Sat-Okh - Głos prerii.rtf

(552 KB) Pobierz
Sat-Okh - Głos prerii

Sat-Okh - Głos prerii

 

„KB”

 

 

 

„Opowiem wam, tak jak umiem, w jaki sposób Indianin pojmuje rzeczy. Biały człowiek posiada więcej słów na wyrażenie swoich poglądów, ale aby powiedzieć prawdę, nie potrzeba wielu słów...”

JOSEPH - wódz plemienia Nez Perce rok 1979

 

PRZEDMOWA

Do dzisiaj nie udało się dokładnie ustalić daty, od kiedy na kontynencie północnoamerykańskim postawił swą stopę pierwszy człowiek. Wśród najwybitniejszych badaczy i uczonych wielu krajów panują na ten temat różne opinie i poglądy.

Znaczna ich część zgodna jest właściwie w dwu sprawach. Po pierwsze, że najdogodniejsze warunki zasiedlania panowały od 40 000 do 20 000 lat temu oraz między dwunastym a trzynastym tysiącleciem. I po drugie, że pierwszymi ludźmi, którzy wkroczyli na amerykańską ziemię, byli pierwotni myśliwi.

Uczeni wielu dziedzin wiedzy zgodni są również na ogół co do tego, że w tych właśnie okresach, w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa, istniał między kontynentem azjatyckim a północnoamerykańskim lądowy przesmyk, umożliwiający myśliwym przenikanie na Nowy Kontynent.

Nie przeszli jednorazowo, nie przechodzili masowo, nie napływali większymi falami. Przenikali w ciągu setek, a może tysięcy lat, w niewielkich grupach, w hordach liczących kilkanaście do kilkudziesięciu osób.

Skąd przybywali, jaki był cel ich wędrówki, do jakiego ludu lub ludów należeli? Jak poprzez bezdroża Syberii znajdowali szlak wiodący właśnie ku owemu wąskiemu pomostowi lądowemu? Czy właśnie tego szlaku poszukiwali? Jaka siła popychała ich w tym kierunku? Czy wiedzieli w ogóle, że wkraczają na nowy kontynent i jakie wiązali z nim nadzieje i plany? Trudno odpowiedzieć dokładnie na wiele z tych pytań. Być może, na niektóre nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. Ale istnieje kilka przesłanek, zda się, niepodważalnych.

Pochodzili z różnych obszarów olbrzymiego kontynentu azjatyckiego; wywodzili się z różnych zamieszkujących go ludów, byli potomkami różnych ras, które dały początek fasie indiańskiej. Posiadali pewne, podobne cechy fizyczne, takie jak barwa skóry w odcieniach od z lekka żółtej do jasnobrązowej, wystające kości policzkowe oraz proste, sztywne, czarne włosy. Okrywały ich futra i skóry zwierzęce, posługiwali się podobną bronią - oszczepem opatrzonym grotem i ciężką maczugą.

Poza tym, że byli myśliwymi, niewiele więcej już potrafimy o nich powiedzieć. Nie wiemy, jak wyglądała organizacja wewnętrzna i życie takiej grupy, czy i jakie posiadała wierzenia, jakim posługiwała się językiem.

Wiemy, iż po przekroczeniu przesmyku i znalezieniu się na amerykańskiej ziemi, tropami wielkich zwierząt, szlakami biegnącymi wzdłuż wschodniego podnóża Gór Skalistych i Wielkiej Prerii podążali na południe - ku coraz wyżej wznoszącym się życiodajnym promieniom słońca.

Nie szli bez przerwy. Na dziesiątki, a może setki lub niekiedy nawet na tysiące lat, zatrzymywali się w jednej okolicy, w rejonie, w którym występowała wystarczająca ilość zwierząt łownych.

Polowali - od tego zależał ich byt. Polowali ha żółto-brunatnego leniwca olbrzymiego, zwierzę roślinożerne, dające przeszło półtorej tony czystego mięsa. Zastawiali pułapki na mamuta, pokrytego gęstym, długim włosem i nieco mniejszego mastodonta - praprzodka dzisiejszych słoni. Łupem ich często padał bizon wielki, a także, być może, koń, zamieszkujący rozległe faliste równiny.

Sobie znanymi sposobami łowili i inne, mniejsze zwierzęta, zamieszkujące w tym czasie Amerykę Północną.

Pod wpływem naporu nowych hord ciągnących z północy, a także być może ze względu na zmniejszenie się w ich okolicy ilości wielkich zwierząt, schodzili coraz dalej na południe w kierunku Wyżyny Meksykańskiej. Część podążyła jeszcze dalej przez Kanał Panamski na kontynent Ameryki Południowej. Część skręciła szerokim łukiem na wschód, by po wielu wiekach, a może tysiącleciach osiągnąć wielkie, środkowo-wschodnie puszcze i dotrzeć do wybrzeży Atlantyku, by później pójść z powrotem na północ w stronę Wielkich Jezior i Doliny Św. Wawrzyńca.

W ciągu kolejnych pokoleń, w czasie między dziesiątym tysiącleciem a czasami nowożytnymi, rozprzestrzenili się na całym kontynencie. Zajęli Dolinę Sw. Wawrzyńca i północno-wschodnie puszcze; rozciągnęli się długim pasem wzdłuż atlantyckiego wybrzeża; zasiedlili rejony wzdłuż Missisipi i Missouri. Wytworzyli bogatą kulturę nad brzegami Pacyfiku. Zamieszkiwali na Wielkich Równinach i w Górach Skalistych. Znaleźli się w każdym miejscu kontynentu. Nie trwali w bezruchu. Plemiona przemieszczały się, wędrowały, zmieniały miejsca. W ostatnim okresie przed przybyciem białych migracje te jeszcze trwały.

Ilu spośród nich drogą poprzez lądowy przesmyk z Azji przybyło na kontynent - nie wiadomo. I nikt tego już nie ustali. Wiadomo jednak, że ta tysiące lat trwająca migracja została zahamowana około 10 000 lat temu kiedy w epoce topnienia lodu i cofania się lodowca, wezbrały wody i zatopiły ów lądowy pomost, tworząc kilkudziesięciokilometrowej szerokości cieśninę - dzisiejszą Cieśninę Beringa. Co prawda, pas wody o szerokości kilkudziesięciu kilometrów nie stanowi dzisiaj żadnej przeszkody, ale wtedy - dziewięć, dziesięć tysięcy lat temu, dla myśliwych epoki kamienia łupanego, musiał stanowić nie lada trudność do pokonania.

Nie ma dowodów na to, że przekraczano go jeszcze, nie ma i takich, które wykluczyłyby taką możliwość. A więc może jakieś pojedyncze grupy korzystały i w bliższych nam okresach z tej drogi. Któż to wie?

W każdym razie na północnoamerykańskim kontynencie znaleźli się ludzie. Pozostali tu, przetrwali. Mimo iż około dziesięć tysięcy lat wstecz, z powodów nie wyjaśnionych dotąd przez naukę, wyginęły wszystkie wielkie zwierzęta, łącznie z koniem - ludzie przetrwali, a właściwie przetrwali potomkowie pierwszych przybyszów.

Dowodów na potwierdzenie przetrwania potomków ludzi przybyłych z głębi Azji dostarczają liczne wykopaliska, prace archeologiczne i antropologiczne, fizyka, chemia, i wiele innych nauk, badających historię kultury materiałnej. Człowiek pochodzący z Azji - z różnych rejonów tego olbrzymiego kontynentu, człowiek reprezentujący różne ludy azjatyckie nie tylko przetrwał na kontynencie amerykańskim, nie tylko rozprzestrzenił się na jego bezkresnych obszarach, ale rozwinął się i wytworzył bogatą i zróżnicowaną kulturę.

Jak to czytelnik zapewne zauważył, nie mówię o jednym ludzie azjatyckim. Mówię, iż na kontynent amerykański napłynęli przedstawiciele wielu pradawnych azjatyckich ludów i może nie tylko azjatyckich.

Twierdząc tak, mam ku temu poważne podstawy. Pierwszą z nich jest to, iż mimo znacznych podobieństw, występują też znaczne różnice cech antropologicznych przedkolumbijskiej ludności Ameryki, różnice, których nie da się wytłumaczyć jedynie innymi warunkami środowiskowymi, w jakich przez tysiące lat kształtowały się poszczególne indiańskie grupy plemienne. Gdybyśmy przyjęli tu inne założenie, musielibyśmy stwierdzić, że rasa biała i rasa murzyńska wywodzą się z jednego pnia etnicznego. Indianie właśnie z uwagi na swoje różnice i cechy antropologiczne nie mogą wywodzić się z jednego pnia. Wywodzą się z różnych pni i różnych ras, a więc także z różnych ludów.

Istnieje dowód drugi. W czasach gdy Kolumb odkrył Nowy Świat, kontynent północnoamerykański - od Zatoki Meksykańskiej po Cieśninę Beringa - zamieszkiwało około dwu tysięcy różnych plemion, z których każde posługiwało się innym językiem. Prawdą jest, że wiele tych języków wykazywało znaczne podobieństwa, takie, jakie istnieją np. między językami polskim, słowackim, czy rosyjskim - podobieństwa potwierdzające nie tylko wspólny pień etniczny. Istniały jednak i istnieją nadal plemiona używające różnych języków, języków różniących się od siebie tak bardzo, jak np. polski, arabski, chiński, czy suahili. Nikt nie odważy się powiedzieć, że te cztery języki posiadają wspólny rodowód, wywodzą się ze wspólnego pnia kulturowego, a zróżnicowały się tak bardzo pod wpływem ewolucyjnych przemian różnych środowisk, w których kształtowały się przez tysiąclecia. Byłby to absurd. A więc plemiona indiańskie, plemiona o tak różniących się językach, muszą pochodzić z różnych ludów.

Te dwie pozorne dygresje, uczynione tu przeze mnie rozmyślnie i celowo, mają posłużyć jedynie jako wprowadzenie do uczynienia dygresji najważniejszej.

Otóż plemiona indiańskie, z którymi przeszło w sto lat po podróżach Kolumba zetknęli się inni biali - europejscy przybysze różniły się między sobą i to bardzo znacznie zwyczajami i obyczajami, prawami ustanowionymi przez praojców i, co najważniejsze, różniły się wierzeniami.

Ten oczywisty fakt z jednej strony potwierdza różnorodność historycznych, kulturowych i genealogicznych rodowodów Indian; z drugiej uzasadnia zjawiska wielości i trwałości zróżnicowanych postaw etyczno-moralnych, zróżnicowanych tradycji i obyczajów, różnych praźródeł duchowego życia i duchowych postaw jednego indiańskiego kręgu kulturowego wobec innych.

Oczywiście, nie tylko inność źródeł decydowała o różnorodności wierzeń. Wpływ na pogłębianie się lub łagodzenie niektórych różnic wywierał klimat, środowisko geograficzne i uwarunkowany nimi często rodzaj zajęcia. Wiele co prawda plemion pozostało na etapie niemal pierwotnego myślistwa, czy zbieractwa, inne jednak w wielu, szczególnie południowych i południowo-wschodnich regionach kraju, w ostatniej fazie przed pojawieniem się białego człowieka, nabrały wielu cech ludów osiadłych, co musiało odbić się na wierzeniach. Trzeba też dodać, że plemiona nie żyły w zupełnym odosobnieniu. Sąsiadowały z innymi, prowadziły z nimi handel wymienny, często wojny, przemieszczały się z miejsca na miejsce. Istniał więc przepływ, przenikanie elementów kulturowych, takich jak np.: zwyczaje, elementy zachowań, rozwijającej się wiedzy o otaczającym świecie, prawidłowościach rządzących życiem, przyrodniczych czy astronomicznych zjawiskach. Ten pierwotny przepływ kultury materialnej i niematerialnej musiał wywierać mniejszy lub większy wpływ również na wierzenia. W jednym przypadku elementy wspólne utrwaliły i niejako upodobniły wierzenia, tradycje wywodzące się z jednego kulturowego pnia; w innym oddalały je od siebie - były nie do przyjęcia dla innego kulturowego kręgu.

Posługuję się tu określeniem „wierzenia” - określeniem niezbyt jasno zdefiniowanym, jedynie dlatego, że nie mogę używać określenia „religia”.

O religii w odniesieniu do obu Ameryk można mówić jedynie, gdy ma się na myśli względnie jednorodny, całościowy, bogaty i zunifikowany system wierzeń Majów na Jukatanie, Azteków w Meksyku czy Inków w Peru. Nie można natomiast, jak czynią to niektóre pseudoautorytety naukowe, ogromnie zróżnicowanych wierzeń Indian północnoamerykańskich nazywać religią - w dodatku jedną religią. Bowiem z podanych wyżej przyczyn jedna religia nie mogła się w Ameryce Północnej rozwinąć i nie rozwinęła się wśród Indian do tej pory.

Pozostaję więc przy określeniu „wierzenia”, chociaż, jak zastrzegłem wcześniej, i to określenie w odniesieniu do życia duchowego Indian północnoamerykańskich nie wydaje się określeniem najlepszym.

By wyjaśnić nieco bliżej, co rozumiem pod pojęciem „wierzenia”, muszę przytoczyć przynajmniej kilka przykładów.

Większość czytelników, szczególnie młodych, zna z licznych książek przygodowo-podróżniczych słowo „tabu”. Tak, wiele plemion szczególnie myśliwskich, może nawet ogromna większość, posiadało rozliczne tabu, obowiązujące bądź całe plemię, bądź tylko jedną lub kilka osób. Tabu to głównie nakazy bądź zakazy, których przekroczenie, według wierzeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie, mogło narazić naruszającego je na poważne kłopoty, niepowodzenia, czy nawet nieszczęście. Takim tabu w licznych szczepach Dakotów, wśród wielu plemion algonkińskich i athapaskijskich był nakaz przepraszania upolowanej zwierzyny za zadanie jej śmierci. Myśliwy wierzył, że gdyby nie dopełnił tego obowiązku, mogłoby opuścić go szczęście i powodzenie w łowach, od czego zależało przecież życie jego i jego rodziny. A więc przepraszał upolowane przez siebie zwierzę zawsze, traktując to jako swą powinność wobec ducha zabitego oraz wobec duchów jego współbraci - innych zwierząt. Do dnia dzisiejszego wszystkim ptakom i zwierzętom przysługuje sześć praw-przywilejów, które wszystkie plemiona uczciwie respektują: 1) Prawo do ludzkiej miłości; 2) Prawo do ludzkiej opieki; 3) Prawo do życia; 4) Prawo rozmnażania się; 5) Prawo nieograniczonej swobody; 6)

Prawo do ludzkiej wdzięczności.

I takie tabu stanowiły istotny element wierzeń. Oczywiście w jednym przypadku był to nakaz przepraszania, w innym - nakaz nie spożywania ani kawałka upolowanej przez siebie zwierzyny, jeszcze w innym nakaz nie zabijania w ogóle jakiegoś zwierzęcia przez określonego myśliwego, zakaz karmienia psa mięsem jakiegoś zwierzęcia. Takich tabu łowieckich istniały tysiące. Ale istniały także tysiące innych związanych z innymi czynnościami życia codziennego. Każdego członka plemienia obowiązywały inne tabu i one właśnie tworzyły istotną część jego własnych wierzeń - a nie wierzeń wspólnych.

Innym przejawem życia duchowego, towarzyszącym członkom różnych plemiennych wspólnot, były sny i wizje, o przeżywanie których usilnie zabiegali wszyscy i to w różny sposób; najczęściej poprzez długotrwały post w odosobnieniu, modlitwy, niekiedy w regionach południowych również przy pomocy udzielanej przez czarowników, znających sposoby wywoływania wizji czy snów. Ale posty, modlitwy i pieśni, samotność i pomoc czarownika nie stanowiły wierzenia czy religii - były jedynie środkiem, drogą do przeżycia snu czy doznania wizji.

Wierzono powszechnie, że w czasie snów i wizji duchy praojców, duchy opiekuńcze, duchy nieba i ziemi udzielają chłopcu, młodzieńcowi, dziewczynie czy dorosłemu mężczyźnie rad i wskazówek często na całe jego życie, że swym pojawieniem się duchy opiekuńcze biorą go pod swoją opiekę i będą towarzyszyły mu we wszystkich ważnych momentach na całej długiej ścieżce życia. Będą pomagały, chroniły, wskazywały właściwą drogę. W czasie snów i wizji otrzymywano wskazówki czy nakazy, co do tego, jak należy postępować. Czasami sny i wizje nie przynosiły tak wyraźnych pouczeń - ukazywały natomiast różne sytuacje, zdarzenia, przedmioty, rośliny, zwierzęta, ptaki, których znaczenie mógł interpretować lub wyjaśniać tylko czarownik. Taka interpretacja niosła z sobą kolejne nakazy, wskazówki, rady, co do postępowania jednostki w życiu i znów wzbogacała indywidualne wierzenia.

Codzienny świat Indian wypełniały niezliczone ilości reguł postępowania, ale i niezliczona ilość duchów. Każdy miał przecież własnego ducha opiekuńczego, który pojawił mu się w czasie snu czy wizji i od niego przede wszystkim mógł i musiał oczekiwać rady, pomocy, przestrogi. Wzbogacały się więc i różnicowały wierzenia.

Mamy już tabu, sny i wizje, ale mamy jeszcze coś więcej. Są przodkowie i praprzodkowie, którzy bardzo dawno temu ustanowili pewne prawa i zwyczaje wspólne dla wszystkich członków plemienia. Duchy przodków - te istniejące gdzieś bardzo daleko i te pozostające wśród swych najbliższych - pilnują przestrzegania praw, nagradzają powodzeniem tych, którzy są im posłuszni, odwracają swe zagniewane twarze od nieposłusznych - nie szanujących praw praojców.

Każde plemię ma innych przodków, kieruje się więc innymi prawami wewnętrznymi i innymi nakazami. Stanowią one kolejny istotny składnik wierzeń.

Czy to już wszystko? Nie! Są przecież duchy wyższego rzędu. Duchy nieba i ziemi, duchy Słońca, Księżyca i Gwiazd, Gwiazdy Porannej, Gwiazdy Północnej, duchy Grzmotu i Ognia, duchy gór i skał, duchy dobra i zła. Istnieje kraina Kicze Manitou, Orendy, Usana, Wakondy, Nesaru. Jest ziemia Wielkiego Żółwia i Małego Żółwia. Jest Kraina Orłów. W dalekich północnych puszczach kryją się wielkie niebezpieczne ludojady - potwory windigos. Są duchy płodności i plonów, duchy urodzaju, duchy przynoszące pomyślność i zdrowie, ale i takie, które przynoszą nieszczęścia, choroby, cierpienia.

Czy są to duchy wspólne dla wszystkich Indian? Ależ nic podobnego. Każde plemię ma swój własny panteon duchów. I duchy jednego plemienia nie są duchami plemienia innego, chociaż tak jedne, jak i drugie wzbogacają wierzenia swych wyznawców.

Wierzenia, nierozerwalnie związane z nimi zwyczaje i obyczaje, prawa i nakazy tworzą w sumie niewyobrażalny wręcz panteon duchów, nadnaturalnych sił i mocy, cudownych, tajemniczych, niewidzialnych istot, a więc tworzą wszechogarniającą i przenikającą wszystko sferę życia duchowego, ale życia zupełnie różnego w każdym z około dwóch tysięcy plemion indiańskich, żyjących od granic dzisiejszego Meksyku - dawnego imperium Azteków.

Na te proste stosunkowo wierzenia plemion, szczepów i indywidualnych osób nakładają się mity i legendy, baśnie i opowieści, jedne sięgające swymi korzeniami w daleką nieodgadniona przeszłość - może jeszcze na azjatycki kontynent; inne zawierające w sobie nalot nowszych czasów, wpływy innych kultur i wierzeń - w tym reminiscencje - niekiedy wyraźne - religii chrześcijańskiej, wdzierającej się od kilku wieków w życie duchowe Indian.

Tak rozumiane wierzenia indiańskie nigdy więc religią nie były, nie miały z sobą nic wspólnego i nie są nią do dzisiaj. I wszelkie „naukowe” dywagacje na temat jednej wspólnej religii Indian północnoamerykańskich są zwykłym nieporozumieniem.

Indiańskie wierzenia wywierały i wywierają wielki Wpływ na całą złożoną obrzędowość tego kręgu kulturowego, na kształtowanie się osobowości, cech charakteru, mentalności, etyki i moralności, życiowych postaw jednostek, niekiedy całych plemion lub grup plemiennych, wywodzących się z jednego pnia kulturowego. Przez całe wieki wywierały wpływ na zwyczaje i codzienne życie Indian, na ich umiłowanie wolności i swobody, przywiązanie do ziemi praojców, brak lęku przed śmiercią.

Znajdują swoje odbicie w ubiorach i ozdobach, paleniu fajki pokoju, w noszeniu świętego woreczka z lekami i przechowywaniu świętych zawiniątek plemiennych, w zwyczaju składania duchom ofiar, w samotorturowaniu i zadawaniu tortur innym, w praktykach i obrzędach czarowników, a nawet w kształtach budowanych „domów”, jak to miało miejsce szczególnie wyraźnie wśród plemion Mandanów.

Istnieje szereg przesłanek wskazujących na to, że na kontynent północnoamerykański mogły w ciągu wielu tysięcy lat od chwili jego zasiedlenia przenikać pewne wpływy nie tylko z kontynentu azjatyckiego, ale również z innych obszarów kulturowych i etnicznych, których dosyć wyraźne reminiscencje znajdujemy w wierzeniach Azteków czy Majów. Ale mogły one jedynie wzbogacać wierzenia i kulturę północnoamerykańskich Indian.

Nadszedł jednak czas, kiedy na Nowej Ziemi pojawił się biały człowiek, dla którego wierzenia Indian były niezrozumiałe i barbarzyńskie. Zaczęto masowo mordować i przesiedlać na inne tereny wolne do tej pory plemiona. Następnie pojawił się misjonarz, który starał się nawrócić „grzeszne dusze” nawiarę białych.

Mimo tragicznej przeszłości Indian, mimo mordów, przesiedleń i celowych zabójstw wodzów plemiennych i duchowych, nie dali się wchłonąć kulturze białego człowieka. Konieczność upamiętnienia dawnych zwyczajów, legend i wierzeń jest obecnie nawet większa niż kiedykolwiek.

Sat-Okh

 

O, Wielki Duchu

O, Wielki Duchu! Jeżeli cofniesz życie moje, to wejdę znów do Kraju Przodków, do czasów, kiedy praojcowie lecznictwo magii poznawali, myślistwo ceniąc i odwagę...

O, Wielki Duchu, wskaż mi drogę do mych Praojców, by mi oni swą wiedzę przekazali w darze, a ja ją dalej już przekażę, na ścieżkach dawno zapomnianych.

O, Wieiki Duchu! Smutno przecie.

I coraz gorsze nasze życie, bo zapominamy, co umiemy...

O! Gdybym poznała Duchów drogi, niosłabym ludziom pocieszenie, a ja - im pomóc nic nie mogę i smucę się tym nieskończenie.

Wiersz napisała 15-letnia Kenneth Pitawanakwat z rezerwatu Wikwemikong (w prowincji Quebec).

Tłumaczył Sat-Okh

 

Na zachodzie, tam gdzie Słońce udaje się na spoczynek, wznosił się ciemny szczyt skalny, nazwany przez niedawno zamieszkałych tu Indian Kiowa - Płaczącą Górą. Plemię to przywędrowało z Górnych Prerii, gdzie swoje tereny łowieckie dzieliło z ludźmi o Włosach Uciętych nad Czołem (Przekłute Nosy) i graniczyło z łowiskami Sitsikan (Czarne Stopy).

Po krwawej walce Kiowa ulegli zjednoczonym plemionom Czejenów i Arapahów i przenieśli się na południe w dolinę rzeki Cimarron...

Na zachodnich równinach wschodziło słońce. Pomiędzy drzewami lasku pekanowego i drzewami bawełnicy tkało czerwonym światłem misterną koronkę, która czasami jakby falowała, to znowu jakby unosiła się niby wątłe płomyki nad dogasającym ogniskiem. Zalegało na połyskliwej i pofalowanej trawie.

Chmury na wyścigi z promieniami słonecznymi biegły na zachód, zostawiając na błękicie nieba białe, delikatne smugi, podobne do pociągnięcia pędzlem nieostrożnego malarza. Dalej hen, na zachodzie, przy szczytach Gór Skalistych skłębiły się w ciężkie, sine zwały, otulające najwyższe szczyty.

Słońce dosięgło rzeki, musnęło blaskiem drobne fale, które zaczęły mienić się, jak łuski ławicy drobnych rybek, uciekających przed atakującym ich podwodnym drapieżnikiem.

Na południowych preriach przy takich wschodach słońca powietrze przeważnie jest ciężkie i gęste, wydaje się, że można je ciąć nożem na duże plastry. Wtedy wszystko, co żyje, jest nabrzmiałe i zmęczone, jak starcy którym wiek pobielił włosy. Czasami przy takim wschodzie słońca, kiedy pojawi się najlżejszy nawet powiew wiatru, powietrze natychmiast staje się pełne ruchu i ożywczego zamieszania, ma się wrażenie, że świat odmłodniał, a wszystko wokoło staje się piękne i doskonałe.

W pobliżu lasku, przez który przedzierały się promienie słońca, tuż nad brzegiem rzeki stały ustawione półkoliście tipi Kiowa. Jedne poszarzałe od starości z okopconymi płatami dymnymi, inne białe, całkiem nowe, jeszcze bez malowideł rytualnych, gdzieniegdzie zaś stały tylko drewniane żerdzie bez skórzanego pokrycia. Widok takiej wioski wskazywał, że obóz został rozbity niedawno.

Kończyła się druga połowa miesiąca Gdy Konie Zmieniają Sierści. Wokoło było radośnie i świeżo. Drzewa kwitły, okolicę pokrywała zielona soczysta trawa, na której pasły się puszczone luźno konie, pilnowane jedynie przez dziesięcio-, dwunastoletnich wyrostków.

Z jednego z tipi wyszły dwie kobiety i skierowały się do pobliskiego lasu. Młodsza z kobiet podtrzymywana przez starszą, co parę kroków przystawała i cichutko pojękując, obejmowała dłońmi nabrzmiały brzuch. Starsza miała przerzucone przez ramię dwie skóry białych wilków i starannie zawiązany tobołek.

Siłą ciągnęła młodą kobietę ku ścianie lasu, porastającego zbocze Płaczącej Góry. Było tam stare drzewo, które widocznie w młodości zostało zgięte przez niedźwiedzia, a może przez wiatr - któż to wie - a teraz rozrośnięte, jednym potężnym konarem schylonym ku dołowi, całowało wdzięcznie Matkę Ziemię. Gdy wiatr poruszał drzewem, zwisająca gałąź zmiatała zeschłe liście, gładziła rodzicielkę, dziękując za jej żywotne soki.

Kobiety znalazły się wkrótce pod tym drzewem. Tsomahee (Jasne Włosy), bo tak nazywała się starsza kobieta, pomogła młodszej usiąść na ziemi, sama natomiast zabrała się do zgarniania liści pod zgięty ku ziemi konar. Gdy stwierdziła, że podłoże jest wystarczająco miękkie, nakryła je wilczą skórą. Zbliżyła się teraz do dziewczyny, podała jej rękę i rzekła:

- Wstań, Kau-at-ciny (Mała Chmuro), nadszedł już twój czas.

Podprowadziła ją do zwisającego konara i Mała Chmura wstąpiła na kopiec liści okryty futrem. Tsomahee delikatnie ściągnęła z niej miękką skórzaną suknię i pomogła dziewczynie chwycić się dłońmi przygiętej gałęzi drzewa.

Kau-at-ciny zawisła na rękach, wbijając z całej mocy paznokcie w korę. Nogi podkurczyła, z jej ust wydobył się słaby jęk, całe ciało pokryło się kroplami potu, rozpuszczone włosy oblepiły jej wilgotną twarz.

W tym czasie Tsomahee wyciągnęła z tobołka mały bębenek, potem zaś grzechotkę z rogu bizoniego i pojemnik z kory brzozowej pełen świeżego tłuszczu niedźwiedziego.

Naraz rozległ się głośniejszy jęk młodej kobiety. Tsomahee jednym skokiem znalazła się przy rodzącej i niemal w ostatniej chwili odebrała dziecko. Był to chłopiec. Po wszystkich zabiegach związanych z porodem, Tsomahee położyła płaczące niemowlę na drugiej przygotowanej wilczej skórze i zajęła się matką, pomagając jej ułożyć się wygodnie na miękkiej podściółce z liści.

Teraz starsza kobieta spokojnie zajęła się płaczącym malcem. Starannie natarła jego ciałko sadłem niedźwiedzim i dokładnie wytarła miękko wyprawioną skórą koźlaka. W ten sposób umyte niemowlę można było delikatnie natrzeć świeżą szałwią, po czym należało zostawić je na chwilę w spokoju.

Wypoczęta już nieco matka wolno podniosła się z legowiska i umieściła łożysko płodowe na drzewie, pod którym rodziła. Odtąd będzie to „Drzewo Płodowe” jej syna, którego od czasu do czasu będzie przynosiła w to miejsce i położywszy na ziemi, będzie delikatnie turlać malucha kolejno w cztery strony świata. Gdy chłopiec dorośnie, sam” będzie wykonywał te czynności w miejscu swego urodzenia, dziękując Matce Ziemi za to, że w tym miejscu ujrzał po raz pierwszy światło życia.

Potem z wielkim trudem zbliżyła się do swego pierworodnego syna, przytuliła jego główkę do piersi i poczęła karmić. Tsomahee delikatnie uderzała grzechotką w bębenek i mruczała jakieś zaklęcia, odganiając złe duchy od Nowego Życia.

Kiedy słońce znalazło się na środku nieba, młoda matka ułożyła niemowlę na złożonych razem skórach wilczych i poczęła toczyć je kolejno w czterech kierunkach. W ten sposób dziękowała Matce Ziemi i Czterem Wiatrom za syna.

Po dłuższym odpoczynku, gdy słońce znajdowało się już na progu swego kamiennego domu, obydwie kobiety z niemowlęciem powróciły do obozu i cichutko wślizgnęły się do tipi.

Minęło pół Wielkiego Słońca. Kiowa już na dobre zapuścili korzenie w tej ziemi. Zaprzyjaźnili się z Komanczami-Kwahadi, koczującym w tych okolicach niewielkim plemieniem Apaczów oraz z rolniczymi ludami Wichita z południa i Nawaho z zachodu, od których niekiedy za mięso i skóry dostawali kukurydzę i inne płody ziemi.

Oto pewnego dnia ukazał się na koniu obwoływacz wioskowy, uderzając co chwilę w bęben przytwierdzony do końskiego boku, krążył między namiotami i donośnym głosem przekazywał wiadomość:

- Słuchajcie mnie, dzielni Kiowa! Siostry i bracia otwórzcie swoje uszy, aby doszła do was radosna wiadomość! Wiedzcie, że w tipi Wojennej Lancy i Małej Chmury znajduje się Nowe Życie. Wojenna Lanca raduje się, że żona obdarowała go chłopcem!

W tym samym czasie w pobliżu ogniska na rozłożonym futrze bizonim wierciło się niespokojnie piwnookie niemowlę.

Tsomahee, ciotka małego, przyniosła mu pierwszy podarunek - parę miękko wyprawionych mokasynów z łosiowej skóry. Delikatnie włożyła je na malutkie stopki tego, który w przyszłości stanie się wojownikiem.

Chociaż mokasyny były nowiutkie, w podeszwie każdego z nich znajdowała się dziura, jak gdyby były przetarte od długiego chodzenia po kamienistym gruncie. To Tsomahee sama podziurawiła nowe mokasyny, aby ochronić życie nowo narodzonego dziecka. Jeżeli Ten Co Usypia Na Zawsze przybędzie od Man-ka-iha (Ducha Świata), by zabrać ze sobą chłopca, jego zamiar spełznie na niczym, gdy spostrzeże podziurawione spody mokasynów. Jak bowiem można wyruszyć na daleki szlak w podartym obuwiu? Ten Co Usypia Na Zawsze będzie zmuszony zawrócić samotnie do krainy Man-ka-iha, nie zabrawszy ze sobą małego dzieciątka.

Minął jeszcze jeden Księżyc, nastał miesiąc Gdy Wilki Chodzą Stadami. Wojenna Lanca ponownie przywołał do siebie obwoływacza. Obdarował go sowicie i polecił, aby tym razem ogłosił, że wraz z żoną wydają uroczystą ucztę w związku z nadaniem pierwszego imienia dziecku. Przez trzy dni obwoływacz krążył między tipi, aby każdy mieszkaniec wsi mógł usłyszeć nowinę. Wieczorem czwartego dnia krewni i goście zaczęli się schodzić do tipi Wojennej Lancy.

Pierwszymi, którzy przyszli, byli mężczyźni z wojennego stowarzyszenia Kai-tsen-ko (Prawdziwe Psy), którego członkiem był ojciec dziecka.

Powoli i dostojnie weszli do tipi i zasiedli wokół ogniska, które znajdowało się pośrodku namiotu. Przepiękne, barwne hafty z kolców jeżozwierza na ich mokasynach lśniły w błasku ognia. Starannie dobrane kolorowe wzory opowiadały historie odległych i niedawnych pamiętnych czynów właściciela mokasynów. Barwnie wyszywane mokasyny były noszone przez mężczyzn tylko w czasie plemiennych uroczystości lub podczas świąt. Chociaż powierzchnię mokasynów tworzył płat skóry nie większy niż dwie ludzkie dłonie, kobiety wojowników potrafiły, dobierając odpowiednie wzory i kolory, opowiedzieć o licznych sukcesach i wspaniałych czynach swoich mężów czy braci. Niekiedy zdarzało się im umieszczać na mokasynach ozdoby i wzory wynikające ze snów lub wizji tego, który miał je nosić.

Ludzie prerii nauczyli się sztuki haftowania kolcami jeżozwierza od plemion zamieszkujących lasy i puszcze, a ponieważ jeżozwierze zamieszkują zazwyczaj tereny leśne, kolce ich stały się przedmiotem wymiany handlowej między plemionami leśnymi i preryjnymi. Bardzo dawno temu plemiona z prerii ozdabiały swoje stroje ornamentami malowanymi na skórze.

Coraz liczniej zaczęli przybywać goście Wojennej Lancy (Huan-tos). Każdy z nich przynosił własne naczynia do jedzenia. Było to przyjęte zwyczajowo, ponieważ w żadnym tipi nie było specjalnego pomieszczenia na dodatkowe naczynia ani żadna rodzina nie obarczała się takim sprzętem.

Mała Chmura i spokrewnione z nią kobiety napełniały miski gości mięsem antylopy widłorogiej upieczonym nad ogniskiem. Różnego rodzaju korzenie roślin lub ich owoce pieczone wraz z dziczyzną służyły jako przyprawy, nadające lepszego smaku i zapachu tej potrawie.

Tylko jedna osoba w tipi nie tknęła żadnego pokarmu w czasie trwania całej uczty. Kiedy wszyscy byli syci, Wojenna Lanca zwrócił się do tej osoby i powiedział:

- Biegnący Wilku, wiele, wiele zim przyszło i przeminęło od czasu, kiedy założono na twoje stopy pierwsze mokasyny. Jesteś szanowany i lubiany przez wszystkich w całym plemieniu, przez młodych i starych. Do jakiegokolwiek tipi skierujesz swe kroki, zawsze znajdziesz tam przygotowane obok gospodarza miejsce, dlatego też poprosiliśmy cię, abyś nadał imię naszemu dziecku. Jesteś stary, przez dziesiątki lat swego żywota nabyłeś doświadczenia i mądrości. Teraz w ceremonii nadania imienia mojemu synowi twoje modlitwy pomogą mu trwać w zdrowiu, doporriogą w zyskaniu siły i wiedzy. Wierzę, że podobnie jak ty, dożyje on wieku, w którym włosy zamieniają się w biały kolor spokojnej starości.

Uprzedzony odpowiednio wcześnie o tej uroczystości Biegnący Wilk pościł od kilku dni, oczekując na nadejście wizji. Na dzień przed uroczystością nadania malcowi imien...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin