwykle bardzo starannie, i wszedł do kuchni. Pendelowie jak wszyscy przedstawiciele klasy średniej w Panamie zatrudniali kilku służących, ale niepisana purytańska tradycja kazała głowie rodziny przygotowywać śniadanie. Jajko na toście dla Marka, precel z topionym serkiem dla Hannah. Śpiewał przy tym - i to nieźle - kuplety z Mikada, bo po prostu uwielbiał tę muzykę. Mark już się ubrał i odrabiał lekcje przy kuchennym stole. Hannah zamknęła się w łazience i medytowała nad pryszczem na nosie, więc trzeba ją było stamtąd wywabić.

Później w rozgardiaszu wzajemnych pretensji i pożegnań Louisa - ubrana, ale spóźniona do pracy w administracji Komisji Kanału Panamskiego wskoczyła do swojego peugeota, a dzieciaki z Pendelem do toyoty i rozpoczął się szkolny wyścig szczurów. W lewo, w prawo i znowu w lewo, stromym zboczem w dół do głównej ulicy. Hannah dojada precla, Mark usiłuje pisać w podskakującej terenówce, Pendel przeprasza za pośpiech i tłumaczy się, że jest umówiony wcześnie na pogaduszkę z bankierami. A w duchu żałuje, że znowu przyczepił się do Delgado.

Śmignął lewym pasem dzięki zarządzeniu, które zezwala kierowcom dojeżdżającym do pracy w centrum korzystać z obydwu pasów ruchu. Wygrał śmiertelny wyścig z innymi wozami i znowu wjechał w plątaninę małych uliczek z domami w amerykańskim stylu, podobnymi do tego, w którym sam mieszkał. W plastikowo-szklanej wiosce królują amerykańskie fast foody, jest też wesołe miasteczko. Kiedy podczas ostatniego Święta Niepodległości Mark złamał sobie rękę na torze samochodzików, w szpitalu zastali pełno dzieciaków poparzonych petardami.

Urwanie głowy - Pendel szuka drobnych dla czarnego chłopca sprzedającego róże na światłach, cała trójka opędza się frenetycznie od staruszka, który od sześciu miesięcy stoi na tym samym rogu i usiłuje sprzedać ten sam fotel na biegunach za dwieście pięćdziesiąt dolarów. Cenę wypisał na zawieszonej na szyi tabliczce. Znowu uliczki. Najpierw trzeba podwieźć Marka, więc Pendel wstępuje do cuchnącego piekła dzielnicy Manuel Espinosa Batista, mija uniwersytet, rzuca ukradkiem tęskne spojrzenia w stronę objuczonych książkami długonogich studentek w białych bluzkach, rzuca okiem na przypominający weselny tort kościół del Carmen (dzień dobry, Panie Boże), śmierć zagląda mu w oczy, gdy przecina Via Espańa, i z westchnieniem ulgi daje nura w Avenida Federico Boyd, potem w Via Israel na San Francisco. W strumieniu innych samochodów zbliża się do lotniska Paitilla. Witajcie, panie i panowie z branży narkotykowej - to w dużym stopniu dzięki wam wśród śmieci, walących się ruder, bezpańskich psów i kurczaków wyrasta rządek ślicznych prywatnych samolotów - ale teraz powoli, ostrożnie, wstrzymać oddech, seria antyżydowskich zamachów bombowych w Ameryce Łacińskiej nie pozostała bez echa: ci młodzi mężczyźni o kamiennych twarzach przy bramie szkoły im. Einsteina poważnie traktują swoje obowiązki, więc trzeba mieć się na baczności. Mark wyskakuje z wozu, choć raz niespóźniony. Zapomniałeś, sklerozo! - woła Hannah i ciska za nim tornister. Mark odchodzi, nie pozwalając sobie na żaden czuły gest czy choćby machnięcie ręką, żeby koledzy nie uznali go za mięczaka.

I z powrotem w bitewny zgiełk: desperacki ryk syren policyjnych, hurkot buldożerów i młotów pneumatycznych, nerwowe klaksony, wyzwiska i protesty tropikalnego miasta Trzeciego Świata, które za chwilę zadusi się na śmierć. Z powrotem między oblegających cię na wszystkich światłach żebraków i kaleki, sprzedawców papierowych ręczników, kwiatów, kubków i ciastek. Hannah, otwórz wreszcie okno. Gdzie się podziała puszka z drobnymi?. Dzisiaj kolej na beznogiego, siwego senatora na wózku, urodziwą Murzynkę z roześmianym dzieckiem na ręku - pięćdziesiąt centów dla matki, machnięcie ręką do dziecka - i znowu ten zapłakany chłopak, który chodzi o kulach z podkurczoną jak przejrzały banan nogą. Ciekawe, czy zalewa się łzami cały dzień, czy tylko w godzinach szczytu. Hannah podaje mu monetę.

Przez chwilę droga przed nimi jest wolna. Gaz do dechy i pędem pod górę do szkoły Maria Inmaculada, gdzie przy żółtych szkolnych autobusach kręcą się zatroskane zakonnice o twarzach koloru mąki - Senor Pendel, buenos dias!”, Buenos dias, siostro Piedad! Siostro Imeldo, buenos diasl. Czy Hannah pamiętała o pieniądzach na zbiórkę na świętego, którego to dzisiaj mamy? Nie, ona też ma sklerozę, no to masz tu, kochanie, pięć dolarów, do lekcji jeszcze mnóstwo czasu, miłego dnia. Hannah, która jest miłym dzieckiem, wyciska na policzku ojcu słodkiego całusa i odchodzi w poszukiwaniu Sary, w tym tygodniu jej najlepszej przyjaciółki. Przygląda się jej uśmiechnięty otyły policjant ze złotym zegarkiem na ręku - wygląda jak Święty Mikołaj.

I nikt nic z tego nie rozumie, rozmyśla całkiem już zadowolony Pendel, gdy jego córka znika w tłumie. Ani dzieci, ani w ogóle nikt. Nawet ja. Mały Żyd, który wcale nie jest Żydem, mała katoliczka, która też nianie jest. I dla nas wszystkich to coś normalnego. Przepraszam, kochanie, że tak źle mówiłem o niezrównanym Erneście Delgado, ale dzisiaj nie miałem siły być grzeczny.

A teraz, delektując się własnym towarzystwem, Pendel wraca na główną ulicę i włącza Mozarta. Jak zwykle, kiedy zostaje sam, robi się ostrożny. Z przyzwyczajenia sprawdza, czy drzwi są zablokowane, uważa na złodziei, gliniarzy i inne niebezpieczne indywidua. Ale nie martwi się. Kilka miesięcy po amerykańskiej interwencji uzbrojeni bandyci wprowadzili w Panamie pokojowe rządy. Gdyby dzisiaj ktoś w tym korku wyciągnął broń, odpowiedziałyby mu strzały ze wszystkich samochodów oprócz samochodu Pendela.

Piekące słońce zalało go nagle żarem zza kolejnego niedokończonego drapacza chmur, cienie ciemnieją, narasta miejski gwar. Wśród mrocznych ruder przy wąskich uliczkach pojawia się tęcza kolorowego prania. Twarze przechodniów mają rysy afrykańskie, indiańskie, chińskie i wszelkie pośrednie. W Panamie jest niemal tyle typów ludzkich, co gatunków ptaków. Fakt ten każdego dnia raduje serce Pendela. Niektórzy Panamczycy wywodzą się od niewolników, inni właściwie też - ich przodków dziesiątkami tysięcy sprowadzano do pracy przy budowie Kanału, dla którego czasem ginęli.

Droga biegnie teraz przez otwartą przestrzeń. Na Pacyfiku odpływ i słabe światło. Ciemnoszare wyspy po drugiej stronie zatoki przypominają zawieszone w mrocznej mgle chińskie góry. Pendela ogarnia przemożne pragnienie, żeby się tam znaleźć. Być może to wina Louisy: jej przeraźliwy brak poczucia bezpieczeństwa czasem go wykańcza. A może pragnienie ucieczki odezwało się na widok krwistoczerwonego wieżowca banku, który walczy o miano najwyższego z równie ohydnymi sąsiadami. Nad niewidocznym horyzontem unosi się widmowo kilkanaście statków: tkwią bezczynnie, czekając na wejście do Kanału. W nagłym przypływie empatii Pendel czuje tę nudę oczekiwania. Smaży się na nieruchomym pokładzie, leży w śmierdzącej kabinie pełnej obcokrajowców i silnikowych oparów. To nie dla mnie, dziękuję bardzo, wzdraga się. Nigdy więcej, obiecuje sobie. Do końca życia Harry Pendel będzie rozkoszować się każdą godziną każdego dnia - to już postanowione. Zapytajcie wuja Bennyego, żywego lub martwego.

Wjeżdżając na majestatyczną Avenida Balboa, odnosi wrażenie, jakby unosił się w powietrzu. Z prawej strony mija ambasadę amerykańską, większą od pałacu prezydenckiego, większą nawet od jego banku. Choć na razie przysłania ją Louisa. Jestem potwornym snobem, wyjaśnia jej w myślach, zbliżając się do bankowego dziedzińca. Gdybym nie miał snobistycznych zapędów, nigdy nie popadłbym w takie tarapaty, nie wyobrażałbym sobie, że jestem właścicielem ziemskim, nie zadłużyłbym się tak potwornie i nie wściekałbym się na Emiego Delgado czy kogokolwiek innego, kogo w danej chwili uważasz za wzór cnót. Niechętnie wyłącza Mozarta, sięga po marynarkę - wybrał granatową - wkłada ją i poprawia w lusterku krawat od Denmana & Goddarda. Wielkiego oszklonego wejścia pilnuje poważny chłopak w mundurze. Nie rozstaje się z karabinem maszynowym i salutuje każdemu, kto nosi garnitur.

- Don Eduardo, monsenor, jak się dzisiaj mamy? - woła Pendel po angielsku i podnosi rękę. Chłopak jest wniebowzięty.

- Dzień dobry, panie Pendel - odpowiada. Na tym wyczerpuje się jego angielski.

Jak na krawca, Harry Pendel nieoczekiwanie emanuje fizycznością. Chyba wie o tym, bo w jego ruchach widać przyczajoną siłę. Jest barczysty, ale i wysoki, z siwiejącymi, krótko przystrzyżonymi włosami. Ma mocny tors i ramiona boksera. Jego chód jest majestatyczny i oszczędny. Ręce, początkowo swobodnie opuszczone, łączą się pedantycznie za muskularnymi plecami. W takiej pozycji paraduje się przed gwardią honorową lub godnie ginie z rąk skrytobójcy. W wyobraźni Pendel przeszedł przez jedno i drugie. Pozwala sobie tylko na pojedyncze rozcięcie z tyłu marynarki. Nazywa to prawem Braithwaitea.

Ale nawet po czterdziestce na jego twarzy zachowały się zapał i zadowolenie. Z jasnoniebieskich oczu bije niezłomna niewinność. A usta same z siebie układają się w ciepły, bezwiedny uśmiech. Wystarczy przełomie spojrzeć na tę twarz, by poczuć się trochę lepiej.

Grube ryby w Panamie mają ponętne czarnoskóre sekretarki w eleganckich niebieskich kostiumach, przypominających mundury konduktorek. Obite tekową boazerią, wzmacniane stalą kuloodporne drzwi mają mosiężne gałki, które się nie obracają - drzwi otwiera się przyciskiem od wewnątrz, żeby grubych ryb nie można było porwać. Gabinet Ramóna Rudda na szesnastym piętrze był przestronny i nowoczesny, z wychodzącymi na zatokę przyciemnianymi oknami od podłogi do sufitu. Ramón Rudd siedzący za biurkiem wielkości kortu tenisowego przywodził na myśl malutkiego szczurka trzymającego się kurczowo krawędzi ogromnej tratwy. Niski i korpulentny, o twarzy z szarym cieniem zarostu, przylizanymi ciemnymi włosami i kruczoczarnymi bokobrodami, błyskał chciwymi oczkami. Upierał się, żeby mówić po angielsku - głównie przez nos. Wydał krocie na zbadanie swoich korzeni i twierdził, że jego przodkami byli szkoccy awanturnicy, których okręt poszedł na dno w zatoce Darien. Sześć tygodni temu zamówił kilt, żeby wziąć udział w szkockim wieczorku w klubie Union. Ramón Rudd był winien Pendelowi dziesięć tysięcy dolarów za pięć garniturów. Pendel był winien Rudowi sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ramón był tak dobry, że dodawał niezapłacone odsetki do kapitału i dlatego kapitał ciągłe rósł.

- Miętusa? - zaproponował Rudd, podsuwając mosiężną tackę z owiniętymi w papierki zielonymi cukierkami.

- Dziękuję - odparł Pendel. Nie skorzystał z poczęstunku, za to Ramón skusił się na jednego.

- Czemu płacisz tyle forsy prawnikowi? - zapytał Rudd po dwuminutowej przerwie, podczas której ssał miętusa. Obaj w ponurym milczeniu kontemplowali wyniki finansowe farmy ryżowej.

- Mówił, że chce przekupić sędziego - wyjaśnił Pendel z pokorą składającego zeznania winowajcy. - Twierdził, że są przyjaciółmi. Nie chciał, żebym się mieszał. Więc czemu sędzia odroczył rozprawę, skoro twój prawnik go przekupił? - zapytał Rudd. - Dlaczego nie dał ci dostępu do wody, jak obiecał?

- Bo to już był inny sędzia. Po wyborach mianowano nowego sędziego, a stary, rzecz jasna, nie oddał mu łapówki. Teraz ten nowy zwleka, żeby się przekonać, kto da więcej. Urzędnik twierdzi, że nowy sędzia jest uczciwszy, więc oczywiście weźmie więcej. Mówi, że w Panamie skrupuły kosztują. Coraz więcej.

Ramón Rudd zdjął okulary, chuchnął na nie i wytarł szkła ściereczką z irchy, wydobytą z górnej kieszeni garnituru firmy Pendel & Braithwaite. Potem założył złote zauszniki okularów za świecące drobne uszka.

- Czemu nie przekupiłeś kogoś w ministerstwie rolnictwa? - zasugerował z protekcjonalną cierpliwością.

- Próbowaliśmy, ale są zbyt uczciwi. Mówią, że druga strona już im zapłaciła, więc zmiana obozu byłaby nieetyczna.

- Ten twój zarządca nie może czegoś załatwić? Płacisz mu niezłą pensyjkę. Dlaczego się bardziej nie angażuje?

- Szczerze mówiąc, Angel jest trochę papuciowaty - odparł Pendel, który od czasu do czasu bezwiednie wzbogacał ojczysty język. - Delikatnie mówiąc, lepiej go nigdzie nie posyłać. Trudno, będę musiał zacisnąć zęby i sam wszystko omówić.

Marynarka Ramona Rudda nadal piła go pod pachami. Stanęli twarzą w twarz przy wielkim oknie. Rudd skrzyżował ramiona na piersi, opuścił je i wreszcie splótł dłonie z tyłu. Pendel ciągnął delikatnie za rękawy, próbując niczym lekarz dociec, gdzie leży przyczyna.

- To tylko drobna poprawka - orzekł w końcu. - Nie będę odpruwał rękawów, bo to defasonuje marynarkę. Podrzuć ją przy okazji, zobaczymy, co się da zrobić.

Znowu usiedli.

- Czy ta farma w ogóle daje jakieś plony?

- Niewielkie, jeśli można tak powiedzieć. Podobno wykańcza nas globalizacja, czyli tani ryż importowany z krajów, gdzie rolnicy dostają dotacje rządowe. Za bardzo się pospieszyłem. A właściwie pospieszyliśmy się.

- Ty i Louisa?

- Nie, ty i ja.

Ramón Rudd zmarszczył brwi i zerknął na zegarek, co robił zwykle przy klientach bez pieniędzy.

- Szkoda, że nie zarejestrowałeś farmy osobno, póki jeszcze było można, Harry. Oddanie hipoteki dochodowego zakładu pod zastaw kredytu na farmę ryżową bez wody zupełnie nie miało sensu.

- Sam się przy tym upierałeś - zaoponował Pendel. Ale wstyd łagodził nieco jego oburzenie. - Powiedziałeś, że nie podejmiesz ryzyka, jeśli nie zastawię zakładu. Taki był warunek udzielenia pożyczki. No dobrze, moja wina, nie powinienem był cię słuchać. Ale posłuchałem. Tego dnia reprezentowałeś chyba bank, a nie Harryego Pendela.

Porozmawiali trochę o koniach wyścigowych. Ramón miał ich parę. Porozmawiali trochę o nieruchomościach. Ramón kupił plac nad Atlantykiem. Może Harry wybierze się tam w któryś weekend i sam kupi działkę: nawet jeśli nie rozpocznie na niej budowy przez rok czy dwa, bank zapewni mu pożyczkę hipoteczną. Ale Ramón nie powiedział: Przyjedź z Louisa i dzieciakami, chociaż jego córka też chodziła do szkoły Maria Imnaculada i dziewczynki się lubiły. Pendel z ulgą przyjął fakt, że Ramón nie wspomniał o dwustu tysiącach dolarów, które Louisa odziedziczyła po ojcu i kazała Pendelowi zainwestować w coś solidnego.

- Próbowałeś przenieść konto do innego banku? - zapytał Rudd, kiedy już skwapliwie ominęli wszystkie tematy, których nie można było poruszyć.

- Chyba niewielu bankom zależy na takim kliencie jak ja. Czemu pytasz?

- Dzwonili do mnie z pewnego banku handlowego. Pytali o wszystko. O twój stan konta, zobowiązania, obroty i inne rzeczy, o których nikomu nie mówię. To jasne.

- Coś im się pomyliło. Chodziło pewnie o kogoś innego. Co to za bank?

- Jakiś angielski. Z Londynu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin