Zahn Timothy - Kobra 04 - Wojna Kobry.pdf

(462 KB) Pobierz
Timothy Zahn
Timothy Zahn
Wojna Kobry
tom 4 Cykl: Kobra
ROZDZIAŁ 1
Przez dłuższą chwile Pyre leżał nieruchomo w hamaku i zastanawiał się, co go obudziło.
Prześwitujące przez liście drzew promienie słońca uświadomiły mu, że zbliża się wieczór. Zdał
sobie sprawę, że przespał cały dzień, i zrobiło mu się trochę głupio. Pomyślał, że zbudził się,
ponieważ całe jego ciało wypoczęło musiał być o wiele bardziej zmęczony, niż początkowo sądził.
Zaczął właśnie wysuwać rękę ze śpiwora, kiedy nagle usłyszał czyjeś stłumione pokasływanie.
Zamarł bez ruchu, włączywszy wzmacniacze słuchu na największą czułość. Naturalne odgłosy lasu
rozbrzmiały mu w uszach niczym głośny ryk... a oprócz tych dobrze znanych dźwięków usłyszał
ciche głosy ludzi. Musiało ich być wielu, co najmniej dziesięciu.
"Polowanie?" - pomyślał z niejaką nadzieją. Wiedział jednak, że podczas takich wypraw
rozmowom towarzyszą zazwyczaj odgłosy kroków, nie słyszał ich jednak. Od czasu do czasu ktoś
przenosił tylko ciężar ciała z nogi na nogę. Nawet myśliwi, podkradający się do zwierzyny,
powinni robić więcej hałasu... co znaczyło, że nieoczekiwani goście byli zapewne bardziej
wędkarzami niż myśliwymi.
A w pobliżu, o ile mu było wiadomo, znajdowały się tylko dwie ryby warte tak dokładnie
zaplanowanej akcji: on sam i "Dewdrop".
Niech to diabli.
Powoli, poruszając się jak najciszej, zaczął wyplątywać się z leżącego w hamaku śpiwora i
otaczającej go obronnej klatki. Jeżeli go śledzili, robił błąd, ale bez względu na to, czy zauważą
jego obecność, czy nie, nie miał zamiaru dać się schwytać związany niczym prosię. W pewnej
chwili klatka zaskrzypiała, dźwięk ten rozbrzmiał mu w uszach niczym wybuch granatu
atomowego, ale na szczęście nikt więcej tego nie usłyszał. W następnej minucie stał już na gałęzi,
na której rozwiesił hamak, przyciskając mocno plecy do pnia drzewa.
Niedoszła zwierzyna gotowa była przedzierzgnąć się w myśliwego. Ciche głosy dochodziły z
części lasu oddzielającej go od "Dewdrop", zaczął więc schodzić po pniu, zatrzymując się na
każdej gałęzi i nasłuchując.
Nie zauważywszy żadnego Qasamanina, dotarł na ziemię, ale dobiegające coraz wyraźniej głosy,
pozwoliły mu lepiej zorientować się, gdzie znajduje się obława dzięki czemu przestał się dziwić, że
dali mu spokój. Wyglądało na to, że wszyscy zostali rozstawieni wzdłuż skraju lasu rosnącego
najbliżej "Dewdrop" oraz że zwracali uwagę i broń tylko na statek. Organizowanie takiej akcji po
prawie tygodniu od chwili lądowania musiało świadczyć o tym, że dzieje się coś złego. W tej
chwili nie było ważne, czy to ktoś z grupy zwiadowczej zawalił sprawę, czy też może był to jeden z
przejawów wyolbrzymiającej wszystko qasamańskiej paranoi. Liczyło się tylko...
Liczyło się to, że życie Joshuy Moreau znalazło się w niebezpieczeństwie. A jeżeli go zabili, kiedy
Pyre spał, wówczas...
Kobra przygryzł mocno wewnętrzną część policzka. Uspokój się! - warknął do siebie. - Przestań i
zamiast wpadać w panikę, zacznij myśleć. Fakt, że Qasamanie nie zdecydowali się jeszcze na
zaatakowanie "Dewdrop", oznaczał, że widocznie nie byli do tego gotowi... a jeżeli tak, to może
Joshua i inni wciąż jeszcze żyli. Qasamanie wiedzieli, że atak na grupę zwiadowczą musiał
zaalarmować załogę statku, a byli zbyt sprytni, by uderzyć.
Jeżeli ani Cerenkov, ani ludzie na statku nie mieli pojęcia, co się święci, wszystko zależało teraz od
Pyre'a.
Nie miał wielkiego wyboru. Jego awaryjna słuchawka była urządzeniem umożliwiającym łączność
tylko w jedną stronę; nie mógł więc porozumieć się ze statkiem. Urządzenie do komunikacji
laserowej było dobrze ukryte i zapewne nie wpadło w ręce Qasaman, lecz jeżeli nawet ich kordon
nie znajdował się dokładnie w tamtym miejscu, to z pewnością musiał stać niedaleko. Pozabijać ich
wszystkich? To byłoby zbyt ryzykowne, może nawet samobójcze, i z pewnością zmusiłoby
Qasaman do natychmiastowego rozpoczęcia akcji.
Gdyby jednak Qasamanie nie widzieli się nawzajem, może udałoby się unieszkodliwić po cichu
jednego albo dwóch stojących najbliżej kryjówki, nie alarmując przy tym pozostałych. Wyciągnąć
szybko laser, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce - chociażby na wierzchołku drzewa, jeżeli to będzie
konieczne - i nawiązać łączność ze statkiem. Może wspólnie Uda się wymyślić jakiś sposób, żeby
sprzątnąć Moffowi sprzed nosa całą grupę.
Zwracając uwagę na zeschłe, szeleszczące przy każdym kroku liście, Pyre ruszył ostrożnie w stronę
kryjówki, rozglądając się na wszystkie strony. Ocenił, że zostało mu już tylko pięć metrów, kiedy
nagle w uszach zabrzmiał mu przenikliwy jazgot.
Odruchowo odskoczył w bok. Zanim jeszcze mózg zdążył zinterpretować ten dźwięk, awaryjna
słuchawka odebrała silne zakłócenia. Jednym płynnym ruchem wyszarpnął ją z ucha, ale kiedy
echo tego dźwięku zamierało w jego mózgu, uświadomił sobie z przerażeniem, że się spóźnił.
Zakłócenia o tak dużej sile musiały oznaczać, że Qasamanie chcieli uniemożliwić ludziom wszelką
łączność radiową w promieniu co najmniej kilkudziesięciu kilometrów. A to z kolei oznaczało, że
postanowili rozpocząć swoją akcję... - Gifss - usłyszał nagle jakiś syk.
Znieruchomiał na widok dwóch maskujących się Qasaman. Stali zaledwie o kilka metrów przed
nim. Wymierzone w niego pistolety wydały mu się większe od tych, które widywał zazwyczaj, a
rozłożone do lotu skrzydła mojoków świadczyły o tym, że i ptaki również mają się na baczności.
Jeden z mężczyzn mruknął coś i zaczął iść powoli w stronę Pyre'a, nie przestając mierzyć w pierś
Kobry.
Nie było czasu na zastanawianie się nad skutkami jakiejkolwiek akcji, ani na żadne rozmyślania
poza jednym: w jaki sposób wyjść cało z opresji, nie alarmując przy tym. wroga. Było jasne, że
napastnikom chodzi o to, by załoga "Dewdrop" nie dowiedziała się o ich obecności. Jeżeli więc
Pyre tym samym pokrzyżuje ich plany. Jego atak musi być szybki i skuteczny.
Pyre jeszcze nigdy w życiu nie zabił człowieka. Był tego bliski owego pamiętnego dnia, dawno
temu, kiedy w ciągu kilku zaledwie sekund najstraszliwszej wymiany laserowego ognia, jaką udało
mu się widzieć w tamtych czasach, i kiedykolwiek potem. Jonny Moreau i jego rzekomo
zmartwychwstały towarzysz zastrzelili kilka Kobr - niedoszłych kacyków Challinora. Był wtedy
kilkunastoletnim chłopcem, mieszkańcem borykającej się z wieloma problemami osady, i przeżył
widok tylu zmasakrowanych ciał ludzkich, że później przez długi czas nie mógł uwolnić się od
koszmarów - zwłaszcza, że dzięki wcześniejszemu poparciu planów Challinora czuł się za to
wszystko współodpowiedzialny. Nie chciał więc brać na swoje sumienie śmierci następnych ludzi.
Ale nie miał wyboru. Żadnego. Jego broń soniczna mogła z tej odległości ogłuszyć napastników,
wiedział jednak, że nie na długo... a poza tym, zakres częstotliwości, na który byli wrażliwi ludzie,
zapewne różnił się od tego, na który reagowały ich mojoki. Trzeba zaś było unieszkodliwić
wszystkich naraz, zanim ktokolwiek - czy to Qasamanin, czy mojok - będzie miał czas ostrzec
innych.
Zbliżający się do niego napastnik znajdował się tymczasem w odległości dwóch metrów,
przepisowo nie zasłaniając celu swojemu partnerowi. Cztery szybkie mrugnięcia okiem, żeby
nastawić celownik nanokomputera na właściwe cele, delikatne naciśnięcie językiem podniebienia
w celu uruchomienia systemu automatycznego naprowadzania na cel... i kiedy Qasamanin otwierał
usta, żeby coś powiedzieć, Pyre strzelił.
Lasery jego małych palców rozbłysły nitkami światła, bo Pyre ruchami dłoni i nadgarstków
reagował na rozkazy sterowanych przez komputer serwomotorów. Jak wszystkie odruchy Kobry, i
te były niesamowicie szybkie, toteż cała akcja dobiegła końca w czasie krótszym niż mrugnięcie
okiem.
To nie było zbyt trudne - pomyślał, kucając pod pniem drzewa i czekając, czy cichy odgłos
padających na ziemię ciał nie zwróci czyjejś uwagi. - Właściwie było całkiem łatwe. Popatrzył na
trupa, który upadł niemal tuż przed nim, i na jego głowę z wypaloną w niej laserem dziurą,
częściowo zasłoniętą teraz przez leśne runo. Kiedy jednak przeniósł wzrok na mojoka, który zginął
tak szybko, że wciąż jeszcze obejmował szponami gruby naramiennik, zaczął gwałtownie drżeć i
musiał ze sobą walczyć, żeby nie zwymiotować.
Czekał tak przez pot minuty, aż ustąpią najgorsze skurcze mięśni i smak żółci w ustach, zanim
zaczął ponownie skradać się do kryjówki. Nie mając w uchu słuchawki, której jazgot odwracałby
jego uwagę, zdołał przebyć pozostałą część drogi bez żadnych przygód. Raz tylko, kiedy
wyjmował urządzenie, zobaczył jakiegoś Qasamanina. Tamten jednak był odwrócony w inną
stronę i Pyre zdołał ukończyć pracę, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Zagłębiwszy się bardziej w las, szedł na południe. Liczył na to, że Qasamanie nie naszpikowali
swoimi oddziałami całego tego przeklętego lasu. Nawet gdyby to uczynili, zawsze mógł wspiąć się
na drzewo i z jego wierzchołka spróbować nawiązać łączność ze statkiem.
Przesadna ostrożność tubylców nie sięgała jednak tak daleko. Linia kordonu kończyła się zaledwie
sto metrów od kryjówki; Pyre odszedł dalsze pięćdziesiąt metrów, a później ponownie skręcił w
stronę granicy lasu. Zauważył rosnący tam krzak, i pomyślał, że będzie mógł wycelować antenę
laserowego nadajnika w dziób "Dewdrop" bez zwracania na siebie uwagi obserwatorów z wieży
kontrolnej po drugiej stronie lotniska. Leżąc na ziemi, rozstawił urządzenie tak szybko, jak tylko
umiał, i naprowadził celownik anteny na miejsce na dziobie, w którym znajdowała się większość
gniazd z czujnikami. Pomodliwszy się w duchu, pstryknął przełącznikiem.
- Tu Pyre - mruknął do mikrofonu. - Odezwijcie się, jeżeli mnie ktoś słyszy.
Nikt się jednak nie odezwał. Odczekał kilka sekund, a później nieznacznie przesunął celownik w
bok i spróbował po raz drugi. Nadal żadnej odpowiedzi.
Mój Boże - pomyślał - czyżby udało się im zabić wszystkich na pokładzie? Uważniej popatrzył na
kadłub, starając się dostrzec na nim ślady po kulach czy odłamkach. Może zastosowali jakiś gaz,
który przedostał się na pokład, nie uszkadzając kadłuba? Czując, jak trwoga ściska go za gardło,
jeszcze raz nieznacznie zmienił położenie celownika.
- ... Almo, jesteś tam? - usłyszał. - Odezwij się, Almo! Ciało Pyre'a odprężyło się w poczuciu
nagłej ulgi.
- Jestem tu, pani gubernator - odetchnął głośno. - Obawiałem się, że przydarzyło się wam coś
złego.
- Ta-a, niewiele brakowało - odparła ponuro Telek.
- W jakiś sposób się zorientowali, że ich szpiegujemy, a teraz zastanawiamy się, czy chcą wziąć
statek szturmem, czy też z uwagi na własne bezpieczeństwo uznają, że lepiej będzie wysadzić go w
powietrze.
- Ma pani jakieś wiadomości od grupy zwiadowczej? - zapytał Pyre, zmuszając się, by jego głos nie
zdradzał dręczącego go niepokoju.
- Wciąż jeszcze są w autokarze razem z Moffem i chyba na razie nic się nie stało. Ale nie wiozą ich
do Sollas, a zapewne do następnego miasta. Mieliśmy nadzieję, że uda się nam skontaktować z tobą
w porę i że będziesz mógł się do nich dostać, zanim oddalą się od statku.
- No i? - przynaglił ją Pyre.
Telek zawahała się.
- No cóż... Oceniamy, że autokar powinien minąć skrzyżowanie z główną drogą wiodącą do Sollas
za jakieś dziesięć do piętnastu minut, ale to ponad dwadzieścia kilometrów stąd...
- Ilu Qasaman jest w środku? - przerwał jej bezceremonialnie.
- Zwyczajna sześcioosobowa eskorta - powiedziała. - Rzecz jasna, także ich mojoki. Nie wiem
jednak, czy nawet gdyby udało ci się dotrzeć tam na czas, będziesz mógł uwolnić ich w taki
sposób, żeby nikomu nic się nie stało.
- Coś wymyślę. Tylko nie odlatujcie, dopóki nie wrócę... albo dopóki nie stanie się jasne, że nie
wrócimy wcale.
Nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie i zaczął wycofywać się na czworakach zza
skrywającego go krzaka, w głąb zbawczego lasu. Pozostawił jednak ukryty laser, aby mógł z niego
skorzystać później. Dwadzieścia kilometrów w dziesięć minut. Beznadziejna sprawa, nawet gdyby
miał biec po równej drodze, zamiast przedzierać się przez leśne gąszcze... pocieszał się jednak tym,
że może Qasamanie zaplanowali to wszystko zbyt sprytnie. Sześciu strażników w zwykłym
autokarze nie stanowiło skutecznej ochrony, nawet jeśli uwzględnić ich mojoki i fakt, że pilnowali
tylko czterech i to nieuzbrojonych więźniów. Gdyby Pyre był na ich miejscu, postarałby się przy
pierwszej okazji zamienić autokar na jakiś bezpieczniejszy pojazd... a jeżeli rozumował
prawidłowo, wprost idealnym miejscem do takiej przesiadki byłoby znajdujące się na południe od
nich skrzyżowanie dróg.
Jeżeli jego domysły są słuszne, cała grupa powinna spędzić tam kilka minut. Całkiem możliwe, że
przesiadka zajmie tyle czasu, iż będzie mógł dotrzeć na miejsce, zanim zdążą udać się w dalszą
drogę.
Tylko że wówczas będzie miał do czynienia nie tylko z szóstką strażników, ale i z całym oddziałem
wojska, który sprowadzą, aby ochraniał całe przedsięwzięcie. Nic jednak nie mógł na to poradzić.
Nadszedł czas, żeby Almo Pyre, Kobra, stał się wreszcie tym, kim powinien być dzięki swoim
implantowanym urządzeniom. Nie myśliwym czy szpiegiem, czy nawet pogromcą aventińskich
kolczastych lampartów.
Ale wojownikiem.
Zaczął biec najszybciej, jak potrafił. W gąszczu otaczających ze wszystkich stron drzew, skierował
swe kroki na południe. Wszystko zależało teraz tylko od niego.
Wszystko zależało teraz tylko od niego. York głęboko odetchnął i zaczął stosować dobrze znane
każdemu komandosowi techniki odprężania mięśni i uspokajania nerwów, żeby lepiej przygotować
się do akcji. Na tle ciemniejącego nieba dostrzegł nieco z przodu, po prawej stronie zarysy
pierwszych budynków Sollas, a ze zdjęć lotniczych pamiętał, że wkrótce droga skręci i zaczną
oddalać się od miasta. Nadszedł wiec czas, by rozpocząć akcję... i przekonać się, jak groźne
potrafią być naprawdę te mojoki.
Wieczne pióro i pierścień miał jak zwykle przygotowane w lewej dłoni. Zdjąwszy zegarek z
kalkulatorem z lewego przegubu, umieścił pióro w specjalnym otworze w opasce, a potem
sprawdził, czy styki są dokładnie połączone. Wsunął pierścień we właściwe miejsce na oprawce
pióra i po chwili podręczny pomocnik komandosa był gotów. Uzbrojenie urządzenia wymagało
tylko wystukania trzech cyfr na klawiaturze kalkulatora.
Owinąwszy pasek zegarka wokół paków prawej dłoni, niedbałym ruchem umieścił przedramię na
oparciu znajdującego się przed nim fotela. Kilka kilometrów wcześniej Moff powierzył pilnowanie
więźniów jednemu ze swoich ludzi, a ten wpatrywał się teraz w Rynstadta i Joshuę. Masz tylko
jeden strzał - powtórzył York w myślach, a potem wymierzył pióro w strażnika i nacisnął spust
Qasamanin szarpnął się, kiedy mikroskopijna strzałka wbiła mu się głęboko w policzek, a pistolet
w jego dłoni zatoczył szeroki łuk, jak gdyby wypatrując celu. Odruch ten okazał się daremny; jego
oczy zaczynały już tracić blask pod wpływem mieszaniny bardzo silnych środków paraliżujących,
York przesunął nieco pióro, kierując je w mojoka znajdującego się na ramieniu umierającego
Qasamanina, i po chwili druga strzałka trafiła do celu tak samo pewnie jak pierwsza... ale kiedy
chciał wycelować w mojoka na ramieniu Moffa, w autokarze rozpętało się prawdziwe piekło.
Były to niesamowicie mądre ptaki. Martwy Qasamanin nie zdążył osunąć się na podłogę, a pięć
pozostałych mojoków poderwało się do lotu, pikując na Yorka niczym srebrzysto-niebieskie Furie.
Zdołał wystrzelić jeszcze dwukrotnie, ale nie trafił ani razu. Ptaszyska dopadły go, wpiły się
szponami w prawą rękę i twarz i przyciskały go do siedzenia. Przez mgłę paniki ogarniającej jego
umysł słyszał pełen przerażenia głos Rynstadta i niezrozumiałe krzyki Qasaman. Ptaki oślepiały go,
tłukąc skrzydłami po twarzy, lecz nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że rozrywają mu prawe
przedramię i rozszarpują dłoń, by dobrać się szponami i dziobami do pomocnika komandosa.
Urządzenie było wciąż owinięte wokół dłoni, chociaż York od dawna przestał myśleć o jego
ochronie. Cała prawa ręka paliła go żywym ogniem, szturmując mózg falami piekącego bólu... i
nagle z łopotem skrzydeł ptaki odleciały. Skrzeczały tylko na niego, siedząc na oparciach
sąsiednich foteli i ramionach swoich panów, ale kiedy popatrzył na to, co zrobiły z jego ręką...
Emocjonalny wstrząs połączył się z fizycznym bólem... i Decker York, który podczas służby na
pięciu innych światach widywał wielu zabitych i rannych, pogrążył się w azylu omdlenia niczym
kamień ciśnięty w głębię nieświadomości
Zanim ogarnęła go ciemność, pomyślał, że chyba już nigdy się nie obudzi.
- Och, mój Boże - szepnął Christopher. - Mój Boże.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin